Refleksje o rzeczach na które nie miałam czasu przez szarżujący luty, a na których spisanie znalazłam przestrzeń teraz, w marcu
6-06-2023
Obejrzeliśmy wczoraj “The last of us” odcinek nr 3.
TYLE słyszeliśmy już o tym od znajomych, że to będzie wyciskasz łez, ale nie spodziewałam się, że będę ryczeć z innych powodów i z innych szalenie emocjonujących (i emocjonalnie zagranych) scen, aż 5 razy podczas seansu.
Programista mówił, że wzruszył się dwa razy i od 2 tygodni trąbił, że MUSZĘ to obejrzeć!
Mój chłopak za którymś razem spłakał się tak bardzo, że musieliśmy dać pauzę, bo sobie okulary ubrudził.
Ja łkałam, całą mną wstrząsało wzruszenie.
OMG!
Ktoś, kto to w ten sposób napisał... a potem to, jak to zagrali aktorzy i nagrała ekipa to jest coś... Ech.
Po tym odcinku, chociaż było WCZEŚNIE nie byłam w stanie nic więcej oglądać.
Usiedliśmy z O. na przeciwko siebie na kanapie, trzymaliśmy się za ręce, patrzyliśmy się sobie w zaczerwienione, opuchnięte i błyszczące od łez oczy i te spojrzenia mówiły więcej niż słowa. Jak dobrze, że mamy siebie. O. zauważył, że żadne z nich nie musiało mówić drugiemu, że kocha - raz padło potwierdzenie. Ale kurde. Byłam tak wzruszona, tak cudownie było utulać mojego chłopaka...
Ten odcinek skłonił mnie do myślenia o tym jakie wszystkie dzisiejsze problemy, wszystkie małe kroczki, wszystkie potknięcia i porażki są w szerszej perspektywie nieistotne. Jak ważny dla mnie jest mój partner i wspólne życie, które toczymy... Tak się cieszę, że mogę wyznać i usłyszeć wyznanie “tak się cieszę, tak jestem wdzięczny/czna że jesteś w moim życiu”.
Ten odcinek mnie przejechał. Zeszły tydzień 27.02-5.03 kolejno: wywrócił mi życie diagnozą ADHD, położył przeziębieniem (stres jeszcze wcześniejszego tygodnia obfitującego we wrażenia, prawdopodobieństwo zarażenia od mojego wtedy chorego partnera plus moja psychosomatyka przetrawiająca diagnozę ADHD “na spokojnie”, a najlepiej “leż i zajmij się swoim życiem” wybrała strategię chorobową), potem był okres (wyjątkowo bolesny i krwawy), jako trzeci dający popalić całemu organizmowi w tym tygodniu był odcinek serialu. wybitny odcinek serialu. Po prostu CAŁA byłam czuciem, wzruszeniem, bólem, miłością, radością, spokojem.
By coś z sobą zrobić, by jakoś uspokoić tą burzę, ten dający spokój, ale jednak wyciskający z oczu łzy dystans do życia i do TU i TERAZ poszłam umyć naczynia po całym weekendzie.
Przygotowałam maseczkę octową do włosów na rano (teraz w niej siedzę), przygotowałam też złote mleko dla nas dwojga na rano, znalazłam przepis na obiad, który dziś ugotuję... Ech. Postanowiłam, że rano kupię kwiaty do domu. Nasze mieszkanie jest pełne kwiatów: zielonych, doniczkowych, przypraw. Ale nie kwitnących kwiatów. Więc dziś rano kupiłam róże myśląc o pięknym życiu w post-apokaliptycznym świecie jakie zdecydowali się (uparcie i wbrew wszystkiemu) wieść Bill i Frank.
Znalazłam też wczoraj szkolenie certyfikowane, dające uprawnienia na które bardzo chcę się udać. I zrealizować je najprędzej jak mogę. Myślę, że najszybciej w kwietniu. Bardzo zapaliłam się do pomysłu, a opcja starania się o grant na inny wymyślony przeze mnie projekt przeleciała mi przed nosem w lutym, więc to, co miałam zaplanowane i tak musi ulec zmianie: zrobiła się luka i “brak dokonań w CV”. Mam przestrzeń - przynajmniej w teorii (bo szczeniaczek jednak jest bardziej wymagający niż myśleliśmy). Mogę ją zagospodarować na naukę. Inwestowanie w siebie jest ok - wciąż muszę to samej sobie przypominać, by przeskoczyć poczucie winy. Przeskoczyłam, że wydawanie kasy na swoje ubrania czy przyjemności jest okay, więc przeskoczę i w tym obszarze!
Za kilkanaście dni W TEORII mam występ na scenie. Nie zabiegałam o to. Po prostu mnie postawiono przed faktem dokonanym. Oczywiście mam wybór: nie muszę wcale wyjść na scenę, ale to jest fenomenalna okazja! Będę występować jako członkini grupy nieformalnej i JESZCZE NIE WYBRAŁAM co zaprezentuję, ani jak (chociaż akurat to “JAK” jest mi narzucone - po prostu ma być groza). I mam taką myśl w związku z tym: czasami sobie zarzucam, że rozbijam się na drobne, że zamiast się angażować w coś co da mi dochód to idę tam, gdzie mnie coś ciekawi po to by po prostu dowiedzieć się więcej, a w czym jestem nowicjuszką. Tak w zeszłym roku trafiłam na warsztaty osób zawodowo prezentujących historie, takich bajarzy, takich pieśniarzy jak Homer. I było to fascynujące! Świetnie się tam bawiłam, świetnie odnalazłam. A teraz te znajomości odzywają się i zapraszają do współuczestnictwa... i wspólnego zarabiania! Serio. Z tego co mnie jara może iść kasa.
Tylko muszę ogarnąć co opowiedzieć, przetrenować to, nagrać, wysłać nauczycielowi, dostosować się do jego wskazówek, poprawić styl i... wyjść za kilka dni na scenę. Wow.
Tak jak mówiła moja terapeutka: w tym co lubisz, w tym co kochasz jest życie, a z życia będą pieniądze. Na życie.
To oczywiście figura stylistyczna, skrót myślowy. Sens jest taki by robić to do czego nas ciągnie, z czego mamy przyjemność, predyspozycje, a nie do czego chce się nas naginać.
I może w tym być dużo racji.
Muszę jeszcze do mojego nauczyciela napisać i mu wszystko przedstawić... Ech. Ale najpierw historia i nagrywka.
Bardzo mnie to stresuje i bardzo nakręca, ekscytuje. :D
*
W weekend wraz z O. w niedziele wybraliśmy się spontanicznie na śniadanie do nowej restauracji w pobliżu. Postanowiliśmy, że zabierzemy ze sobą naszą psóreczkę (bo można tam zabierać pieski). Jejku! Jedno BINGO, bo okazało się, że jedzonko jest pycha tak bardzo, że z kapci można wylecieć! A drugie BINGO, bo nasza psórka co prawda nie była spokojna, była straszną wiercipiętką (okręciła się smyczą kilka razy wokół stolika i parę razy nawet wokół doniczek stojących obok naszego stolika xD), ale przełamała strach i weszła pośród jedzących ludzi, wytrzymała cichutko pod stołem podczas gdy jedliśmy śniadanie, a potem z entuzjazmem poprowadziła nas (!) do domu z powrotem. Pieszo! (przypominam: to jest 15 tygodniowy szczeniaczek, który na większości stras chodzi o krok za nami, trzeba ją namawiać do przejścia każdego metra lub nosić na rączkach, obcy ludzie ją tak przerażają, że nie może się załatwić ze strachu na trawniku... a tu ma nas dwoje i nagle jest rozbrykaną, ciekawką, wąchającą kuleczką szczęścia... uwielbiam weekendy).
*
Chyba tego też nie odnotowałam w pamiętniczku, a jest warte odnotowania. W ostatni czwartek, kiedy organizm walczył z chorobą i gorączką, a już było o niebo lepiej niż w środę, którą przeleżałam w chorobowych majakach - mój chłopak zorganizował mi rozrywkę w postaci poprowadzenia sesji RPG.
Z jego kuzynem, online, bez konieczności wstawania z łóżka (ale stałam, siedziałam na krześle w szlafroku :P).
Na samo wspomnienie zacieszam!
Bez zadęcia, bez starania się, czysta rozrywka i zabawa! Świetnie przygotował mapki miejsca, które mieliśmy do eksploracji, świetną historię poprowadził. No po prostu... Było czadersko. A karty postaci losowaliśmy - więc nawet nie musiałam się wysilać specjalnie na tym polu. :D A jednocześnie miałam olbrzymi fun!
Jeszcze rok temu marzyłam by mieć ekipę do grania w RPG, bo kiedyś tak bardzo tę rozrywkę lubiłam. A teraz? O proszę, mogę! :D Bardzo się cieszę!
Za 3 tygodnie będziemy grali w gronie moich przyjaciół, GM jest O. - po prostu zaprosił chłopaków.
*
Inna sprawa, która jest moim zdaniem warta nadmienienia, a co przepadło w natłoku zdarzeń i wydarzeń sprzed kilku tygodni: jest jednak tak, że wszystkie relacje ulegają zmianie i wymianie. Że momenty życia, zmieniające się priorytety powodują też ciągłą wymianę potrzeb, zmianę punktów odniesienia i zmianę poglądów.
To tak kolektywnie i z dystansu już ubrane w słowa przemyślenia o relacjach, bo spotkania ostatniego miesiąca dobitnie to pokazały, a nie wszystko miałam okazję opisać.
Na tę refleksję składa się kilka przemyśleń po paru spotkaniach. Brak czasu i przestrzeni (istny maraton WYDARZEŃ zeszłego miesiąca) sprawił, że miałam okazję spisać (przemielić, przetrawić i wypluć by sobie to poukładać w głowie) o spotkaniu z rodziną, z kuzynkami wśród których do tej pory zawsze znajdowałam głębokie zrozumienie dla moich planów na życie względem planów rozrodczych, gdzie nigdy nie byłam o to ciśnięta, a zawsze akceptowana jako ja-solo, wspierana. Wśród których latami też bardziej czułam swoją samotność, ale nie dlatego, że one (kuzynki) dawały mi znać, że samotna jestem mniej wartościowa - przeciwnie! Byłam zawsze chciana i mile widziana bez względu na to czy z kimś byłam czy nie (to była moja potrzeba, nie ich, ja do “klubu” rodzinnych wiedźm należałam, bo tu, w tej rodzinie się urodziłam i kropka). Po prostu zawsze rodzinnie spotykaliśmy się w okolicznościach w których rozmowa o parach, o RODZINIE, Boże Narodzenie, rozmowy o rodzicach, o zaproszeniu do życia partnera z którym się buduje przyszłość jest dla mnie nie nieodłącznym elementem spotkań rodzinnych i myśli o rodzinie, myśli o tym za czym tęskniłam i patrzenia latami tęsknie na co moje kuzynki miały, a ja nie. Ale nie miałam z tego tytułu do niż żalu, ani nie czułam się odrzucona - przynajmniej w tej chwili nie przypominam sobie takiej sytuacji. Na polu innych mechanizmów rodzinnych owszem - za wyłamywanie się z roli, ze schematu jaki w rodzinie mi przypisywano raz za razem dostawałam, byłam nieakceptowana, burzyłam krajobraz. Na polu relacji partnerskich większe było niezrozumienie moich krewnych dla tego, że np: łączę możliwość wyjazdu na wakacje z partnerem, a nie solo, bo podróż solo zwyczajnie kosztuje więcej i nie było mnie na to stać (tego nie czaiły, bo miały inne doświadczenia lub/i nie pamiętały jak bardzo ciężko bywa będąc samej) - chodziło o wymiar wsparcia emocjonalnego i ekonomicznego, które każda z nas, z innym temperamentem i innym zestawem zachowań potrzebuje w innym wymiarze, czerpie w innym modelu.
No i teraz okazało się, że jak wszystkie (polskie) kuzynki są ciężarne lub mają malutkie dzieci to to zrozumienie, które okazywały dla moich wyborów uleciało, a życie o jakim marzyłam je mierźwi - być może dlatego, że one na jeszcze kilka lat mają logistyczne utrudnienie by w takim życiu uczestniczyć (i je to wkurza), albo dlatego, że po prostu nie interesuje ich co u mnie, bo bardziej angażuje je własny etap życia. No nie wiem. Musiałabym zapytać ich, aby wiedzieć, a jeszcze chwilę nie będzie okazji. W dodatku im jesteśmy starsze tym każda z nas jest na innym spectrum szurstwa xD - gdyby przedstawić to graficznie, zakładając, że poglądy na zasady rządzące światem to linia, to jej lewa strona reprezentowałaby osoby kalkulujące maksymalnie w granicach potwierdzonych badań naukowych, zbadanych praw i zasad działań, zakładających, że wszystko da się opisać naukowo, a to czego nie wiemy damy radę również rozpykać w laboratorium, jednocześnie być w wielkiej opozycji do każdej teorii, która zakłada wypływ na funkcjonowanie organizmów żywych uczuć czy innych wykładników do wykpienia, bo “nie naukowych”. Zaś przeciwny koniec tej linii reprezentowałyby by ekstremalne poglądy osób, które uważają, że nauka to w przeważającej części upublicznionych danych to jeden wielki spisek, wyniki badań naukowy i praw to również fałszerstwo, bo nie zakładają wynikania z siebie spraw oczywistych, potwierdzonych przykładami z życia. Że najważniejsze jest holistyczne podejście do wszystkiego, szczególnie do organizmów żywych, które czują i żyją. I tu branie i stosowanie masy ekstremalnych zaleceń dotyczących głównie szeroko pojętej duchowości.
To na takim wykresie można by zaznaczyć idąc od lewej: 1 - gdzieś daleko od początku linii, ale też z daleka od środka, z zapasem zdrowej dawki ignorancji na wiele spraw (i niezdrowej ignorancji też - polityka i własne prawa jej nie interesują tak bardzo, że to osłabiające jest) będzie moja siostra: jak ją coś interesuje to przewierci temat od strony naukowych faktów i essa, a jak interesuje tylko trochę to zaangażuje (zmanipuluje) masę osób, które robią reaserch w jej imieniu (w tym mnie, ech... wkurza mnie to w niej i w sobie, że nie zawsze wyczaję co ona odpierdala i pomimo wyczulenia potrafię w to wpaść, jak w ostatnią sobotę - robiłam reaserch dla nas, dotyczący wspólnych planów, a ona po 3h zmieniła zdanie. To okay, zmienić zdanie, ale od początku wiedziała jakie kryteria biorę pod uwagę i po prostu czekała, aż zrobię research grrrr tak to przynajmniej odbieram). Potem bliżej środka, w równych etapach życia wahająca się to lekko w lewo to w prawo - ja. Potem, zdecydowanie bardziej w prawo kuzynka nr 2 - zanim wgryza się w duchowość misi dokładnie obcykać na czym to-to polega, jaka jest skala szurstwa w proponowanej filozofii lub aktywności, jakie korzyści i jakie zagrożenia to-to niesie. Miała okres w którym spała w pozycji lotosu w piramidzie, ale chyba zdecydowanie jest już za nią. Za to kuzynka nr 4 to jest coś co... im częściej z równymi osobami z rodziny rozmawiamy o niej, a właściwie o rozmowach z nią to coraz wyraźniej maluje się obraz osoby, która odleciała daleko, daleko na prawo... A jednocześnie robi 5 studia w bardzo ścisłej, naukowej dziedzinie nauki. Nie wiem jak jej się to łączy...
Ale to dygresja.
Nie opisałam, że jakiś czas temu spotkałam się po alarmujących smsach z moim przyjacielem Programistą. Byłam wtedy u rodziny O., jechaliśmy na koncert, panował nastrój radosny, ubieraliśmy krawaty i marynarki szykując się na koncert Ralpha Kamińskiego. Było super! W tej atmosferze dostaję smsa, którego treść zmyła mi uśmiech z ust. Wyszłam, wybrałam numer i pełna niepokoju zadzwoniłam do przyjaciela, bo wiadomość od niego brzmiała tak, jakby był o krok od najgorszego. Jakby go nękały myśli rezygnacyjne. Była przejęta, przestraszona. Pisał o samotności i o czymś, o czym nie chce mi pisać, a co mu nie daje tak bardzo spokoju, że nie może spać od kilku dni (a i tak ma problemy ze snem). Wprost pytał czy mogę z nim TERAZ wyjść na spacer. On tak nie ustawia się na spotkanie - jak pisze, że ma ochotę się spotkać to się ustawiamy na przyszły tydzień, nie “teraz”. Bardzo zaniepokojona czekałam aż odbierze.
Uspokoił mnie. Powiedział, że owszem, że trudno mu z samotnością (jak sama z doświadczenia dobrze wiem), ale nie takiej natury jest jego problem. Że coś się stało i musi ze mną porozmawiać, bo inaczej zwariuje!, ale rozumie, że w tej chwili dzielą nas kilometry, więc przepraszając, że mnie nastraszył ustawiliśmy się na spotkanie jak wrócę.
I spotkaliśmy się. I zaskakujące to było. Jak mi się teraz z nim łatwo rozmawia o tym, o czym kiedyś rozmawiało się z nim tak trudno. Chodziło o to, że kogoś (dziewczynę) ze swojego otoczenia dostrzegł jakby na nowo w nietypowych okolicznościach towarzyskich. I ku własnemu przerażeniu zaiskrzyło i z nią flirtował. I było miło! Ale po spotkaniu nękał się sam przekonaniem, że pewnie mu się wydawało, że pewnie nie ma co dopisywać do tego jakichś intencji, że chwila minęła i wszystko zaprzepaszczone itp itd. Ech, skąd ja to znam!? xD Skakał od racjonalizowania do fantazjowania, od łajania się co mógł powiedzieć, a czego nie powiedział, po w ogóle wrzucanie sobie, że mówił w ogóle, a potem do zaskoczenia, że w takich-a-takich okolicznościach był zdolny zachować się tak właśnie i to jest wow, rozpiera go duma i zdumienie, że znalazł w sobie odwagę do wyjścia ze strefy komfortu po wymyślanie wszystkich wyobrażonych w przyspieszeniu sytuacji “a gdyby” w których odwagi by w sobie nie znalazł i tak czy owak nic by z marzeń za związkiem nie było.
Sytuacja jest o tyle komplikowana, że jednocześnie podczas tego towarzyskiego spotkania i nagle okrytych możliwości wychodzenia poza własną strefę komfortu w sytuacjach damsko-męskich dowiedział się, że jego kumpela z zespołu, z pracy, taka osoba, którą on bardzo lubi, a która z tego co on mi relacjonuje lubi dawać mu sygnały, które moim zdaniem są dwuznaczne, a których on tak zupełnie nie czyta - że ta kumpela właśnie zakończyła baaaaaaardzo, ale to baaaaardzo długi związek (albo małżeństwo - nie wiem jaki mieli status prawny). Że akurat jest na etapie dzielenia majątku ruchomego i wychodzą na jaw różne zabawne niedogodności (np: ma konsole i gry, ale nie ma na czym grać, bo facet zabrał telewizor itp). I ta wiadomość go też skłoniła do galopujących kalkulacji: bo chociaż racjonalnie chce być dla koleżanki wsparciem - tak po prostu i po ludzku, bardzo przejął się tym co ona próbowała w lekkim tonie przekazać, zadał jej masę pytań, zapewnił, że w razie potrzeby może na niego liczyć i dzwonić - to trudno mu było ominąć myśl o tym, że ta dziewczyna jest osobą z którą może pogadać i powkurzać się na PMa, na sprzeczne raporty, które dostają od innego zespołu, mają takie samo hobby to kurcze... NAGLE zaczął widzieć w niej kobietę. Przedtem była fajną osobą z pracy z którą świetnie się dogaduje, a w momencie, kiedy okazało się, że laska “jest wolna” to nagle odkrył, że to kobieta. Po prostu: NAGLE i wiązała się z tym CAŁA FALA UCZUĆ! I to go przeraziło! Do tej pory wycinał tą część jej osoby z horyzontu, bo była w związku. A NAGLE DOSTRZEGŁ to i.... Bo przecież nic się nie zmieniło, a nagle w jego głowie zrobił się fikołek mający w poważaniu jego logikę i ludzkie odruchy! A to obudziło poczucie winy! Bo zamiast myśleć o tym, że osoba, którą ceni przechodzi teraz okropny okres życia on nagle, wbrew sobie, z siłą, której nie pojmuje i przez co czuje wstyd, ma poczucie winy i obrzydzenie: myśli o sobie! O tym, że to jest jego świetna szansa! Że się znają, lubią, wiedzą, że się dogadują w pracy niemal bez słów, że mają podobne poczucie humoru... On już widzi wspólną przyszłość i wtedy przychodzi zejście na ziemie, otrzeźwienie i przypomnienie sobie, że kurcze, że to co on sobie kalkuluje to najprawdopobniej ostatnie o czym myśli ona. I tu leci cała lawina myśli w dół: że takie myślenie jest do niczego, że na bank jej się nie podoba, bo nigdy w życiu nie podobał się osobie, która podobała się jemu, że pewnie jakiś inny typ jej się spodoba itp itd. Że jego szansa na cokolwiek minie i już zawsze będzie sam...
Słowem: czuje się jak najgorszy człowiek na świecie, bo nie rozumie co czuje, ale ma wrażenie, że czuje nieodpowiednie rzeczy.
Rozczulił mnie. Wzruszył. Dostał przytulasa wielkiego nad grzanym winem i zapewnienie, że wszystko co czuje jest OKAY, wszystko jest normalne i to okay, że myśli o sobie, ba! cieszę się, że w końcu dopuszcza do siebie te uczucia - to zdrowe!. Nie ma co się biczować niestosownością uczuć względem sytuacji: bo tych myśli nie forsuje w rozmowie z żadną z tych dziewczyn. To okay, że on ma to w głowie, kiedy z nimi rozmawia - one o tym nie wiedzą! Ważniejsze jest to, jak wybiera się zachować i o czym komunikować. Nie ma powodów do poczucia winy. Bo zachowuje się super! I to świetne, że ma refleksje! I super, że decyduje się póki co niektóre swoje nadzieje odłożyć na rzecz wsparcia koleżanki! Może je przegadać ze mną, albo po prostu bez wielkich oczekiwań zaprosić tą pierwszą na spacer! Że to jest mase możliwości! I czucie jest okay! Nawet jeżeli przytłacza! Miałam wrażenie, jakbym go na powierzchnie holowała po nurkowaniu głębinowym. Gdy wysłuchał mojego zapewnienia, pocieszenia i zachęcenia do rozmowy o tym co czuje zaczął zupełnie inaczej oddychać. Jakby właśnie nabierał tchu po nurkowaniu...
Fajny z niego typ.
I zapewnił mnie, że kiedyś do mnie dużo czuł, a teraz poradził sobie z tym i ceni mnie w swoim życiu jako przyjaciółkę i WIDZI, że jestem szczęśliwa z O. I to daje mu spokój i czasami jest mu trudno: bo też by tak chciał. Odpowiadam mu: rozumiem. Też tam byłam. Chciał skorzystać z okazji i zapytać czy on w ogóle, tak obiektywnie może się podobać, bo nie wie... Bo miał wrażenie, że mi się nie podobał. No i sama z siebie śmiechnęłam - mój chłopak mi też się “nie pdobał” w tych kryteriach, które uznałam za mój gust, a teraz, jak się zbudowała relacja to podoba mi najbardziej na świecie! Jestem być może najbardziej nieodpowiednią osobą na świecie by mówić o tym co może się podobać. Bo ja naprawdę TEGO swego czasu szukałam próbując znaleźć przepis na zakochanie się, na poczucie estetycznego zachwytu nad kimś. Dysponowałam literaturą i własnym doświadczeniem, zebrałam obserwacje razem i tworzyłam szablon mężczyzny który miałby mi się podobać: ciemne włosy, dużo futra/włosów, barczysty i ciemne oczy. I co? Kocham głęboko blondyna o rzadkich włosach, niebieskich oczach i smukłej budowie ciała. Pffffff... Nie potrafię znaleźć przepisu na to by ktoś mi się spodobał, a na etapie szukania to naprawdę wydawała się znacząca wskazówka. To nie ilość lub kolor włosa zapewnia moje potrzeby emocjonalne. To coś głębszego i zawsze, jak już zaiskrzy i zaangażujemy się, to coś innego, głębszego nas pociąga... Tak przynajmniej to widzę na tym etapie. A chciałam się zachwycić wizualnie, estetycznie i mam i miałam mase powodów by się wizyalnie zachwucać nad moim chłopakiem, bo on jest cudowny, odważny, zabawny i ma taki zajebisty styl, piękne dłonie, uśmiech taki, że się rozpływam... No trudno mi jest teraz wracać do tego, jakie cechy wyglądu mogły mnie pociągać w nim na początkowym etapie związku, bo teraz nie potrafię się nie zachwycać KAŻDYM blond włoskiem. Hehehe. Wydaje mi się, że na początku głównie irytowało mnie, że ciągnie mnie do gościa, który nie pasował w moją formatkę tego, czego oczekiwałam, a zarazem był wszystkim, co chciałam powitać w życiu. xD
A Programista - zachowaniem mnie odrzucał, nie miał cech które chciałam u partnera. Ale z wyglądu, z każdym rokiem i świadomą pielęgnacją po namowach barbera wygląda w zasadzie tak, że byłby w moim typie. Dużo ciemnego włosa, przystojny, zadbany i ma przepiękne oczy (serio, zawsze mnie jego oczy fascynowały: idealne migdały). A jednocześnie w ogóle w nim (w typie) nie był przez to zachowanie młodszego potrzebującego opieki braciszka (i z pełną świadomością mówię to jako partnerka typa młodszego o 11 lat, który w związku jest dla mnie zawsze partnerem! - czasami o potrzebach osoby młodszej, ale nie wpycha mnie w rolę matki lub starszej siostry, załatwia to sam).
A teraz może się coś zmienia... Wyjaśniłam mu jak to jest i jakie sama mam spojrzenie na swoje zachowanie z perspektywy czasu. Próbowałam sobie znaleźć jakąś formatkę, jakieś wytyczne by wiedzieć jak się poruszać w świecie, a znowu wyszło, że moja terapeutka miała rację: idź, żyj, tak gdzie jest życie tam przyciągniesz życie. I poszłam na zajęcia teatralno-taneczne skupiając się na swoim wychodzeniu ze strefy komfortu, a znalazłam partnera... I wyznałam mu, że fizycznie mi się podoba, ale nie zaiskrzyło między nami - i sobie o tym porozmawialiśmy: czego i kto szuka, jakich wrażeń i czuć itp. A potem o oczekiwaniach o związku i o tym, jak dla niego wyglądało moje zakochiwanie się w moim obecnym partnerze: że początkowo nic co mu mówiłam wcześniej o związku logicznie mu się w głowie nie zgadzało, ale podobno od początku było widać moją fascynację tym chłopakiem i to było coś co mnie nie zmiatało z planszy, jak z exem, tylko tak... pozwalało rozkwitnąć. I wtedy on był szczęśliwy widząc jak u mnie jest stabilnie, ale KOMPLETNIE nie rozumiał dlaczego zadziałało z młodszym o 11 lat typem, a nie z nim - którego znałam i który był przewidywalny. Wspominał to ze śmiechem. Ja też się uśmiałam. Fajnie było.
Wracaliśmy razem do domu. Mój przyjaciel mnie objął i wyznał, że od razu jest mu lepiej, że musi to sobie poukładać i że... “tak się cieszę, że jesteś w moim życiu”. I kurcze, ja też. Fajnie jest mieć w bliskim kręgu ludzi, którzy rozumieją. I akceptują.
*
Ta powyższa rozmowa odbyła się dzień po przekładanym od miesięcy spotkaniu z dziewczynami.
Zwykle po spotkaniu z dziewczynami, ech... ja się komunikuję na poziomie uczuć, głęboko, nie obśmiewam poważnych rzeczy, a dziewczyną wystarcza relacja bardziej powierzchowna.
Już kilka lat temu zaakceptowałam, że tak jest. No i cóż. One tak mają, mogę w tej relacji dać siebie tyle ile będą w stanie przyjąć, a wziąć tyle ile będą w stanie dać. I to jest fair.
Jedna z dziewczyn urodziła niedawno i chociaż jej życie kręci się wokół dziecka, to jednocześnie jest daleka do odpieluszkowego zapalenia mózgu :P . Oczywiście opowiedziała nam o porodzie (cytuję “nie polecam”xD), o karmieniu piersią (cytuję “też nie polecam” xD), o próbach załatwienia masy spaw (cytuję “kurwa, laski, też nie polecam!” xD), o diagnozie córeczki (cytuję “ale byłam głupia, że nie pocisnęłam by więcej badań wtedy zrobili, a teraz nie widomo na co uczulona i ja muszę od 4 mc jeść tylko owsianki!” xD) i diagnozie koleżanki (tu nie zacytuję, ale jest bardzo poważnie... nowotwór złośliwy, niebawem operacja). Przyniosłyśmy dla kumpeli i jej córeczki prezent - bon podarunkowy do galerii: mają tam zarówno Smyka i Douglasa (i wiele innych), niech młoda mama wybierze, która z nich bardziej potrzebuje prezentu poporodowego :P
Z okazji urodzin podarowałam też koleżance E. z którą przyjechałam mały upominek - maseczki koreańskie do pielęgnacji. Też miała ostatnio trudniejszy okres, jej piesek odszedł... Ale za to wyszła na plusie dochodowo (robiąc to, co zarzuciła lata temu, a co miało być rzeczą niedochodową, taką zostawioną na hobby ech... - dla mnie to inspirujące i po raz kolejny potwierdzający słowa mojej psychoterapeutki: idź tam, gdzie jest życie, gdzie tętni w tobie życiem, bo z tego będzie życie).
Siedziałyśmy sobie, gadałyśmy, było miło. Fajnie. Dziewczyny (obydwie wierzące) dowiadując się jak nazwa się mój szczeniaczek wymieniły spojrzenia i wybuchły śmiechem - nie kminiłam o co chodzi, a one na to, że nie znają nikogo innego kto TAK nazwałby psa. Że samo imię nasuwa im przed oczy moją paszczę xD xD xD okay. Na imię mojego pieska wpadł mój chłopak akurat, a ja to uznałam za cudowną propozycję - kolejny dowód na to, że jednak jesteśmy podobni :P i że jestem z właściwą osobą. hehehe
Minęły nam 3 godziny na miłym gadaniu z herbatką i ciasteczkami (tata dziecka zrobił mi drinka xD) i nagle, w po takiej chwili zadumy E. wypaliła, że bardzo się cieszy ze spotkań z nami. Że ostatnio musiała sobie przewartościować przyjaźnie, cele w życiu, relacje z bliskimi osoba. Że po powrocie z kolejnego spotkania z bliską przyjaciółką jej chłopak zauważył, że ma bardzo mało wspierające środowisko wokół siebie. Że dużo bliskich osób podkopuje jej pewność siebie, mocno uderza w jej deficyty itp. Że niedawno podczas rozmowy z partnerem - takiej poważnej rozmowy o planach na życie, podsumowującej pewien etap, zakładającej rozpoczęcie nowego (min. wspólnie rozpoczynają niebawem studia wyższe, ona rozpoczęła diagnozowanie na depresję oraz ADHD) podsumowała swoje obserwacje i obserwacje swojego chłopaka, by wyeliminować nawyki, które zwykle wywołują w jej życiu gorsze okresy, spadki samopoczucia itp. Zdziwiło ją, że to dla jej partnera jest oczywiste i jasne jak słońce, że powinna się widywać częściej z nami - ze mną i M. Że po spotkaniach z nami po prostu KIPI z niej chęć działania, energia, dostaje wsparcie i zrozumienie, a potem prędko przechodzi do realizacji planów. To dla niej było zaskoczenie, bo nie zastanawiała się nigdy nad tym świadomie - to zawsze była dla każdej z nas odleglejsza relacja, po prostu sporadycznie się spotykamy na pogaduchy. Ale! Jak się zastanowiła to stwierdziła, że dziś będzie bardziej skoncentrowana świadomie na naszej rozmowie... I potwierdziła to co zauważył jej chłopak: gdy powiedziała o śmierci pieska okazałyśmy jej wsparcie i nie szukałyśmy w niej winy (to dla mnie oburzające! Jak można szukać winy w opiekunach, którzy siedzą z psem z powikłaniami po operacji w klinice, chociaż nie musza, a potem reagują, gdy pies mdleje!? A weterynarze przez 1h reanimują psiaczka!? I się nie udaje!? A z autopsji wiadomo, że lek podany przed pierwszą operacją jest winny powikłaniom? Ech...), że ucieszyłyśmy się tym, że dorobiła zawodowo w dziedzinie, która miała być “tylko hobby”, że zaczyna studia. Żadna z nas nie traktuje tego, jako nieistotnej informacji! To wielkie i odważne decyzje wpływające na jej życie! No kurde!
I my tak rozmawiamy wszystkie ze sobą...
A jeszcze 4 lata temu sama zauważałam, że tak nie jest w tym gronie znajomych i mi tego brakowało. A teraz dziewczyny obydwie dotarły do tego momentu w życiu w którym potrzebują głębszej, silniejszej relacji przyjacielskiej, taką na jaką ja od jakiegoś czasu byłam gotowa. Wzrusz.
E. też się żaliła na to, że jej przyjaciółki zaszły w ciążę i teraz forsują na nią “wiem, że ty też chcesz mieć dzieci, kiedy ten twój XXX się oświadczy!?” - i rośnie presja. Bo ona nie czuje obecnie, że chce mieć dzieci (dopiero co się wyleczyła z nowotworu i rozpoczyna studia, terapię, diagnozuje ADHD i nie czuję się stabilnie w życiu) - tak w ogóle to jest na to otwarta, ale nie czuje, że to miałby być ten czas: nie ma mieszkania, stabilnego zatrudnienia, nie ma nawet na zorganizowanie wesela i dopiero tworzy oszczędności. Zresztą związek też tworzy - ma staż ociupinkę dłuższy niż ja&O. i chociaż kocha swojego partnera to nie chce jeszcze decydować o ślubie: podejmą tę decyzję, gdy obydwoje będą gotowi po prostu. JAK mówić w tej sytuacji o planach na dzieci i dlaczego niby miałaby się czuć większą chęć rozrodu widząc koleżanki z dziećmi na rękach? To ich życie, ich wybory - ona ma swoje. W rezultacie czuje się od jakiegoś dłuższego czasu podczas spotkań z najbliższymi przyjaciółkami wciąż wpychana w pozycję obronną: laski na nią projektują swoje oczekiwania i swój system wartości; ona chce się dzielić tym co się u niej dzieje, problemami, wyborami i jednocześnie się cieszy, że dziewczyny mają tak, jak marzyły by mieć w życiu, ale koleżanki odbierają to co ona mówi jako próbę odwrócenia uwagi lub zapełniania “pustki” bo ona nie ma dzieci, a one mają. To jest już dla niej męczące: od tak dawna pełna trwogi i zagubienia dzieli się z przyjaciółką swoją niepewnością np: “wiesz co, czasem nie mam siły wstać z łóżka, rozwala mnie dojmujące zmęczenie, mam wrażenie, że dzieje się ze mną coś złego” a w odpowiedzi słyszy, że “gdybyś miała dziecko to być nie miała czasu o tym myśleć, po prostu przy dziecku trzeba się urobić. Na co czeka ten twój XXX? Czemu się nie oświadcza? Zegar tyka! No nie patrz tak na mnie, wiem, że też chcesz się hajtnąć!?” itp xD No nie powiem - uśmiałyśmy się z M. (M. trzymając córeczkę na rękach) słuchając tych tekstów jak z jakiejś grupki dla madek xD aż trudno uwierzyć, że do tej pory w 2023r, ktoś potrafi czymś takim zasadzić xD No ale potrafią widocznie! I ranią. Cieszę się, że E. załapała dystans do tematu i razem z nami się z tego pośmiała.
Po prostu każdy problem życiowy lub niepewność jest sprowadzany do tego, że jej minie, jak się hajtnie i urodzi dziecko. Ha, ha, ha xD No nie. I najlepszym dowodem jest M. - która wraz z info o ciąży dostała info o najgorszym rodzaju nowotworu, który być może już w tej chwili dał przeżuty, a na sprawdzenie czego czeka na zakończenie połogu i kilku pierwszych miesięcy życia dziecka, by bezpiecznie karmić je piersią... Prawie rok siedziała na tykającej bombie... I właśnie: E. zauważyła, że M. miała wszelką sposobność by też podczas naszego spotkania pierdolić jak potłuczona, bo jeszcze pływa na fali hormonów, a nie pierdoli jak potłuczona, wie jakie każda z nas ma stanowisko do rozmnażania i to szanuje. I to jest piękne.
I potem E. włąśnie w bardzo wzruszający sposób wyzała nam, że jest wdzięczna za naszą obecność, nasze wsparcie i cieszy się mogą wspierać nas. Oczywiście poszedł przytulas i wymiana kolejnych spostrzeżeń i historii. Potem E. powiedziała mi w samochodzie to, co dzień później również wyznał Programista “tak się spieszę, że jesteś w moim życiu! Twoja obecność i uważność bardzo wiele dla mnie znaczy”.
*
Tak więc Panta Rhei!
Coś odpływa (chwilowo bliskość z kuzynkami), coś przypływa (bliskość z przyjaciółkami i przyjacielem).
Ważne jest Tu i Teraz.
Jestem wdzięczna.
I muszę wesprzeć siebie i w siebie zainwestować!
3 notes
·
View notes