Tumgik
myslodsiewniav · 22 hours
Text
Wrażenia z wakacji, część 2, podróż, hotel i koteczki <3
26 kwietnia 2024
Tutaj wrażeń z wakacji część 1: https://www.tumblr.com/myslodsiewniav/748760356337352704/szcz%C4%99%C5%9Bliwam-i-z-na%C5%82adowanymi-bateriami?source=share
Życzyłabym sobie mieć przestrzeń na chronologiczne uchwycenie momentów, ale jednak wróciłam do żyćka w którym mam prackę, pieska do wychowania i dwa kierunki studiów do ogarnięcia, więc, chcę zaspokoić swoje potrzeby - spisania myśli i wspomnień ulotnych - oraz nie zaniedbać swoich dość ambitnych zobowiązań.
Pomyślałam, że tak to zrobię - MUSZĘ priorytetyzować swoje pisanko, bo jak nie piszę, to robi mi się jeszcze większy bałagan w uczuciach. Pisanie w moim przypadku to podobnie jak siłownia, zdrowe odżywianie się, to dobry nawyk do utrzymaniu higieny i równowagi emocjonalnej. Lubię to robić, WIEM, że mi pomaga ogarnąć co się dzieje w moim życiu: czasami czuję, że muszę RZYGNĄĆ TEKSTEM, ale nie wiem co z tego ostatecznie wyjdzie, co się urodzi. Ba! Często nawet nie wiem co czuję, jakie emocje we mnie buzują, że na tak silny rzyg się zbiera! xD A po przeczytaniu tych kilkunastu zdań (zazwyczaj, chociaż zbyt często jest ich więcej niż potrzeba xD Chciałabym potrafić pisać krócej o tym, co mnie porusza, bardziej w obrębie esencji niż mętnego roztworu z którego wyłapuję dopiero źródło "smaku" dominującego) wiem co czuję, zaczynam to WIDZIEĆ, rozróżniać, zauważać. I wtedy mogę zrobić coś by sobie samej pomóc, by szukać odpowiednich pytań i odpowiedzi.
Czytałam - w samolocie, w artykule w wypożyczonych z uniwersyteckiej biblioteki Charakterach - że osoby wysokowrażliwe o rysie analitycznym to świetni liderzy, dobrzy pracodawcy... którzy jednak szybko się wypalają, bo KAŻDY problem ANALIZUJĄ pod względem wszystkich możliwych aspektów, tak aby znaleźć optymalne wyjście dla projektu, poszczególnych tasków, zdolności pracowników i interesu pracodawcy. To jest super zdolność! Ale kosztuje taką osobę olbrzymi wysiłek by wszystko tak przefiltrować. No i to brzmi jak ja, z tym moim ADHD: jak komputer kwantowy, który jednocześnie analizuje wszystkie dostępne rozwiązania, ale w przeciwieństwie do komputera kwantowego, który przez taki wzmożony, multitaskowy proces jest bardziej wydajny - mózg osoby z ADHD nie jest wydajniejszy, a przebodźcowany i przeładowany (parafraza z naukowczyni, fizyczki kwantowej z ADHD udzielającej wywiadu na temat bycia osobą z ADHD).
Ech. składa mi się to.
Do sedna, do wakacji!
1 Linie lotnicze.
Muszę o tym wspomnieć - chociaż liczę, że o tym akurat prędziutko zapomnę, zniknie jak sen złoty i przy następnej okazji latania nie będę o tym pamiętać ni troszeńki. Otóż chodzi o lęk. O taki lęk, że byłam chyba bliska ataku paniki - zaczynałam hiperwentylować, a po wylądowaniu w Turcji dostałam ostatecznie autentycznie migrenowego bólu głowy: z mroczkami przed oczami, z zawrotami i wymiotami. [Taki ból głowy miałam dotąd tylko podczas przechodzenia COVIDu, pulsował, osłabiał zmysły, otumaniał, budził strach]. Aż z bólu w uszach szumiało, pod powiekami wybuchały jaskrawe fajerwerki. Czas jakby się rozciągał zamiast kurczyć. Myślę, że to ze stresu... A z drugiej strony to MOGŁA być wypadkowa wszystkiego: chronicznego stresu, przeżytego niedawno wstrząsu mózgu, i bardzo stresującej sytuacji w której miałam zerową kontrolę nad biegiem wydarzeń?
Mieliśmy lecieć tureckimi liniami lotniczymi. Ech. Przed wylotem się wydarzyły się rzeczy, które osobno być może opiszę, a być może nie będzie mi się chciało znowu pogrążać w nieważnych dla mnie, ale bardzo gorących uczuciach obcych ludzi? W skrócie: statystyczny Seba i Karyna na wakacjach. I statystyczny lekarz/architekt/prawnik/sędzia/polityk/osoba wykonująca inny zawód, który historycznie lub współcześnie wiąże się z estymą, a którego przedstawiciele (ofc - to kwestia branżowa i osobnicza, zespół indywidualnych cech rosnących na podatnym gruncie; generalizuję, bo tych rzeczy chcąc nie chcąc się nasłuchałam na lotnisku) domagają się specjalnego traktowania i są zdziwieni, że traktuje się jak wszystkich innych pasażerów, demokratycznie, mimo wypominania, że "ale ja jestem doktorem!". Słoma z butów po prostu.
Niemniej wylecieliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. A na pokładzie powitały nas stewardessy mówiące po ukraińsku. Komunikaty od pilota, instrukcja bezpieczeństwa (kamizelka, pasy itp) były podawane w dwóch językach: ukraińskim i angielskim. I dla wielu osób to był problem, byli wrogo nastawieni. Zaczepiali załogę (bo tego nie da się inaczej nazwać - to były prostackie zaczepki Sebiksów (tych true i tych z dyplomami), którzy szukali okazji do rozpętania awantury w imię obrony czystości polskiego języka) domagając się wyjaśnień dlaczego mówią po ukraińsku SKORO JESTEŚMY W POLSCE. Stewardessy piękną angielszczyzną wyjaśniały, że są zatrudnione w Turcji, w tureckiej flocie i nie mają obowiązku znać języka polskiego. A Polacy i tak z przyjebką "Jesteśmy w Polsce, mów po polsku!", na co mój chłopak - rozwalił mnie - baaaaardzo głośnym, markowanym "szeptem" zapytał mnie z niewinną ciekawością "Ciekawe, kochanie, jak sądzisz czy jak wylądujemy na terenie Turcji to ten pan będzie mówił po turecku?" xD - hahaha xD Na Sebiksów to nie podziałało, stewardessy nie dały po sobie poznać czy zrozumiały. A całą podróż trwały pielgrzymki kolegów (ojców z małymi dziećmi) do kolegów by wypijać małpki (kitrali się pod siedzeniami, wychylali głowy i wypijali całym haustem całą buteleczkę - a mieli tego pełen, brzęczący szkłem plecak... ble...alkoholizm to choroba narodowa. To naprawdę smutne było...). Gdy żony im zwracały uwagę, że mieli przecież pilnować biegające w przejściu samolotu dzieci (takie co to chodzą, ale jeszcze robią w pieluszki, przewracają się i wybuchają bezradnym płaczem - tak, takie sobie biegały, sztuk łącznie 4) to coś tam odkrzykiwali jako bezczelną wymówkę, jak nastolatkowie przyłapani przez facetkę podczas wycieczki szkolonej. I się wszyscy rechotali zadwoleni z siebie, bawili się świetnie. A żony wstawały i szły odławiać zapłakane lub wciskające się nie tam gdzie trzeba dzieci...
Potem, gdy ci mężczyźni (jeden typ z plecakiem pełnym szklanych małpek siedział przed nami, widzieliśmy cały proces z bliska) byli pijani i obrażali żony drąc japy na cały samolot. Wyciągając jakieś prywatne brudy, ośmieszając te dziewczyny (to były pary w przedziale wiekowym 30-50). Bardzo to było żałosne i niesmaczne, niekomfortowe. Seniorzy się dobrze bawili, śmiali się z tych "monodramów", ale dla nas to było żenujące (rozbawienie seniorów w tej sytuacji również było żenujące).
A w innej części samolotu wybuchła awantura: dwóch siedzących obok siebie przyjaciół rozmawiało o wyborach samorządowych (u nas, lokalnie, nie było rozstrzygnięcie w poprzedni weekend, a w drugiej turze ze względu na wakacje pasażerowie nie będą mogli głosować). Ich rozmowa (cicha i kulturalna, mili panowie, miałam okazję potem wielokrotnie stać obok nich w kolejkach) podrażniła uszy pana siedzącego kilka rzędów przed nimi, który najwidoczniej słuchał gotując się i gotując, aż w końcu wstał i ryknął na cały samolot "TO SĄ WAKACJE! NIE ROZMAWIAJMY O POLITYCE! CZY MOŻEMY NIE ROZMAWIAĆ O POLITYCE, NA BOGA! PO CO SIĘ KŁUCIĆ!?" - najwidoczniej dla pana temat polityki to trigger, który kolarzy się z kłótnią (zaznaczam: chłopaki po prostu wymieniali się opiniami - nie sprzeczali się, nie próbowali się wzajemnie do niczego przekonać. Po prostu poszerzali swoją wiedzę - serio, kulturalna dyskusja). No i sam tą kłótnię rozpoczął, bo o ile najpierw CAŁY samolot zamilkł w osłupieniu, to zaraz całe otoczenie tego pana zaczęło na faceta ryczeć równie głośno, by walnął się w czoło i pomyślał następnym razem dwa razy zanim się odezwie, żeby się nie wtrącał ludziom w życie, w rozmowy, w światopogląd, żeby poczytał książkę, posłuchał muzyki czy coś innego zrobił dla siebie; że chyba brak mu jednej klepki, bo jedyną osobą, która wprowadza nerwową atmosferę jest on sam. Ale też obudził innych striggerowanych mężczyzn, którym temat polityki uwalnia jakieś mechanizmy i tak od "Nie rozmawiamy o polityce!" sprowokowały okrzyki zarówno "Zamknij się, lewaku!", jak i "Stul pysk, ty korwinisto jeden!". No i wybuchła awantura, brzęczało jak w ulu. Nikt nie wstał z miejsc, bo stewardessy ich zatrzymały, ale wrogość i agresja buzowały jak w klatce szympansów podczas pory karmienia. Mogłoby to być tragikomedią, gdyby nie to, że byliśmy zamknięci całą grupą na kilka godzin w ciasnej maszynie kilkaset kilometrów nad ziemią. Nie dało się po prostu wyjść i nie uczestniczyć w tym cyrku. A nawet moje wytłumiające dźwięki słuchawki tego hałasu nie wygłuszały...
I to nie wszystko, bo jeszcze była akcja ze starszymi paniami (nie chce mi się opisywać, ale też uszy więdły - jedna z sytuacji to np: najpierw chciały nam wyperswadować, że zajęliśmy ich miejsca, zachowywały jakbyśmy je co najmniej obrażali wyjaśniać, że to chyba pomyłka i pokazując nasze bilety i oznaczenia miejsc w samolocie, które były zgodne; panie generalnie próbowały z nas zrobić głupków i to jeszcze próbując powoływać się na "ustępowanie starszym" i na to, że możemy im zaufać, bo dłużej żyją na tym świecie - haha, opowiedziałam, że "nie" i dla mnie to był koniec dyskusji, a wtedy panie zaczęły próbować manipulować wchodząc na nasze poczucie empatii, wywołać poczucie winy. Mój chłopak zwątpił, ja się wkurwiłam - "nie" i koniec, nie znaczy "nie", a takie manipulacje to jeszcze silniej upewniają mnie w tym "nie". To dopiero bezczelność! Wtedy jedna z tych pań spojrzała na ich bilety i przyznała, że mieliśmy rację xD, że one mają miejsca w rzędzie za nami, że faktycznie dobrze im wyjaśniliśmy. A ta najbardziej manipulująca seniorka zaczęła ją uciszać, że przecież wie, ale "Ci, ja wiem! Popatrz tylko jaki tam jest dostęp do okien! W tym rzędzie z przodu będzie lepszy widok! Cicho bądź, Ela! Ja nam załatwię to zaraz!" - no i wtedy stwierdziłam, że chuj, odcinam się od tych toksycznych kwok, wymieniliśmy z O. spojrzenia i TOTALNIE ignorując te gdaczące panie zaczęliśmy rozmawiać o tym co każde z nas ma nadzieję na miejscu zjeść jako pierwsze. Totalna ignorka na babki, traktowaliśmy je jako szum jakiś w tle. Podziałało i poszły jęczeć do innych młodych ludzi z dobrym dostępem do okien xD; i to jedna z wielu nieprzyjemnych sytuacji z tą grupą seniorek - ofc były inne grupy seniorek, bardzo miłe panie, to nie kwestia grupy wiekowej tylko chujowości ludzi), z grupą młodych dziewczyn (bo weszły w dyskusje ze starszymi paniami i chociaż miały rację, to nie podołały z dowiezieniem argumentów, a jak zaczęły przegrywać potyczkę słowną to pojechały taką głupotą i fochem, że głowa boli), z rodziną parchworkową (ona około 33-39 lat, on najwyżej 25 lat, ona z synkiem około 6-10 lat, a on ze swoją młodszą siostrzyczką około 11-14 lat - rodzina była spoko, bardzo mili towarzysze podróży, dbający o te dzieciaki i o siebie wzajemnie - chociaż chłopiec z ekscytacji darł się co chwilę, ale zarówno mama i przyszywany tata go potrafili stonować i zaangażować w robienie czegoś zajmującego - jednak ta różnica wieku między dorosłą parą była przedmiotem wieeeeeelu uwag, rozmów pełnych oburzenia, pogardy, zdziwienia, zagadywania ich o to przez te starsze panie itp. Niezręczne to było, bo co komu do tego? Ech. W takich momentach cieszę się, że między mną i moim partnerem najwyraźniej ta różnica wieku nie jest na tyle widoczna wizualnie, żeby obce człowieki w samolocie/autokarze robiły z nas przedmiot sensacji, ech) i z tymi nabzdryngolonymi ojcami na wakacjach (ale nie chce mi się opowiadać) i ich żonami, i ich dziećmi. No, oni męczyli samym swoim istnieniem w przestrzeni...
A! Bym zapomniała! Był jeszcze nafurany w opór mój kolega z klasy z podstawówki! Jako pasażer spoko, nie naprzykrzał się i nie uczestniczył w żadnych głupich aferkach. W ogóle chyba ani on mnie, ani ja go początkowo nie poznałam i też nie zapytałam czy on jest tą osobą, którą myślę, że jest. Jechałam odpocząć, a nie odświeżać znajomości. Ale jako zjawisko na lotnisku, na kontroli paszportowej, na przystanku autobusowym, w autokarze - po prostu cudak, ale taki budzący poczucie niepokoju. Mój chłopak go zobaczył czekając na bagaż, wskazał mi głową w bok na typa stojącego z dala od ludzi i boksującego powietrze. Nerwowo przeskakującego z nogi na nogę, na puszkach palców obskakującego własną walizkę, wyrzucającego przed siebie zaciśnięte pięści, rąbiącego nerwowe, szybkie uniki głową o zaczerwienionym, spoconym czole. I pociągającego nosem. Serio - ja mam ADHD i trudno mi wytrzymać w kolejkach, ale to co robił ten mężczyzna wskazywało na odmienny stan świadomości. Zresztą raz - o tej 4 nad ranem, w ciemnym autobusie wiozącym nas na lotnisko - widziałam jak wciągał "jakiś proszek". Nafuranie było ewidentne. Zastanawialiśmy się jak on w ogóle przeszedł kontrolę...
Ale nie ludzie byli najgorsi - chociaż mogliby być, gdyby nie coś bardziej dla mnie strasznego.
Mieliśmy turbulencje.
TAKIE turbulencje, że magazyn wyleciał mi z rąk, smartphone z zamkniętej torebki, a z kieszeni spodni chusteczki, drobne, pomadka nawilżająca i gumy do żucia.
Nie bałam się tak od czasu mojego pierwszego lotu w życiu, do Londynu, w burzy.
Świadomość tego, że nie ma wyjścia, że jak spadniemy to śmierć, że nie ma nic co mogłabym robić by zapewnić sobie względne bezpieczeństwo przyspieszała mi krew w żyłach, utrudniała oddychanie.
I to wyczekiwanie: czy już koniec? Czy już wylecieliśmy z obszaru powodującego turbulencje? Czy jest okay? Czy jesteśmy bezpieczni? Czy może powinnam CZEKAĆ w czujności na kolejne wstrząsy? Czy uda mi się myśleć o czymkolwiek innym? Mój organizm bez kitu walczył tam o życie. Każda sekunda trwałą wieki. Czujność wymaksowana. Nogi mi się trzęsły - być może dlatego, że odezwał się stary lęk i zarezonował z moim stanem chronicznego stresu i zmęczenia? Nie wiem. Ale uczucia były realne, bardzo. Hiperwentylowałam.
No. I myślałam, że lęk przed tym brakiem kontroli w samolocie, chyba bardziej lęk będący mieszanką świadomości własnej kruchości, zupełnego braku kontroli w tej sytuacji, zdania się na umiejętności pilota i zarazem uruchomienia awaryjnego trybu "wymyśl dziewczyno jakieś wyjście z tej sytuacji" był bliski (chyba) już wspomnianego ataku paniki. A agresja innych pasażerów wobec siebie też nie pomagała. Wielu z nich miało w dupie te turbulencje, latali z dziećmi i za dziećmi po korytarzu wstępując na "małpkę" do kumpli. Wielu innych - POMIMO zapalonych lampek o tym, że turbulencje i należy ZAPIĄĆ PASY i POZOSTAĆ NA SWOICH MIEJSCACH - ustawiło się w wieeeeelkiej i długiej kolejce do kibla. Więc miałam poczucie zagrożenia i strach ze względu na brak poczytalności współpasażerów, którzy zachowywali się nieadekwatnie do sytuacji.
Myślałam, że lęk przed spadnięciem samolotu zostawiłam lata temu za sobą... ale wróciło wszystko.
Myślałam, że podczas lotu powrotnego samej sobie udowodnię, że to TYLKO TURBULENCJE i nie ma się czego bać. Siedzieliśmy w innym miejscu samolotu (przy skrzydłach), tak jak 6 miesięcy temu podczas lotów do Toskanii i z powrotem (kiedy nie bałam się ani trochę! Gdy nawet nie myślałam o tym, że lot może być straszny, bo jednak jestem zamknięta w maszynie kilometry nad ziemią! Gdy zafascynowana nagrywałam wszystkie zmiany kąta padania światła w kabinie pasażerskiej...). Okazało się, że jednak NIE. To nie pomaga. Turbulencje były delikatniejsze, ale lęk i napięcie towarzyszyło mi całą podróż. Samolot podskakiwał, trząsł się. Straszne.
I w ten sposób postanowiłam, że NEVER AGAIN loty ukraińskimi liniami (Turcja w ramach pomocy Ukrainie zatrudnia ich flotę). NEVER!
Wracam do Węgierskich, Niemieckich i Irlandzkich przewoźników. Tam nie trzęsie z byle powodu... a przynajmniej mi było bezpieczniej u nich. Ech.
Wracałam trochę zmartwiona: bo lęk podczas tych lotów był obezwładniający, nieracjonalnie silny. Boję się i zarazem wkurzam się, że ZNOWU przede mną jest przekonywanie samej siebie, że to było być może wprawdzie przeżycie traumatyczne, ale nie tak nieodwracalnie niebezpieczne, żeby unikać latania zupełnie.
Już raz to przechodziłam. Teraz znowu muszę.
W dzień przylotu, po tym opóźnionym locie, a potem po turbulencjach, po LUDZIACH, czekała nas opóźniona podróż autokarem. A potem okazało się, że planowana na 45 min podróż będzie trwać jednak 2h. Siedzieliśmy na końcu autokaru - trzęsło. Znowu trzęsło. I nie wiem czy chodzi tylko o to, że wytrząsało mnie znowu tuż po tym, jak mój organizm wyszedł z trwania od kilku godzin w trybie WALCZ-O-ŻYCIE (tak się czułam podczas turbulencji) - jakby przedłużając bodźce powodujące stres; czy może chodzi o to wszystko plus o fakt, że dopiero co dochodzę do siebie po wstrząsie mózgu? I generalnie nie najlepszy pomysłem jest trząść moim ciałem? Ech. I włączyła mi się po tym wszystkim choroba lokomocyjna w autokarze... I wszedł taki ból głowy, że to chyba pełnoprawna migrena: przed oczami wybuchały plamy bieli, było mi niedobrze, kark bolał itp.
Ostatecznie do hotelu odstawiono nas nie w planowane "5 godzin zakładając z rezerwą na opóźnienia i odprawę", a w ponad 10 godzin (!!!). Mieliśmy być w hotelu najpóźniej o 15:30-16:30. Byliśmy o 21. Dokładnie na 10 minut przed zamknięciem bufetu allinclusive. I to z takim przebodźcowaniem i bólem głowy, że nie wiedziałam czy nie zwrócę wszystkiego co zjadłam. Od razu poszłam spać... Ech. No, ciężki był to lot. I mimo wszystko jako NAJSTRASZNIEJSZE wspominam turbulencje.
Nie wiem czy są jakieś metody oswajania lęku przed turbulencjami/tym, że samolot spadnie i umrę?
Nie wiem.
A bardzo mi zależy, by nad tym się pochylić, bo nie chcę okupować latania takim stresem.
Anyway, drugi, najlepszy i dający NAJWIĘKSZĄ ULGĘ plus po wylądowaniu (w sensie, że pierwszy to właśnie wylądowanie bezpiecznie na ziemi tureckiej xD) - okazało się, że NIKT spośród polskich współpasażerów lotu, nikt z towarzyszy tej 10-cio godzinnej podróży, nie wysiada z nami na check in w naszym hotelu. ULGA kosmiczna! Nawet jedynie rozbawiły mnie starsze panie, które gderały z oburzeniem, że "I to tyle? Tylko oni? Zatrzymaliśmy się tylko po to by wysiadły te dwie osoby!? To nie lepiej najpierw odwieść nas do naszego hotelu? Przecież nas jest więcej, a to tylko dwoje ludzi! W dodatku młodych! Mogli poczekać na swoją kolej, na koniec! Najpierw szacunek dla starszych!" xD HAHAHAHA! Sayonara, wredna małpo! Cudownie było wysiąść na świeże, ciepłe powietrze, złapać mojego partnera za rękę i w CISZY spotkać się z konsjerżem, który rozmawiał z nami spokojnym, kojącym i CICHYM głosem. Po prostu wtedy zaczął się prawdziwy urlop...
2 Hotel <3
OMG. Co za fantastyczne miejsce.
Po tej pierwszej kolacji, po podróży, wymęczeni, z bólem głowy wracaliśmy do naszego domku zachwycając się ciszą.
Ciszą.
Taką głuszą kojącą nerwy.
Mąconą odległym dźwiękiem szumiącego morza, szeleszczeniem liści.
Mrrrr...
To było jak kąpiel dla duszy.
Ale hotel! Hotel!
Był idealny! Idealny dla nas i naszych potrzeb na ten wyjazd!
Kameralny, mały, cichy i spokojny.
Wszystko tu było dyskretne, wygodne, bliskie i łatwe. I takie jak lubimy.
Co do wyglądu i vibe jaki to miejsce nam dawało od pierwszego wieczoru... miałam momentalnie skojarzenie z tą scena z "Narzeczonej dla kota" od Studia Ghibli:
Tumblr media
Hotel zaczynał się recepcją - z ciemnego drewna, z pięknymi meblami ogrodowymi na tarasie, z fotelami w stylu kolonialnym w środku (na fotelach kotki - ale o tym zaraz <3). A po recepcji wchodziło się w długą lejkę oświetloną lampkami, takimi sięgającymi pasa. Po obydwu stronach alejki pyszniła się zieleń ogrodu, rabatek, grządek, drzewek owocowych, palm i piennych winorośli. Ogród był tak bujny i gęsty, że nie widziało się tarasów domków przycupniętych po obydwu stronach alejki. Daleko-daleko ta zielona alejka zamykała się basenem (z brodzikiem dla dzieci), barem dla gości, a z baru wchodziło się do restauracji. Restauracja (przeszklona, słoneczka i minimalistyczna, łatwa to utrzymania) dzieliła się na część zadaszoną i na wielki, szeroki taras. Z tarasu można było zejść prosto na główny deptak miasta, przemierzyć go i wejść na prywatną hotelową plażę. Pierwszy raz mieszkałam w hotelu, w którym już podczas śniadania zaczynałam opalanie nad brzegiem morza, w którym od razu po śniadaniu, w mniej niż w 5 sekund czułam pod stopami mokry piasek i obmywające mnie fale. Takie szczęście! <3
Ale! Wrócę do skojarzenia z onirycznym światem z filmu Studia Ghibli! Bo gdy wracaliśmy po pierwszym posiłku przez tą zieloną alejkę, podziwiając co rusz kwiaty i rosnące owoce (takie-takie maleńkie cytrynki <3 pierwszy raz oglądałam tak wczesną wiosnę na tak odległym południu) na drogę oświetloną lampkami wychodziły nam kotki. Jak to koty - z leniwym majestatem i od niechcenia, ale jednak przecinały drogę to tu, to tam. Ich oczka błyskały z tarasów domków hotelowych, z pomiędzy gałęzi drzew, zza lamp przy alejce. I te kotki były tak różne! Taką rasową różnorodność "zwykłych dachowców osiedlowych" widziałam tylko w Holandii - by "bezpańskimi" dachowcami-kotami zostawały ewidentne Main Coony, Ragdolle lub kotki wykazujące cechy różnych ras. Coś fascynującego! Jakby ze snu. Położył mnie na łopatki kot "dachowiec" z umaszczeniem kota bengalskiego. Mniejszy niż bengal i łepek miał "pospolity", ale plamki bengala są nie do podrobienia. Zobaczyłam taki grzbiet jak na zdjęciu poniżej i mnie wmurowało:
Tumblr media
Moja przyjaciółka wysyłając nas do tego hotelu mówiła, że Turcy kochają kotki, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo. Żandarmi co wieczór rozsypywali karmę dla "bezpańskich kotków" <3, co kilkanaście metrów na deptaku były poidełka dla kotków i piesków, a zarówno w naszym wewnętrznym ogrodzie, a terenach ogrodów innych hoteli i nawet w parkach miejskich stały konstrukcje, które początkowo brałam za kurniki (?). Zastanawiałam się po co stawiać takie wielkie kurniki w eksponowanych miejscach np: przy fancy basenach czy wielkich łóżkach z baldachimami? A to nie były kurniki tylko kilkupiętrowe "hotele" dla miejskich, hotelowych generalnie "bezpańskich" kotków. Wow. Muszę poczytać więcej o polityce tureckiej względem zwierząt. Jestem ciekawa skąd to się wzięło i jak to zrobili, że dbanie o zwierzęta zdaje się tak ważną częścią kultury (być może tylko powierzchowne dbanie - dach nad głową i pełne brzuszki, ciekawe czy są szczepione i leczone, jeżeli leczenia wymagają, czy są sterylizowane?). Tutaj ma sen ta teoria spiskowa, że koty chcą opanować świat xD Mój chłopak mówił "lokalsi mają do kotów stosunek iście Starożytnie Egipski", bo takie mieliśmy wrażenie. Jakby obywatelami kraju względem ważności byli najpierw mężczyźni, potem długo nie ma nikogo, potem kobiety, potem kobiety, a potem być może mniejszości niebinarne lub identyfikujące się jeszcze inaczej. Naprawdę ciekawa rzecz z rodzaju różnic kulturowych... Muszę o tym więcej się dowiedzieć.
Ech.
Wracając do hotelu: te spotkania z futerkowymi mieszkańcami były w jakiś sposób magiczne. Dosłownie, jak z Kodamami z "Księżniczki Mononokę" - takie "dobre duchy hotelu".
Potem, z czasem, zaczęliśmy nadawać imiona kotką, a króla z recepcji to wpadałam osobiście odwiedzać budząc chyba ostatecznie sympatię konsierża. To też dodatkowy temat na anegdotę: "król recepcji" czyli prążkowany, rudy kocur Tommy (pracownicy hotelu o nim mówili "The king" xD) i pan konsierż odgrywali chyba przez cały sezon walkę. Takie trochę Tom&Jerry, trochę Flip&Flap. Jednocześnie próbują sobie robić na złość i się na siebie wkurzają, przeganiają się z miejsc i syczą na siebie, a zarazem w chwilach rezygnacji kończą na przytulanku, głaskanku, przynoszeniu sobie wzajemnie najlepszych kąsków i moszczeniu się na kolankach (serio, konsierż dla Tommy'ego nosił resztki kurczaka po kolacji - w jednorazowych kubeczkach - i uważam to za super cute, tym bardziej, że zaraz po jedzonku ganiał się z tym kotem, bo na fotelach nie wolno leżeć! Ani gościom na kolanka wchodzić! Ale też nie wolno być brudnym kotkiem, trzeba się wyczesać! Stój spokojnie na ladzie na recepcji, jak czeszę! Wtedy Tommy skakał od "poliżę cię czulę po policzku mój ulubiony niewolniku" do "przyjebię ci pazurem w tętnicę jak jeszcze raz na mnie krzykniesz, że nie mogę na fotelu!" xD - to była relacja jak z kreskówki).
Tommy już drugiego dnia sobie mnie wybrał na swoją głaskarkę. Najpierw się przylepił do mojego chłopaka, ale coś mu nie pasowało i ostatecznie władował mi się na kolana. A wiadomo, że jak kotek sam z siebie na kolanka siądzie to zaszczyt kopnął, trzeba głaskać, nie wolno wstawać, trzeba się zachwycać <3. No to się zachwycałam, a O. obfotografowywał śmiejąc się, że "zdradzam nasze psiecko z kotkiem!" xD, aż do hallu recepcji wszedł nieobecny dotąd Konsierż, zamarł w przestrachu, oczyma rozbieganymi sprawdził nasze reakcje i zrezygnowany sapnął z naganą "Tommy!". Kot podniósł główkę, zmrużonymi oczyma zmierzył Konsjerża, zniesmaczony odwrócił się do pracownika hotelu tyłem i nadal domagał się głasków ode mnie. Mruczał jak traktorek xD. No bezczelny i charakterny model! No bo rudy! xD Razem z moim partnerem wybuchliśmy śmiechem, tym głośniejszym na widok miny doprowadzonego niemal do rozpaczy konsjerża xD. Zapytałam go czy kotu tak nie wolno, na kolanka. Facet ewidentnie kalkulował czy i co nam może odpowiedzieć, dalej spetryfikowany niepewnością i strachem, aż w końcu przyznał, że faktycznie, nie wolno, ani być wewnątrz recepcji, ani tym bardziej zaczepić sam z siebie gości hotelowych. Nie wolno. Wyznałam, że mi to nie przeszkadza. A to chyba przełamało lody i od tej pory pan Konsjerż traktował mnie jak człowieka (zaraz opiszę, jak było na początku) - opowiadał anegdotki o Tommym, pokazywał nam filmiki na których uwieczniał niedorzecznie słodkie odpały kocura. xD I chyba się w ogóle polubiliśmy. Ja przynajmniej pana bardzo polubiłam - jak i innych pracowników hotelu - i od niego czułam też sympatię, traktowanie z szacunkiem i nieignorowanie tego co mówię, wiem, uważam. I bardzo to doceniam. Odzyskałam wtedy poczucie normalności, podmiotowości.
Konsjerż też mnie ignorował od początku, próbował mi patronizować, traktował mnie z góry, uspokajał. I to gdy byłam spokojna - przyszłam o coś zapytać, na luzie, radosna, a on na to "calm down, say it again. Slowly, then I'll explaint it to you. Do you understand? Do you feel calmer now? Can we start talking again?", a ja na to najpierw zdziwiona, bo przecież byłam spokojna, po prostu radosna, nawet szybko nie mówiłam. Z moim chłopakiem wymieniałam zdziwione spojrzenia, on też nie uważał, żebym była w tamtym momencie zdenerwowana czy nerwowa - potem o tym rozmawialiśmy. Wzrusz ramion, cóż, może powiedziałam coś z polskim akcentem? Albo zrobiłam kalkę językową? A może po prostu znowu kody kulturowe się starły, może kobiety tu nie mówią tak swobodnie jak mówiłam ja? A może to jednak to pan konsjerż się zdenerwował i mnie nie rozumiał, ale projektował na mnie swoje własne zdenerwowanie? Więc bez bólu dupy, z sympatią powtarzałam, że po 1 - jestem spokojna, po prostu tak mówię, 2 - pytałam o to i o to. A pan konsjerż wysłuchał, zastanowił się, odwrócił się do mojego chłopaka i mu udzielił odpowiedzi na moje pytanie. Potem to go dopytał czy dobrze zrozumiał, że interesuje nas wiedza na taki i owaki temat. Mnie ignorował, moje słowa do niego nie docierały, chyba, że mój partner (też w poczuciu niezręczności okropnej - jesteśmy partnerami w związku! Ta sytuacja jest dla nas obojga trudna!) mówił coś w stylu "As my girlflend said moment ago, bla bla bla" i wtedy okazywało się, że pan słyszał co mówiłam, ale i tak odpowiadał mojemu chłopakowi, jakby mnie tam nie było. No i to mnie już wkurzyło, bo to nie jest rodzaj sytuacji społecznej w której kiedykolwiek dotąd traciłam podmiotowość. Zadałam rzeczowe pytanie do osoby, która jest usługodawcą. To na moje nazwisko była cała rezerwacja hotelowa, z mojego konta opłacono pobyt, cały wyjazd. Ja byłam głównym płatnikiem, a i tak z moim facetem rozmawiali - i o ile normalnie dla mnie nie miałby znaczenia nawet kto jest główną osobą do kontaktu, kto jest płatnikiem o tyle w tej konkretnej sytuacji to podkreślam, bo o ile facet nas nie znał i nie wiedział jakie panują zasady w naszym związku, to jako wykonawca usługi powinien się chyba zwracać do osoby, która usługę wykupiła? Ech... No i doceniam teraz tym bardziej dziesięciolecia powolnego wyrywania praw dla kobiet przez feministki.
Niemniej - koty przełamywały obyczaje. :D
Inne koty, którym nadaliśmy imiona to Rigus Mortis (z łaciny: stężenie pośmiertne), po przez pierwsze dni urlopu widzieliśmy go wyciągniętego na rabatkach i zawsze znieruchomiałego zupełnie w różnych miejscach ogrodu. Potem okazało się, że żyje xD i że nawet potrafił truchtać! Była też Ślicznotka, była Nocna Furia, Ospa, Mr Twice, Predator itp.
Fajna zabawa z tymi kotkami.
No i chyba najważniejsza rzecz: głównymi gośćmi hotelu byli... Niemieccy emeryci. Cuuuuudowne. Zero ochlejusów, pijących na umór bo allinclusive "zobowiązuje". Cisza, sposkój. Jeżeli byli tam niemili starsi ludzie - nie rozumieliśmy co szprechają, żyliśmy w cudownej niewiedzy. <3 Trafił się jeden pan z Polski, kilkoro ludzi z Czech, trochę Rosjan i pewnie Niderlandczycy, ale też emeryci i pewnie mówiący po niemiecku. :D NIC w hotelu nie było opisane po polsku - komunikacja tylko w niemieckim, angielskim, holenderskim, rosyjskim i czeskim. Piękny reset od bodźców, piękna podróż, piękne oderwanie od codziennego świata. Meeeeega odpoczynek.
Dziękowaliśmy za wybór tego hotelu mojej przyjaciółce wielokrotnie!
I miało to też swoje efekty uboczne.
Nawet będąc nie raz w Niemczech nie słyszałam na raz tyle języka niemieckiego w użyciu co teraz, będąc w Turcji. To język będący tu podstawą komunikacji i pewnie jedną z podstaw napędzających gospodarkę. Znam historię Niemiec, chodziłam z dziećmi tureckiego pochodzenia do przedszkola w Niemczech. Wiem jak jest w kwestii Tureckiej mniejszości na terenie Niemiec. Dłuższy temat.
Niemniej to bardzo ciekawe z punktu widzenia językowego i etnologii.
Ale o tym też muszę poczytać.
xD
A teraz lecę odebrać mojego pieska! Tak się stęskniłam! <3
6 notes · View notes
myslodsiewniav · 2 days
Text
Szczęśliwam i z naładowanymi bateriami
25 kwietnia 2024
Tumblr media
Najpierw lista, żeby nie stracić myśli ulotnych:
Cieszę się, że po prostu pojechałam. Po prostu: potrzebowałam odpoczynku, wszystko goniło na łeb, na szyję, nawarstwiało się (i wciąż się nawarstwia, ale teraz we mnie jest spokój, gdy obserwuję jak te moje plany piętrzą się i chwieją od nadmiaru) i po prostu: pojechałam. Trochę to jak ucieczka? Trochę jak bodziec do odłożenia codzienności na bok i pozwolenie sobie na Tu i Teraz, na obserwację, bez myśli o nadchodzących deadlinach. Oddech i wydech. I wdech. I wydech. I ulga. Taka bardzo potrzebna ulga, pozwolenie sobie na odpoczynek, bo urlop i koniec. Ale jak w mojej głowie zrobiło się miejsce to byłam tak sfrustrowana, tak zirytowana, że przed wyjazdem nie przeczytałam nic o historii Turcji, o kontekście kulturowym i historycznym. Mam jakieś pojęcie o tureckiej kulturze i historii, przez osmozę. Ale miałam - i mam nadal - TYLE PYTAŃ i nikogo, kto by mi na nie satysfakcjonująco odpowiedział (tj. jest masę książek i podcastów, ale trafiłam chyba na tylko takie nudne, skupiające się na liczbach, datach, zamiast na wydarzeniach, niuansach kulturowych itp). xD Ciekawi mnie to wszystko bardzo. Bardzo. Czytałam jak tylko miałam dostęp do neta, ale ciekawości wciąż nie zaspokoiłam.
Bardzo dziwnym jest poczucie, gdy jako dorosła kobieta NAGLE w zwykłej sytuacji społecznej tracisz podmiotowość. Ba! Gdy jesteś jawnie uprzedmiotowiana, a lokalsom nie jest ani trochę wstyd za takie traktowanie drugiego człowieka z którym przecież chcą dobić targu. Bardzo to dziwne. Bardzo przykre. Bardzo wprawiające w osłupienie i zaskoczenie, bo zachodziło w tak bardzo zwykłej sytuacji społecznej w jakiej nigdy wcześniej moja płeć nie miała znaczenia na socjokulturowe aspekty (jak chociażby kupno zgrzewki butelkowanej wody mineralnej w lokalnym markecie spożywczym, przy kasie). Najwyraźniej w tych sytuacjach ścierała się przepaść kulturowych kodów, zwyczajów. Z zaskoczenia i osłupienia nie udało mi się nigdy w czas zareagować. A może zareagowałam we właściwym czasie? Może. Po prostu potem następowała zaskakująca przemoc (np: facet mnie złapał za barki i pchnął na krzesło, gdy chciałam wstać wkurzona, że mnie DOTYKA zacisnął dłoń na moim barku mocniej, przytrzymał mnie na tym krześle i a drugą ręką wcisnął w moje dłonie kubek z herbatą - to co mówił stało w sprzeczności z jego zachowaniem, sama nie wiem czy mnie traktował po "swojemu", czy to moja strefa komfortu nie przystaje do tutejszych zwyczajów, czy właśnie - jak twierdził w tamtej chwili - opatrznie interpretował to co w naszej kulturze oznacza być dżentelmenem? Nie wiem...), albo zupełnie ignorowano to co mówię i jakie mam zdanie na różne tematy - jakbym mówiła do ściany. Dziwne to było. Nie było na tyle przykre by bolało, ale na tyle by czuć, że nie jestem szanowana, że jestem traktowana jak rzecz, mniej niż człowiek. Nawet nim do mnie dochodziło, że te sytuacje mnie wkurzyły, nim rozkminiłam jak się z tym czuję i na ile powinnam postawić na zaopiekowanie własnych granic i uczuć, a na ile z szacunkiem i akceptacją podejść do kultury kraju, który odwiedzam, w głowie miałam wtedy mętlik, ale nim ta gonitwa analiz "co-w-tej-chwili-jest-ważniejszym-aspektem-dla-sytuacji" chwilę byłam w stanie oszołomionego "WTF się tu stanęło?". Dziwne. I zwieńczone (już chyba drugiego dnia pobytu, wieczorem?) podczas kolacji, przy prosecco "Wiesz co? Dziwnie jest stracić tak bardzo podmiotowość..." Na co mój chłopak tylko smutno przytaknął. Też to zauważył.
Węże. Są.
To trochę nudne (i irytujące), ale znowu jestem chora. Ech. Dziś już byłam na kompleksowych badaniach - oby to nie był pasożyt. Ech. Nie piłam tamtejszej wody, ale kąpałam się w morzu, basenie i łaźni. Gdzieś coś złapałam. I jedzenie chociaż było pyszne to nie służyło naszym jelitom... Dłuższa sprawa do opisania.
Hamam. Złoto. Muszę opisać cały proces, bo CUDOWNE doświadczenie (omijając organizację i kwestie kulturowe).
Hotel <3
Koty xD To jest temat na cały artykuł!
Bliskość - najadłam się seksu po cebulki włosów. <3
Przestrzeń w głowie - nowe pomysły!
Tęsknię za pieskiem i doniesienia od rodziców martwią - znowu trzeba będzie pracować z behawiorystką.
Koszmary xD można książki o tych snach napisać!
Paraliżujący strach przed targowaniem się - nie tak sobie wyobrażałam to doświadczenie. Ale to też muszę opisać.
Czułam się jak Indiana Jones. I to było suuuper! Byliśmy jak poszukiwacze zaginionej Arki xD Tylko, że bez Arki, a z rzymskimi łazienkami xD.
Okazało się, że nie na każdym urlopie trzeba jeździć na quadzie, ani skakać na bunjie. Nawet jak się tak planuje. Czasem po prostu wystarczy spontanicznie zrobić coś z moim chłopakiem. I to prowadzi do kolejnej bardzo ważnej - i bardzo złotej- myśli:...
... otóż wczoraj, w autokarze odwożącym nas na lotnisko, około 4 rano, we względnej ciszy (miarowych oddechach śpiących pasażerów) i z oczami utkwionymi w rozjaśniającej się za oknem ciemności naszła mnie refleksja. Przypomniała mi się analogiczna sytuacja: powrót z wczasów na lotnisko, wczesną porą. Oglądanie brzasku przed autokarowe okna, zapamiętywanie jak wyglądają i pachną gaje oliwne... Wtedy też było super i byłam szczęśliwa, wypoczęta. Ale moje długaśne piesze wędrówki po Korfu były samotne. Nie przeszkadzało mi to wtedy, bo bawiłam się świetnie, tak jak lubię. Było cudownie, jak marzyłam! Zwiedzałam, w cieple. Byłam taka spełniona! Ale tak tęskniłam, żeby kiedyś móc z kimś tak zwiedzać świat. Oj, tak bardzo!
I od razu, skojarzeniem przeniosłam się z tego autokaru w Grecji do sobotniego poranka w Holandii, gdy radosna - tak bardzo podekscytowana! Tak bardzo spełniona! We własnej opinii podpalająca pokłady energii i humoru nie tylko swoje, ale też całego swojego otoczenia, swojego partnera, jak mała elektrownia - pakowałam do plecaka przygotowany wcześniej prowiant, upewniałam się czy klucze wzięte, czy pompka do roweru przypięta, czy mapa schowana w schowku przy kierownicy, czy peleryny przeciwdeszczowe są spakowane. I opowiadałam o tym, jak zaplanowałam nam całodniową wycieczkę po fantastycznych holenderskich trasach rowerowych! Że będą po drodze muzea (w tym techniki!), fajne jedzonko (bo oktoberfest był w pełni), że trasa obok endemicznych roślin! I sery! SERY! I te cholerne "belgijskie frytki" też będą (ja nie lubię majonezu, a mój były chłopak uwielbiał te frytki)! Że według internetów nasza trasa prowadziła przez miejsce w którym turyści w 2015 roku najwyżej oceniali lokalne frytki. Specjalnie dla niego te frytki wciągnęłam na listę... A kiedy ja byłam spakowana, i gotowa, i promieniałam radością, że wreszcie zobaczymy coś niderlandzkiego - a nie tylko te jebane kofiszopy, supermarket, miejsce naszej pracy i osiedle zamieszkałe przez innych pracowników naszej fabryki! Tak bardzo chciałam zwiedzać! - on wtedy ledwo się ubrał i nie miał siły wstać z łóżka. Siedział na skraju ze zmierzwionymi włosami, spuchniętymi oczami i obserwował jak się krzątam po pokoju, jak trajkoczę. A im bardziej ja byłam podekscytowana, tym bardziej on był wkurwiony (wkurzało go moje szczęście - wolał jak byłam przygnębiona i zrezygnowana, mniej okazji do konfrontacji, teraz to widzę). Obserwował mnie, napięcie między nami narastało, ja go początkowo nie czułam (bo w końcu mieliśmy spędzić czas tak jak ja lubię!), aż w końcu wyczuwałam napiętą atmosferę, pytalam go czy coś się stało, a wtedy on pytał "Musimy jechać?". Dodawał, że mu się nie chce. Że jest taki zmęczony. Że wolałby odpocząć w domu. Że na to wszystko potrzeba tyle energii. Oskarżał, że jestem samolubna, że myślę tylko o sobie (tj. to dla niego oznaczało, że planowałam wycieczkę od tygodni... ). Rozmawiałam z nim o faktach, przypominałam jakie były fakty, z kalendarzem analizowałam co i którego dnia robiliśmy. Było mi przykro, chciałam go przecież uwzględnić w planach, chciałam z nim przeżywać tę podróż. Jego szczęście też dla mnie było ważne. Przejęte zapewniałam, że przecież gdyby mi powiedział to bym inaczej to zaplanowała, że wzięłabym to pod uwagę. A on ciśgle z oskarżeniami: "Wszystko robimy pod twoje dyktando! Wszystko musi być tak jak chcesz. Nie Vill, ja się na to nie zgadzam!" (hahaha on mi zarzucał to co robił on sam xD, teraz to widzę). Potem, gdy jednak okazało się, że poprzedni weekend spędziliśmy tak, jak on chciał (on jarał, albo jarał z innymi...), że jeszcze poprzedni też, to nagle argumenty zostawały wytrącone, chwilę miczał i w końcu okazywało się, że to jednak rowery jako środek lokomocji są problemem. Bo mu się nie chce, bo dawno nie ćwiczył itp itd. Więc ja rozpromieniona od razu znajdowałam rozwiązanie: "Nie szkodzi! Możemy podjechać pociągiem i przejść się tu, tu i tam!". To go jeszcze bardziej wkurzało.
I nagle się rozpętywała awantura o to, że jestem taka szczęśliwa podejrzanie! Ciekawe dlaczego!? Co przed nim ukrywam!? To mnie wkurzało, ta sama płyta grana z powodu braku argumentów! Gdy proponowałam, że w takim razie, jeżeli nie ma między nami pola na kompromis, to niech on zostanie, a ja pojadę sama - wtedy było jeszcze gorzej. Wyzwiska, podejrzewanie mnie o zdradę, rzucanie mi, że pewnie wszystko zaplanowałam tak, żeby zamiast niego ze mną jechał ten i inny współlokator (który był dla mnie miły po prostu, a o co typ był zazdrosny). Gdy mu wyjaśniałam, że to absurd, że przecież chciałam jechać z nim! To miał być dzień, który spędzamy razem i to tym razem realizując moje potrzeby i marzenia! Że jak jest tak zazdrosny to niech ruszy tyłek i jedzie ze mną, zamiast robić sceny! Że nawet te frytki znalazłam! Dla niego! Żebyśmy obydwoje z tego mieli fun... No i kończyło się, że odwracał kota ogonem tak, zalewał taką falą przemocy, oskarżając mnie o bycie dziwną, niepasującą (nikt z tych lokalnych znajomych od jarania nie jeździł na wycieczki), robiąc przytyki do moich bolesnych miejsc, niepewności, zarzucając mi złe intencje, że go nie kocham i nie chcę naszego szczęścia. Albo grożąc, albo kpiąc, poniżając. Koniec końców to ja siedziałam w pokoju, na łóżku zalewając się łzami, dławiąc się smutkiem, brakiem zrozumienia, próbując ogarnąć co właściwie poszło nie tak, co źle zrobiłam itp, a on wzdychając z rozczarowaniem - bo to on był we własnym mniemaniu ofiarom moich złych intencji - szedł zajarać, zjeść i spać. A ja płakałam, czułam się cała obolała emocjonalnie, opuchnięta od bólu i płaczu... I szukałam pytań i odpowiedzi, jak naprawić tę sytuację by "był jak przedtem". A jak ex wstawał to znowu jarał z kimś... Ech. A ja zostawałam w pokoju, smutna, zrezygnowana, z poczuciem, że jestem niekochana. Te emocje pamiętam wyraźnie, są bardzo we mnie... To było 9 lat temu, a tyle lat mi się wydawało, że po prostu moje potrzeby są tak bardzo dziwne i inne, i niemożliwe do pojednania z cudzymi, że mogę tylko podróżować sama...
Tym czasem wczoraj, w autokarze na lotnisko, zalana tą falą wspomnień zabarwionych tak różną porcją emocji z ostatnich lat ZAUWAŻYŁAM bardzo świadomie, że mój cudowny chłopak - ten obecny - jest osobą, która ma takie same potrzeby podróżnicze jak ja (no dobra, on jednak wolałby jeszcze opcje bardziej hardcorowe np: picie wody z kałuży i spanie w szałasie pod kołderką z liści splecionych palm czy coś xD; ale na razie to nie jest dla mnie i nie wiem czy kiedykolwiek będzie dla mnie, lubię mieć ściany do snu xD. Jednak nie przeszkadza mi wyobrażenie, by na taki wypad wyrwał się z kuzynem czy kumplem - niech się dobrze bawi!).
Co więcej: podróżowanie z nim jest tak ŁATWE. To Asia mi mówiła, że w związku może być łatwo - nie wiedziałam. Teraz już wiem. I to wzrusza. Piękne to.
Dopiero wracając z wakacji ZAUWAŻYŁAM, że odbyliśmy masę podróży (co mój chłopak już po wylądowaniu w Polsce podsumował z przepraszającym uśmieszkiem "Nie potrafimy wysiedzieć na dupie, co nie?" xD - bo mieliśmy SIEDZIEĆ NA DUPIE, odpocząć za te wszystkie miesiące zapierdolu, naczytać się książek, odespać i odpoczywać od stresu zamiast go sobie dodawać. A ostatecznie codziennie byliśmy na jakiejś przygodzie, bliższej lub dalszej xD heheh, ale z masą miejsca na czytanie, spanie i leżenie na plaży oczywiście). Dotarło do mnie, że względem żadnej z nich nie było między nami spięć. Tak łatwo nam się dogadać. Mamy podobne priorytety: jesteś chory? Boli brzuszek? To walić ten zamek na końcu szlaku, wracamy do hotelu i parzymy herbatkę, zagramy w jakąś grę! Czujesz się na zwiedzenie jeszcze czegoś? To chodź na ruinki, te na pustyni, z 4 km od miasta! I to jest tak naturalne. Tak proste. Ech.
Zauważyłam też, że oddałam mu planowanie. Oczywiście nie zupełnie - nadal to lubię robić i często robię. To początkowo było bardzo dla mnie trudne, budziło masę wątpliwości, bo czułam lęk, że "oddając" obowiązek planowania oddaję również odpowiedzialność za siebie i kontrolę (nad sobą - a tego nie pozwolę sobie stracić ponownie: w Holandii lata temu ostatecznie oddałam ją, a potem latami na terapii ją odzyskiwałam). Oddanie komuś innemu steru w obszarze "planowania podróży" w moim przypadku było aktem olbrzymiego zaufania. Ryzyko wielkie, strach wielki. Ciekawym było się przekonać, że oddanie obszaru planowania podróży nie jest tożsame z oddaniem kontroli nade mną. Tym jaskrawiej widzę, jakie skrajne schematy we mnie wyżłobił poprzedni związek - nie wiedziałam, że oddanie planowania podróży to może być to i nic więcej, a na pewno nic z władzy nade mną! Ech. Jak dalekich i jak raniących blizn nabyłam w poprzednim związku... Teraz to widzę, że ten mój wieloletni ból i gojenie trwało tyle, bo te rany były tak straszne i głębokie. Ech.
No, ale teraz, wracając z Turcji fakt oddania mojemu partnerowi planowania był tak naturalny, bezpieczny i w porządku, że świadomie zdałam sobie z niego sprawę dopiero w autokarze o 4 nad ranem w drodze na lotnisko. Ufam mu. Doceniam, że gdy planuje dzieli się tym planem, dzieli się planowanym budżetem, miejscami, pyta o wskazówki i zaznacza, że będą takie czy inne niespodzianki. To jest takie fajne i komfortowe.
I od razu sobie przypomniałam wtedy: oddaję planowanie, ale to ja na miejscu jestem przewodniczką. xD Bo jestem ciekawską factcheckerką i MUSZĘ przed wyjazdem w jakie�� miejsce poczytać o nim (jak wspominałam w przypadku tego wyjazdu nie czytałam - tylko to co przez osmozę, a ja jednak dużo wiem przez osmozę :P lubię historię). Zapytałam nawet podczas jednej z pierwszych wypraw mojego chłopaka czy coś przy okazji planowania czytał o tym miejscu - bo nie chciałam mu odtwarzać audio-Wikipedii jeżeli już to wszystko wie. A on się do mnie uśmiechnął z powątpiewaniem i żachnął się "Nie! A po co? Od tego mam ciebie! To co mi opowiesz o tym... em... kamieniu?". No i opowiadam, z dygresjami, wyobrażamy sobie jak to musiało wyglądać w czasach świetności, rysujemy w powietrzu brakujące budynki, sklepienia... Odkrywamy z użyciem wyobraźni. I humoru I się tym JARAMY! Zadajemy sobie wzajemnie masę pytań, hipotez, a potem w hotelu potwierdzamy info w sieci. I masę przy tym śmiechu!
No.
I się spłakałam w tym autobusie o 4 rano, obserwując jak mój partner śpi na miejscu obok mnie słodko pochrapując...
Jak ŁATWO się przyzwyczaja do takiego dobra, które przecież jeszcze tak niedawno wydawało się zupełnie nieosiągalne!?
To wszystko, cały nasz wyjazd, całe nasze przygody, planowanka, kompromisy, przyszły tak naturalnie i tak zgodnie, tak gładko, że łatwo tego nie zauważyć. Nie ma WIELKICH emocji (tj. tez huśtawki - od niesamowitego szczęścia do niesamowitego bólu jak w moim poprzednim związku). Jest po prostu stabilnie i przez to jest miejsce na to by uwagę kierować na inne sprawy WSPÓLNIE oraz sprawy prywatne każdego z nas. Idziemy w tą podróż - tj. w podróż zwaną życiem, że tak oklepanym frazesem polecę - obok siebie, ale razem, pozwalając sobie na odmienność, na realizowanie wspólnych i osobnych potrzeb, i mamy w sobie wsparcie. I kibicujemy sobie wzajemnie!
I chyba bardziej niż kiedykolwiek wtedy, o tej 4 nad ranem, w kołysanym sennym sapaniem autokarze, poczułam, że jestem cholernie zaszczycona jego - mojego partnera - obecnością w moim życiu. Kocham go. I będę jeszcze bardziej zaszczycona, jeżeli zdecyduje się ze mną zawrzeć związek małżeński/partnerski/jaki tam lepszy dla formalności.
I sobie tak chlipałam ze szczęścia głaszcząc go po zarośniętym policzku, nim wzięłam się za czytanie przewodnika po historycznych ruinach tej części Turcji w której byliśmy.
I to chyba najważniejsze wrażenie po tym urlopie. Na dziś tyle. Zrobiłam dziś już 3 prania, podlałam kwiaty, rozesłałam paczki, pracowałam, sprzątałam... dużo zrobiłam i idę spać. :D Jutro rano lecę na siłkę i po psiecko! <3 Tęsknie za cholernicą.
Tumblr media
11 notes · View notes
myslodsiewniav · 13 days
Text
Mam szansę na wygranie konkursu na finansowanie projektu. A ten projekt może być innowacyjny dla zarówno studentów i nauczycieli.
Mamy pomysł.
Z koleżanka mamy pomysł!
Pisałam nawet ostatnio, ze powoli ten pomysł zmienia nam się w biznes. I to jest FAKT. A teraz pojawiła się szansa by znaleźć źródło finansowania tego projektu.
My obydwie mamy kapitał WIEDZY.
Ja mam doświadczenie w zarządzaniu, koleżanka - w branży.
Mój chłopak - bo właśnie mój chłopak też jest nam potrzebny - będzie zapewniał nam fajne animacje na stronę. Mamy pomysły na te animacje - on jest posrany z przerażenia, że ma naprawdę za kasę robić animacje, a wczoraj nabrał niestety kompleksów i wątpliwości, że jest beznadziejny w stosunku do innych studentów (którzy robili z animacji licencjat, ech).
Jak usłyszał o pomyśle to zamarł, zgodził się i nagle wypalił, że będziemy musiały z koleżanką założyć działalność w takim razie, albo on musi poszerzyć swoje KRD, aby wszystko poszło zgodnie z prawem xD (on już wie, że wygramy, już jest na etapie przyjęcia funduszy xD).
I wciągnęłam kolegę-ciacho w to xD
Prosta historia: miałam pomysł na aplikację na konkurs. Pomysł się klarował im głębiej w tworzenie naszego (mojego i koleżanki) projektu semestralnego: odkrywamy, że to temat rzeka itp. Planowałam zrobić stronę, ale taką świetną i pro, wiedziałam, że to masę pracy, więc pomyślałam, że fajnie by było zrobić ją w dwie osoby (każdy ma robić stronę solo, dlatego myślałam o możliwości negocjacji z panią od tego przedmiotu), bo miałyśmy robić stronę z wieloma podstronami.
Tyle, że ja nigdy nie robiłam strony i chuja o tym wiem.
A tak się składa, że typ z mojej grupy w tym pracuje. Wyznał to na poprzednich zajęciach i dzisiaj go to zaczepiała prowadząca. Więc go zapytałam dziś o wskazówki i o prośbę by mi wyjaśnił czy to co sobie wymyśliłam jest po 1 - realne do zrobienia dla nowicjuszki, 2 - czy powinnam mierzyć siły na zamiary i zrezygnować z ambitnego planu, aby i tak dostatecznie ambitnie zrobić swoją pierwszą, dopieszczoną, prostą, ale profesjonalną stronę www z uwzględnieniem RWD, po 3 - czego potrzebuję by zrobić wersję pierwotną (czyli zajebistą stronkę/portal z masą bajerów) wersję zastępczą (profesjonalną stronę i tak trudną do wykonania dla nowicjusza) bym mogła sobie to przeliczyć na czas i zasoby (co jest realne, a co nie), po 4 - prośbę o info skąd mogę się nauczyć jak zrobić stronę, jakie źródło wiedzy on poleca.
Bardzo fajnie chłopak mi odpowiedział, ale... poprosił o telefon do mnie, aby móc do mnie zadzwonić. Serio. Zaskoczył mnie. Mam problem z tym, to przekroczenie jakiejś granicy prywatności, ale hej, to ja się do niego dobijałam ze ścianą tekstu, więc podałam mu namiar na siebie. Odpowiedział mi uczciwie i obszernie na wszystkie pytania. Mój ten ambitniejszy pomysł upadł. Niewykonalny w tym czasie. Ech. Podał mi źródła, drogi rozwoju i inspiracje. Świetny chłopak.
I wtedy sobie przypomniałam o tym dotowany konkursie... i mu zaproponowałam współpracę.
I na hajpie i po sprawdzeniu wszystkiego w zasadzie znaleźliśmy niszę xD
I chyba... chyba NAPEWNO startujemy w konkursie! Jedyną osobą/specjalistom, którego nam brakuje to ktoś z naszej uczelni studiujący AI.
I chyba... mamy pomysł na Start Upa, którego możemy rozbujać!
I o ile nie da się tego ZROBIĆ - w sensie, że fizycznie wykonać tego o czym mowa, co jest planem, ta wypasiona strona i appka - w terminie "do maja" o tyle przedmiotem konkursu jest dokładne i rzetelne opisanie POMYSŁU, wkładu własnego itp. A potem dostaniemy wsparcie nie tylko w formie pieniędzy, ale też w formie wiedzy od nauczycieli akademickim.
WOW.
Pierwszy raz jestem w takim momencie w życiu...
10 notes · View notes
myslodsiewniav · 13 days
Text
Niezbyt fajne jednak reperkusje skargi i kilka innych rozkmin.
14-04-2024
Drogi pamiętniczku... jestem, kurwa, jakimś zdechłym truchłem. Lunatykuję bardziej niż w piątek. Wpuszczam informację jednym uchem i przepuszczam przez drugie. NIC do mnie nie dociera. Działam na autopilocie.
Mam od wczoraj combo: zmęczenie + okres + alergia.
OMG co za zajob.
Wczoraj byłam na zajęciach na uczelni. Okazuje się, że przyjście na konsultacje wcześniej w tym tygodniu do dziekana - mojego love-człowieka na tej uczelni - by wyjaśnić wszystko co chodziło z tą skargą, było strzałem w dziesiątkę.
Bo się pan zaangażował bardzo.
Przywitał się na korytarzu, a potem kilka razy zagadywał mnie na korytarzu. A najlepsze było, kiedy wszedł na te nasze zajęcia z "tą panią prowadzącą na którą napisaliśmy skargę) i wchodząc od razu odszukał mnie wzrokiem, puścił mi oczko <3, "niby "coś przeczytał z informacji oprawionych i widzących na ścianach, pochodził sobie wzdłuż ściany" i wyszedł xD Mam wrażenie, że większość pogrążonych w pracy osób, w tym pani prowadząca, nawet nie zaczaiły, że na zajęcia wsunął się nam cichaczem dziekan xD. Koleżanka mnie szturchnęła łokciem zszokowana i tylko wskazała głową w bok. Ja jej na to "wiem, widziałam, jak wchodził. Puścił mi oczko", a kumpela tylko się uśmiechnęła zadowolona i obserwowała znad ekranu komputera, jak typ czytał sobie ramki zawieszone na ścianach.
Potem Ci, którzy zauważyli obecność dziekana śmiali się z tego dziwnego zachowania, jakby zupełnie nie łącząc faktów, że facet w zasadzie przyszedł by empirycznie sprawdzić jak wyglądają zajęcia na których poziom się skarżyliśmy.
A w przerwie SAM z siebie przyszedł do mnie, po 17:30, gdy siedziałam na przerwie z czołem wciśnietym w swój plecach próbując zarazem się trochę przespać i zarazem zwalczyć efekty alergii - wczoraj zaatakowała mnie tak kurewski mocno, że miałam do wyboru, albo ból głowy, potoki łez i smarków z nosa, albo wzięcie leku po którym mój organizm po prostu się wyłączał, zasypiał, a potem lecieć po kawę, któa przyspiesza metabolizm i przez te 4-5h leki przestają działać, więc znowu: zmęczenie, okres, do tego nasilający się ból głowy i potok łez ze smarkami. Więc druga tabletka i jeszcze większa senność. Siedziałam więc na przerwie taka zmarnowana, aż mnie ktoś za ramię łapie. Zaskoczona podnoszę głowę, a to dziekan, który mnie zapewnia, że mam się czym martwić, że wszystko będzie okay, że koniecznie mam mu dać znać jak poszły zajęcia itp. Wyjaśniam mu, że zajęcia było w porządku, ale jestem rozbrojona przez alergię. Laski z grupy, które siedziały na fotelach obok mnie zapewniają dziekana, że faktycznie jest okay, a on tylko poklepuje mnie po ramionach i zapewnia, że będzie okay i że dam radę.
xD
No to fajnie, bo czuję, że wsparcie przyszło.
Ale na zajęciach nie było tak kolorowo. Pani od skargi ani razu się nie odniosła do tego, że zachowała się ostatnio niezbyt profesjonalnie. Żadnego "przepraszam, zacznijmy współpracę jeszcze raz" itp - nic z tych rzeczy. Jak gdyby nigdy nic po prostu rozpoczęła zajęcia. Te same, DOKŁADNIE TE SAME, które próbowała zacząć 2 tyg temu. Hymm... Tylko, że tym razem my byliśmy stacjonarnie w klasie, a ona miała swój tablet graficzny i komputer podpięte do rzutnika. Widzieliśmy co robi i jak robi. To było spoko. Poproszona o przyjście z pomocą też przychodziła bezpośrednio do stanowiska by pomóc. To na plus.
Ale - czułam się bardzo źle. Pomyślałam, że nie będę siedzieć na tych zajęciach do 20 wieczorem, tym bardziej, że nie tak naprawdę nie musiałam: mam przyznany indywidualny tryb nauki. Nie muszę być na zajęciach wcale, to, że jestem to wyłącznie mój wybór. Dlatego chciałam po pierwszym bloku zajęć przedyskutować z nią warunki zaliczenia mojego IOS - tak jak planowałam, tak jak ustaliłam z panem dziekanem, że zrobię. Przypomnę: mam połowę semestru, pani wykładowczyni odkładała od marca podanie mi wytycznych zaliczeniowych. W końcu odpowiedziała na moje liczne, częste maile z przypomnieniem o konieczności zaliczenia IOS, że te warunki zaliczenia prześle do 15 kwietnia. Mamy dziś 14 kwietnia i NIC nie dostałam, dlatego miałam przyjść na zajęcia stacjonarne (jak ustaliłam to w tygodniu z dziakanem).
Na pierwszym bloku zbyła mnie informacją, że mam wracać na miejsce, że porozmawiamy po zajęciach. Okay. Wykonałam zadanie, prosiłam ją o feedback, o pokazanie wszystkiego - po prostu uczestniczyłam w zajęciach. Nauczyłam się. Było okay, jak dla mnie zbyt szybko i zbyt dużo opcji, poleceń, wiedzy - za dużo, żebym mogła swobodnie powtórzyć w domu - ale faktycznie to była solidna, merytoryczna dawka wiedzy. No i kończymy pierwszy blok zajęciowy. Podchodzę do niej, a ona, że też potrzebuje odpocząć (pewnie też się stresowała) i że porozmawiamy przed kolejnym blokiem. No okay. Więc spakowałam się (bo planowałam po tej rozmowie wyjść do domu, bo czułam się jak zombi w śpiączce, do tego czułam ból) i wyszłam "na przerwę" i wtedy złapał mnie dziekan z pocieszaniem.
Po powrocie na drugi blok podchodzę do babeczki, a ona każe mi usiąść, bo planowała najpierw całej grupie zadać zadanie do wykonania, a w czasie, gdy inni będą pracować ona porozmawia ze mną. Była zirytowana, że musi mi to mówić. To chyba jedyny raz, gdy wyszło z niej to, co zaprezentowała podczas pierwszych zajęć - wkurw, że coś jej nie idzie tak, jak planowała. No dobra. Siadam przy biurku, a ona prosi mnie, żebym włączyła znowu komputer. Westchnęłam, no okay, włączę, bo chcę zobaczyć i empirycznie przeklikać to co ona pokazuje - tak się uczę, empirycznie, powtarzając. Jestem wzrokowcem. Więc jak już jestem i nie mogę wyjść to przecież przeklikam, bo o tę wiedzę mi chodziło idąc na studia. Wyjaśniła nam co i jak przez chwilę. A jak przeklikałam, to wyciągam zeszyt, wyciągam swój kalendarz i idę do niej. Pytam czy teraz ma dla mnie przestrzeń, ona skinęła głową (miło, z sympatią, bez focha - spoko).
Siadam, otwieram notes i czekam. A ona bierze głęboki oddech i wypala "Proszę mi wyjaśnić po co w ogóle pani ten indywidualny tryb nauczania?". Zatkało mnie. Przecież jej to opisałam w wielu, wielu, wielu mailach jeszcze w marcu. Chwilę milczałam, wprawiona w stupor, nie będąc sama pewna czy może powinnam się czuć zlekceważona czy zła? I dlaczego zamiast podawać mi zadania do wykonania ona wystrzela z pytaniem, domagając się konieczności wyjaśniania swoich potrzeb (podważająca ich zasadność!), czyli "po co chcę coś realizować inaczej niż reszta?". Uspokoiłam się. No okay, jednak babeczka będzie miała ból dupy za tą skargę z mojej strony, ale naprawdę się stara tego nie okazywać. Okay, pomyślałam wtedy, że w takim razie mam podstawy by się czuć zlekceważona, bo ewidentnie obszerne i szczegółowe wiadomości ode mnie nie są i nie były przeczytane, a sam fakt trybu indywidualnego (zatwierdzonego przez jej bezpośrednich przełożonych, nie ma z czym babka teraz dyskutować!) jest przez tą panią podważany jako zasadny - kim ona jest by lepiej wiedzieć co mogę ogarnąć w życiu, niż ja? Cierpliwie, skupiając się na faktach wyjaśniłam, że tak, jak wyjaśniałam jej we wiadomości e-mail (musiałam wspomnieć o tych wiadomościach, sorry, nie po to uczciwie pisałam o co chodzi, i to tyle razy by teraz się z tego tłumaczyć) uczestniczę w tym semestrze w nauce na dwóch uczelniach i niektóre zjazdy lub zadania mogą ze sobą kolidować. W związku z tym mam indywidualny tryb nauczania.
A ona mnie zaczyna przekonywać, że POWINNAM przychodzić na wszystkie jej zajęcia stacjonarne. Że POWINNAM rozważyć możliwość wyboru zajęć u niej i z nią, jako bardziej priorytetowe niż zajęcia na drugiej uczelni jeżeli chcę się faktycznie czegoś nauczyć.
DA FAK?
Poczułam się traktowania nie jak dorosła osoba, a jak leser, leniuch, który unika nauki na wartościowych zajęciach.
Zatkało mnie.
Wyjaśniłam jej - naprawdę będąc w szoku i czując się zaskoczona kierunkiem w jaki potoczyła się ta rozmowa - czym jest tryb IOS. Wyjaśniłam jej, że bardzo chcę się uczyć, a ten tryb ma mi umożliwić naukę, a nie zapewnić unikanie zajęć. Że chyba dochodzi tu do jakiegoś niezrozumienia wartości - chcę się uczyć i chcę to realizować w trybie IOS. O tym zresztą informowałam opiekunkę kierunku, a opiekunka kierunku dając tą konkretną panią prowadzącą od grafiki do grupy odbiorców zaznaczyła, że ja mam dostać listę zadań do wykonania i już we własnym zakresie zadbać jak je wykonać, a nauczyciel ma mi wskazać wytyczne tylko. Takie wytyczne na podstawie których zaliczy mi przedmiot jako zdany.
Nie podoba mi się to i WOLAŁABYM być na zajęciach zawsze, ale czasem - tak jak wczoraj, czyli po 2 tygodniach nauki na dwóch uczelniach i zapierdolu totalnego w życiu osobistym, przyprawiona słabością związaną z utratą wielkich ilości krwi i atakiem alergii, nie wspominając o tym, że miałam jeszcze w międzyczasie wstrząs mózgu xD i mam rozmowy kwalifikacyjne, święta itp - po prostu nie dam rady być. I w ramach IOS mam dostać wytyczne jak zaliczyć by jednocześnie się nie zajechać.
Babka na to nalegała - grzecznie i uprzejmie - bym zrobiła wszystko by być na zajęciach u niej. Przyznałam, że na pewno będę, bo chcę się uczyć. A ona na to "a co jak pani będzie miała już wykonane zadanie, które pani grupa dopiero będzie przygotowywać?". A ja na to zaskoczona, że "Nie wiem, pójdę do domu odespać ten zapieprz, który mam od miesiąca?". A na to ta pani "Aha, to w porządku!". I dopiero wtedy mi wyjaśniła co będzie robione na następnych zajęciach. Podejrzewam, że to praca na nawet 3 lub 4 spotkania. Czyli w zasadzie te zadania mogą wyczerpać nasze możliwości czasowe z tą prowadzącą na ten semestr, ale mogą też nie wyczerpać.
Podała mi zadania, ale bez wytycznych jak to zrobić. Okay, tak mówiła, że tak ma być nasza opiekunka roku. Trochę mnie to wkurza, ale luz. Będę musiała poszperać. Mam do wykonania logo, ulotkę, dwa składy poligraficzne i grafikę z elementem photomontażu. Dużo i niedużo. A wszystko w programach, których nie ogarniam, będę musiała się ich nauczyć od zera. Jak będę na zajęciach to suuuuper. Jak mnie nie będzie to mam naprawdę spore wyzwanie.
No i babeczka znowu mnie pyta - jakby nie mogąc zrozumieć - po co mi ten indywidualny tryb? Czy ja nie chcę się uczyć? Czy ja nie chcę faktycznie tu być? Czy ja w ogóle mam świadomość jak to mnie obierze z wiedzy? Mówiła to taka zatroskana, taka ze współczuciem trochę, a trochę z niedowierzaniem.
I myślę, że gdybym była młodsza to by mi weszła babka na ambicje. Że przez indywidualny tryb "oszukuję", że "odbieram sobie szansę na odkrycie swojego potencjału", że to forma wagarowania, udawania zdobywania wiedzy. Ale teraz jestem stara dupa i mnie tylko tym gadaniem wkurzyła - wierzę, że typiara może nie rozumieć moich decyzji (w końcu nie jest mną, nie zna pełnego obrazu mojego życia, obowiązków, wartości, ma prawo nie wiedzieć), ale też kurwa nie ma prawa oceniać. Nikt jej o to nie pytał. Mam IOS, bo CHCIAŁAM mieć IOS. Wygrałam konkurs i jestem z tego powodu cholernie dumna, uważam, że to ważne, że zdecydowałam się podjąć wyzwanie nauki na dwóch uczelniach - to JEST ambicja do cholery!
Więc - pokrywajac irytację śmiechem - zarysowałąm granicę, że wiem co robię i jak robię; że spełniam swoje ambicje i korzystam z szans, jakie mi daje życie. Jestem tu, aby się uczyć, ale też tak, jak tego potrzebuję.
A babka na to tylko wzruszyła ramionami i wyjaśniła mi, że "no jak pani chce". I że jak mnie nie będzie na zajęciach to mam jej te wykonane grafiki przesłać, a potem pilnować na etapie, którego zaliczenia jest grupa xD, a jeżeli przekroczymy zagadnienia, które mi podała to mam przyjść do niej po kolejne wytyczne.
Byłam tak zmęczona i tak wytrącona z równowagi absurdalnością tej rozmowy (większość wykładowców, jak się dowiadywała dlaczego mam IOS gratulowali mi wygranej w ogólnokrajowym konkursie i życzyli powodzenia; podawali w treści maila, w podpunktach, zakres dydaktyczny swoich zajęć na ten semestr, lektury, którymi nadrobię materiał i wytyczne zaliczeniowego projektu. Nikt mi nie mówił, że źle robię decydując się na IOS, który przecież JUŻ TERAZ jest klepnięty - na czas negocjacji i niewyrażania zgody czas był przez wysłaniem wniosku do dziekana, na etapie gdy zbierałam zgody), że się wkurzyłam i przytaknęłam, wróciłam do biurka i chociaż leciałam z nóg wykonałam prędko to zadanie, które moja grupa wykonywała podczas naszej rozmowy i od razu je wysłałam do oceny. Dochodziła wtedy już 20. Więc z zajęć wyszłam o czasie według planu.
Ech.
No nie wiem sama.
Zdecyduję co i jak chyba jutro, bo dziś jestem padnięta.
Nie wiem czy o tym pisać do dziekana czy nie? Nie wiem po prostu co robić...?
Mam zamiar dziś sobie porobić zadanka.
A dziś przespałam ciągiem jakieś 12h, wstałam nieżywa. Jestem jak taki worek ziemniaków, nie mam siły. Boli mnie. Mam piasek pod oczami, jestem wielka i spuchnięta, obolała. I zalana krwią - przeciekł tampon i podpaska. I nie rozumiem co się do mnie mówi. Do tego do czasu wzięcia tabsy na alergię bolała mnie głowa. Jestem jak takie zombie.
Z uwagi na to, że dziś mam zajęcia zdalnie uczestniczyłam w wykładach z łóżka, pół-śpiąc, a potem już słuchając wykładów na słuchawka, jak wstałam, umyłam kwiatki doniczkowe pod prysznicem (mam ich 32 w domu obecnie, dlatego póki co prysznic wzięło 10 doniczek, suszą się na balkonie - kiedy ja tyle tych kwiatków adoptowałam!? Mam zielone mieszkanie, to jest okay, ale ile też to dodatkowej pracy generuje... ech), zrobiłam nam śniadanie do pracy na poniedziałek i wtorek (dopiero jak je zrobiłam to sobie przypomniałam, że mój chłopak nie idzie do pracy, bo mamy urlop...).
Działam na autopilocie teraz. Ech.
No i wczoraj odkryłam coś strasznego na temat jednego z mich ulubionych wykładowców. Światło tak niefortunnie na niego padało, że coś zauważyłam i nie mogłam już odwidzieć. I miałam przez to taaaaaaaką burzę emocji. Trochę nie wiedziałam co ze spojrzeniem zrobić, a trochę czułam się idiotycznie wchodząc w prywatność człowieka, którego baaaaardzo cenię. Ewidentnie -chyba- to nie jest świeża sprawa, ani nawet trochę świeża, to wszystko jest dawno za nim, ALE świadomość o tym co oznacza zauważona przeze mnie rzecz i o tym, że dziś, w kwietniu 2024 roku mogłoby nie być na świecie tak fantastycznego, zarażającego fascynacją wobec świata człowieka mnie zmroziła.
Po zajęciach podeszłam do niego by mu bardzo, bardzo, bardzo podziękować za prowadzenie tak fascynujących zajęć - bo oczywiście, jak już udało mi się zostawić prywatną sprawę tego pana, a wsłuchałam się w wykład to ZNOWU się wzruszyłam wrażliwością i fascynacją z jaką ten pan wykłada. Serio. Znowu siedziałam na jego wykładzie i chlipałam poruszona, że tak pięknie ubrał w słowa opowieść o historii świata. Rozbawiłam go tym. Powiedział - z humorem - że bardzo się cieszy, że tak mnie porusza, chociaż wcale nie cieszy go, że doprowadza mnie do płaczu. <3
Nie wiem czy uda mi się zrobić to zadanie konkursowe - teraz zamiast je robić pisze. ech. Zobaczymy.
Kolejna sprawa - mój chłopak wczoraj wyznał, że od baaaaardzo dawna zbiera się do zadania pytania: zapytał mnie czy przypadkiem, jak piszę tzw "odsiewam myśli" lub "muszę wyrzygać słowa, żeby zrozumieć co czuję, bo czuję za mocno" to czy przypadkiem nie publikuję tego z ubrarwieniem na jakiejś stronce i czy nie prowadzę w sieci drugiego życia, zbierajac followersów. xD
Bardzo mnie to rozbawiło.
Ale też uznałam, że częściej będę pisać pod kłódką. Dla niego.
Wyjaśniłam mu pingera, ludzi których znam i fakt, że nie zbieram followersów, ani nie prowadzę drugiego, tajnego życia w sieci. Ale faktyczne istnieją ludzie, którzy czytają moje rzygi. I że ja czytam literki tych ludzi, których mam wrażenie, że znam ponad 10 lat xD
Ale rozbawiła mnie zupełnie wizja "zbierania followersów" i prowadzenia drugiego, tajnego życia...
Ale on ma prawo tak to intrpretować.
I ma teraz rozkminę etyczną - czy to okay?
9 notes · View notes
myslodsiewniav · 15 days
Text
12-04-2024
Drogi pamiętniczu... dostałam okres, yey! Super. To jest ulga, gdy jednak się zaczyna, gdy nie spóźnia się o miesiące i gdy to spóźnienie nie budzi innych ponurych pytań czy wizji. Fakt. Jednak zawsze zaskakuje jak bardzo okres może być wyczerpujący dla organizmu. Ale czuję się wyczerpana - jak to na okresie. Mam wrażenie, że lunatykuję, oczy mnie pieką jakbym albo nie spała tej nocy wcale (nieprawda, spałam ponad 8h, z koszmarami, fakt, ale sen był i to twardy), albo jakbym ledwo chwilę temu się przebudziła (też nie prawda - wstałam o 6:30, po ponad 8h snu i powinnam czuć się zaopiekowana, zatroszczona, wypoczęta, a wcale się tak nie czuję). Ciało mówi "boli, idź spać". A rozum mówi "miałaś dzisiaj wziąć się za robotę, bo wczoraj czułaś się źle i już wczoraj nie odpoczywałaś". Ech.
Potrzebuję urlopu.
Zrobiłam dla mamy rozpiskę opieki nad pieskiem.
Widziałam się z przyjacielem.
Byłam na mani i pedi i CZUJĘ SIĘ ZAJEBIŚCIE PIĘKNA I SEXI! Po prostu coś takiego przestawia się w głowie, jak patrzy się na ten lakier na paznokciach! No po prostu zachwyt.
I chyba się zaprzyjaźniłam z panią manikjużystką. Tak wyszło. Planowałam podczas pedi pisać prace zaliczeniowe, ale podczas mani musiałyśmy rozmawiać albo milczeć. Wybrałyśmy rozmowę... i okazało się, że pani chce chodzić na jakieś kursy, poznawać ludzi, a nie ma gdzie i nie wie gdzie, bo cale dnie siedzi w pracy i po prostu nawet nie wie, gdzie takich rzeczy szukać. Podpowiedziałam jej co i jak, obiecałam, że podczas pedi jej podeślę to co polecałam przez media społecznościowe. No i od słowa do słowa doszłyśmy do tego, że dałam jej pomysł na biznes, a ona powiedziała, że mam taką wiedzę o tym mieście, jego historii i wydarzeniach kulturalnych, że powinnam to sprzedawać, jako e-booki. Opowiedziała o swojej klientce, która tylko na takich e-bookach zarabia kokosy. I tak od słowa do słowa... i mamy obydwie zwroty możliwości rozwoju, a przy okazji jesteśmy ustawione na przyszły semestr (bo w tym już wiem, że nie dam rady) na organizację akcji społecznej naszego osiedla z wnioskowaniem o grant. Ona zna jeszcze 2 osoby prowadzące małe usługi niedaleko, ja znam kilka innych... i ja wiem, jak to zrobić. Bo byłam na szkoleniach, tyle, że nie miałam rok temu pisać tych planów - zresztą tylko ja jedna miałam być wtedy odpowiedzialna za ten plan. A teraz nagle mamy opcję zorganizowania czegoś kolektywnie w 3-4 osoby, które mają to, czego nie mam ja tj. lokal. WOW. No i... Wracałam tak pozytywnie naładowana emocjami.
Zaczęłam się po prostu spontanicznie dzielić tym co wiem, co mnie jara i o czym dotąd nie myślałam o tym, jak o moim kapitale za który ktoś mógłby mi płacić. A tu dostałam zwrot, że nie dość, że jestem chodzącą komediom wiedzy o mieście to jeszcze podobno opowiadam o tym zajebiście, aż chce się w tym uczestniczyć i powinnam ten swój spontaniczny zapał faktycznie spieniężyć, bo to TO JEST mój kapitał.
HAHA! Opowiedziałam o tym - zdziwiona/zaskoczona tym feedbackiem, jaki mi dano i zajarana perspektywą możliwości działania w zespole z lokalnymi przedsiębiorczyniami - mojemu chłopakowi. A on na to, że "I nie zaproponowała Tobie zniżki na pedi za te wszystkie linki, które jej wysłałaś?" xD Nie pomyślałam nawet! Ha ha ha.
WOW!
Czułam się piękna! Z nowymi paznokciami! Nie miałam czasu szukać inspiracji, więc zapytałam panią "a co jej w tym sezonie modne? Zaproponuje mi Pani coś?" - no i zrobiła mi jasnoróżowe paznokcie z biało-złotym zdobieniem. Delikatne. Bardzo eleganckie. Trochę czuję się, jak w biżuterii na specjalną okazję - nie do końca do mojego typowego, dziennego stylu to pasuje. Ale podobają mi się bardzo. Mam nadzieję, że przetrwają do końca przyszłego tygodnia xD (ja kompulsywnie zdzieram hybryty i inne emalie z paznokci u rąk, tak mam, łapię się na tym dopiero jak szkody już są).
A na stopach pani chciała też mi zrobić coś delikatnego, ale tam miałam już wizję. Nie chcę nic delikatnego na pedi! Chcę konkretny, intensywny kolor. W ciepłym zabarwieniu. Pani od razu pojechała w "To niebieski? Albo czarny ze zdobieniem indygo?". Eeee. Nie wiem dlaczego, ale niebieski kolor to nie jest kolor mojego wewnętrznego Power Ranger. xD Lubię czasem nosić niebieskie ciuchy, ale to nie jest moja ulubiona paleta szafowa (chociaż zauważyłam, że na przestrzeni tego roku w dni, kiedy faktycznie pamiętałam, że zrobić sobie zdjęcie, albo gdy ktoś zrobił mi zdjęcie okazywało się, że tego dnia byłam ubrana w odcienie błękitu - nie planowałam tego, jestem zbyt wyczerpana, żeby myśleć nad ubiorem, po prostu sięgam po pierwszą-lepszą rzecz i wychodzę, dla mnie samej zaskoczeniem jest fakt, że ciuch jest niebieski xD). Więc mówię "a może ombre pomarańczowo-czerwone?", a Pani w szoku. Chyba jej nie pasowałam do tych barw (może faktycznie mam "niebieski" okres życia?). Zaproponowała mi pomarańczowy-neonowy. NA to ja, że "nah, to bez pomarańczowego, tylko z żółtym, ale takim ciepłym, w kolorze kukurydzy lub miodu, albo musztardy miodowej! Na to Pani znowu w szoku i pokazuje mi jakie żółte odcienie ma - kanarki, cytrynki. No totalnie, nie to. Więc wybieram czerwony, klasycznie, jak ostatnio. Pani pokazuje mi chłodny odcień, czerwień wina, głęboka, trochę krwawa wręcz. Pięknie będzie wyglądał na osobie o urodzie zimy lub lata. A ja jej wyciągam z próbnika taką w kolorze maków lub pomidorów. O taką czerwień chcę, na ciepło. I wtedy pani dopiero sapnęła "Aha! O to pani chodzi mówiąc o ciepłym kolorze!"
No i mam czerwone pedi i czuję się super sexy w moim dresie, skarpetach w jednorożce i sportowych butach - niesamowite jak poczucie "bycia sexy" nie zależy od tego co widać, a od tego o czym się wie. <3
Spotkałam się z moim przyjacielem wczoraj - masakra jak wiele o sobie wzajemnie nie wiedzieliśmy, bo nie mamy czasu na spotkania. Mieliśmy TYYYYYYLE do nadrobienia. I to było tak fajne! Mega się bawiłam.
A dziś... a nie, jeszcze wczoraj. Ech. Mam z rodzicami utrudnioną komunikację, wczoraj niemal się poryczałam. Mama nie mogła rozmawiać cały dzień. Odrzucała połączenia, albo informowała, że jest zajęta i oddzwoni, a potem ofc nie oddzwaniała. W końcu o 21 odebrała i mogła rozmawiać.
To była cholernie ciężka rozmowa. Mama jest tak rozkojarzona i tak zmieniała tematy, że nie wiedziałam o czym rozmawiamy, czy ona w ogóle mnie słucha, ani czy my coś w ogóle ustalimy. Po prostu chaos. Mój chłopak powiedział, że ewidentnie moja mama ma to samo co i my: przebodźcowanie tematami wymagającymi uwagi. Fakt. Tak może być.
W skrócie: napisałam jej kiedy mamy studia, żeby wiedzieli, kiedy prosimy ich o opiekę nad małą, a kiedy zajmiemy się sami naszym psieckiem. Uważam, że to uczciwe, tak jak uczciwe będzie jeżeli mamie coś wyskoczy i zadzwoni z info, że nie ma opcji, nie będzie mogła zająć się pieskiem. No trudno. Doceniamy pomoc, ale też rozumiemy, że nic na siłę. No. Ale co innego kiedy wchodzi w grę opieka nad pieskiem podczas naszego urlopu. Tutaj nie poradzimy sobie ot tak, to nie jeden dzień, to tydzień, który musi być dobrze zaplanowany i musimy dostać zielone światło na to czy mama zaopiekuje się pieskiem czy może nie może - wtedy musimy organizować opiekę pieskowi inaczej. A mama miała coś tam ustalić i potwierdzić czy zajmie się pieskiem. Nie potwierdzała, dawała mi sprzeczne info, obiecywała, że coś tam jeszcze musi zrobić i wtedy powie czy tak, cyz nie. No i od dwóch dni nie odbiera ode mnie telefonów, bo jest zajęta. Ech. Aż w końcu mówi, że spoko, że zajmie się pieskiem, że możemy młodą przywieźć NAWET JUŻ W PONIEDZIAŁEK. Zatkało mnie. Tłumaczyłam jej, że mamy w weekend zjazd i chcemy młodą odstawić dwa dni wcześniej... Chciałam w zasadzie zapytać o której dziś (w piątek) będzie w domu, by zastać mamę w domu i móc małą przywieźć na weekend, a przy okazji dowiedzieć się czy młoda zostaje u bapsi na psiakajki w trakcie naszego urlopu. A tu nagle mam wyskakuje, że nie wchodzi w gre weekend, ale zajmie się pieskiem w nasz urlop. I ja w szoku. Zdzwiona "mamo, mogłaś mi powiedzieć, że nie możesz w ten weekend, po to daję Tobie te daty zjazdów, żebyś wiedziała czy Tobie pasuje obecność psiej wnuczki... Teraz musimy coś zorganizować i to na ostatnią chwilę..." i mama płynnie weszła w obronę, bardzo agresywnie, że my (w sensie, że ja i moja siostra) ciągle ją zarzucamy jakimiś obowiązkami i naszymi zobowiązaniami. Okazało się, że mojej siostrze wypadła śmierć w rodzinie szwagra, jadą na pogrzeb i podrzucają Lucynkę co rodziców. A mama nie pamiętała o tym, że w ten weekend miała zająć się Welesią. I tu nakręcona warczała do słuchawki czy ona ma sobie żyły wypruć czy co, ona zostaje z problemem, a chce każdej z nas pomóc i jak to pogodzić!? Wyjaśniłam jej, że nie biorę jej pomocy w opiece nad psem za pewnik - że absolutnie rozumiem, że może nie chcieć lub nie móc tego dla mnie zrobić, jestem wdzięczna za każdą opiekę nad małą, ALE potrzebuję wiedzieć z wyprzedzeniem, jeżeli nie może się zająć małą, bo też muszę to jakoś ogarnąć, zmienić plany itp. Ech na to mama "a nie, wiesz co, faktycznie, obydwie dziewczynki siebie lubią, mogę się nimi obydwiema zająć, okay, przywieź ją jutro". Odetchęłam po tym wybuchu i poczuciu niezrozumienia, a mama nagle weszła w gawędziarskie "A wiesz co teraz robię?" i nagle wchodzi entuzjastyczna opowieść o tym, jak wydobyła z piwnicy mój stary domek dla lalek.
Ech, ten domek to jest taka spuścizna rodzinna - jakiś pan krewny, którego nigdy nie miałam okazji poznać (a którego imię myślę, że warto by wydobyć od tych, którzy go pamiętają), który był stolarzem jak był na emeryturze lub rencie, u schyłku życia zrobił dwa drewniane domki dla lalek. Nie są to te domki z amerykańskich filmów, te z otwieranymi jak drzwiczki ścianami i okiennicami będącymi popisem snycerki. To zdecydowanie bardziej drewniane odpowiedniki tych plastikowych domków dla Barbie, które wtedy, gdy ten pan (wujek?) je robił (przełom lat 70/80) były dostępne w Niemczech, a w Polsce był głęboki PRL i dzieci nie miały szans na takie domki.
Nie wiem dlaczego ten pan (wujek) zrobił tylko dwa domki i dla akurat tych dzieci braci mojego taty (?). Bo robił je - z tego co wiem - dla dziecka najstarszego i najmłodszego brata (jeden ze średnich braci miał wtedy też dzieci, a mój tata jeszcze nawet nie miał mnie w planach :P). Mam takie mgliste skojarzenie, że ten Pan (wujek?) jakoś był bliżej spokrewniony z rodziną żony najstarszego brata mojego taty, a to górale, szlachcie herbowi z Zakopca, ale nie jestem pewna, musiałabym popytać.
Niemniej.
Pan zrobił dwa domki. Piękne, proste, drewniane. Domki w formie były niemal jednakowe. Pierwszy miał jednolite obramowanie balkonu, a zwieńczenie dachu i zdobienie u szczytu więźby dachowej (tj. ozdoba markująca, że w tym domku jakaś więźba jest) była pełna kątów prostych i prostokątnych elementów. W tym domku - dla kontrastu chyba? - okna w pokojach by powycinane w kształt z łukiem. Półokrągłe - takie jakie mieliśmy w mieszkaniu w którym się wychowałam. Drugi domek miał okna prostokątne, bez łuków, ale za to balkon i zdobienie strychu i dachu było pełne półkoli i falbanek, półokręgów.
Pierwszy domek trafił do najstarszego brata mojego taty, do kuzynki, która jest po kądzieli potomkinią zakopiańskiej szlachty :P. A drugi domek pojechał do Niemiec, do dziecka najmłodszego brata mojego taty, do kuzyna tylko o 2,5 roku młodszego od mieszkającej w Polsce kuzynki. Oczywiście zrobił w nim garaż na resoraki. :P
Minęło ponad 10 lat, w międzyczasie twórca domków (wujek?) zmarł. Domek z Polski przeszedł do młodszego brata kuzynki (tez potomka zakopiańskiej szlachty :P), które też w nim zrobił garaż dla resoraków i półkę na kasety VHS z bajkami Hannah Babera. Aż jego rodzice zdecydowali się przekazać domek dla mnie... A po mnie oczywiście domek trafił do mojej siostry. Oczywiście w nim mieszkały lalki, w nim realizowałyśmy pierwsze projekty meblarskie, często z klocków LEGO, montowałyśmy w nim zjeżdżalnie dla naszych chomików...
W tym czasie domek z Niemiec został przekazany do dziecka najmłodszej (i jedynej) siostry mojego taty i jego braci: czyli kuzynki równolatki. A po kilku latach domek trafił do jej młodszego braciszka. Teraz w sumie nie wiem gdzie jest ten domek z "falbanami na barierce na balkonie"? Możliwe, że wrócił do swojego pierwotnego właściciela, kuzyna, który malutką córeczkę.
Ale wczoraj dowiedziałam się, że domek z "prostym" balkonem był w naszej piwnicy, ale mama postanowiła go wydobyć, odświeżyć i podarować póki co... córeczce kuzynki. I sama nie wiem. Bo kuzynka pochodzi z tej gałęzi, która jako jedyna nie miała tych domków w swoich domach - ciekawe czy ten wujek-twórca nie lubił się z wujkiem-bratem-taty? Bo tylko dla jego dzieci nie było domków... Nie wiem... Niemniej rodzice postanowili kontynuować tradycję i przekazać kolejnemu dziecku w rodzinie drewniany domek dla lalek, aby za kilka lat - tak rodzice mają nadzieję - ten domek wrócił do ich wnuka.
Hymmm... fajna tradycja. Fajnie mi się mamy słuchało, gdy wspominała jak jej dziewczynki miały frajdę z tego domku, jakie kreatywne rzeczy w nim ustawiały - piękne wspomnienia. Serducho rośnie. Mam cholerne szczęście mając tak kochających rodziców. Ewidentnie podczas rozmowy mama myła domek, sapała z wysiłku. Wyjaśniała, że tata ma zamiar zreperować zabawkę, bo przez lata się trochę rozklekotał, są jakieś drzazgi, ścianka gdzieś odchodzi, ale impregnowanie drewna i pokrywanie domku lakierem zostawi już bratu - niech dziadzio się wykaże dla wnusi! Ha! Tata w tle się rechotał i fantazjował na głos, jak tym tekstem wejdzie na ambicję najbardziej nerwowemu i drażliwemu spośród swoich braci. Tatę mega cieszyło, że go wkurzy. Bardzo to tatę bawiło xD (w formie tato, w formie, złośliwy chochlik).
I nagle mama wypala "to przywieź moją malutką psinkę w podziałek!" i próbuje ze mną skończyć rozmowę. Ja na to, ze nie rozumie,, dopiero co mówiła, że mogę przywieźć na weekend, dosłownie chwilę temu. Że nie rozumiem teraz nic. To jak się ustawiamy? A na to mama, że w takim razie mogę im przywieźć psa w sobotę późnym wieczorem lub w niedzielę rano. JA jej na to "mamuś, my mamy zajęcia stacjonarnie na uczelni od 8-9 do 20-21... nie damy rady w weekend". I mama znowu wybuchła złością, że my (ja i sis) ją zarzucamy oczekiwaniami, którym ona nie może sprostać! Darła się na mnie. Znowu musiałam jej wyjaśnić, że nie robie jej wyrzutów, tylko sama nie wiem na co się ustawiłyśmy! Nie rozumiem! Niech mi powie czy możemy przywieźć psa w piątek, czy mamy jej szukać opieki na weekend. I mama znowu z jakąś taką ulgą, jakby dopiero po zapewnieniu, że nie jestem na nią zła i nie mam zamiaru robić jej awantury, że zrozumiem, jeżeli nie może się zająć psem tylko MUSZE TO WIEDZIEĆ, dopiero wtedy ZNOWU (w trakcie jednej rozmow) uspokajała się kojącym głosem "A nie, luz, przecież dziewczynki się lubią, nie mam się czego obawiać, obydwie są kochane, możesz mi przywieźć maluszka jutro, córcia".
JA PIERDOLE... na bezdechu, trochę w szoku od tej huśtawki emocji musiałam policzyć do 10, bo byłam bliska łez nieadekwatnych do sytuacji, jestem zmęczona ogarnianiem własnego życia, jest gęsto jakbym grała w Tetris, a tu jeszcze mamine rozchwianie. Spokojnie mówię tylko "okay, a o której godzinie wolisz, żebym ją przywiozła? Rano czy popołudniu?", a mama zdzwiona, że pytam. Że ona przecież jest na emeryturze, że ma tyle czasu, żebym po prostu przywiozła. Przypomniałam jej, że to, że jest na emeryturze nie oznacza, że nie ma planów i ja doskonale wiem, jako osoba, która próbuje ją notorycznie łapać telefonicznie, a która słyszy, że mama jest zajęta i zaangażowana w jakieś spotkania, zajęcia, wystawy, kluby książkowe itp. Bardzo mnie to cieszy i chce wiedzieć czy ma przestrzeń na spotkanie ze mną, bo nie chce jej mieszać planów.
Na to mama "a co ty gadasz! Ja nic nie robię. Nie mam nic zaplanowanego! Przywieź mojego małego misia! A propos misiów, wiesz, że mój słodziutki wnuczek powiedział pierwsze słowo? Baba! Jestem pierwsza! Yes, yes, yes! On jest taki kochany!"
I zaczyna mi opowiadać o siostrzeńcu. Oczywiście to najbardziej genialne dziecko na świecie, bo istnieje. :D Tyle w mamy głowie jest wzruszenia i miłości jak o nim mówi. Mega się cieszę tym, jak ona jest (oni obydwoje są) zakochaani we wnuczku. Coś się w ludziach zmieniło przez to małe, urocze życie. <3 Streszczała mi co się wydarzyło na odbicie życia jej wnusia w tym tygodniu - o większości wiem, bo siostra mi relacjonowała.
Opowiedziała mi o tym co odwalił tata i za co dostał bana na zabieranie młodego na spacerki (zostawił wózek z młodym pod sklepem, a sam wszedł do piekarni kupić sobie rogalika. Pomijając, że to było debilne posunięcie i należy mu się za to opierdol miał tato pecha wyjątkowego, bo akurat matka tegoż pozostawionego samotnie w wózku na chodniku dziecka jechała na rowerze obok tej piekarni - chyba sis na jogę miała iść podczas, gdy dziadzio zabrał dzidzię na spacer. Moja siostra się nie pierdoli w tańcu, a jak się wkurwi to bardziej niż potrzeba. Tak epicko opierdoliła ojca, tak była rozgoryczona, zawiedziona i ZŁA, że do ojca się nie odzywa i dekretem "królewskim" pozbawiła tatę przywileju zabierania jej synka na jakiekolwiek spacerki dopóki nie zrozumie czym jest odpowiedzialność.)
Tą opowieścią byłam poruszona. Bardzo. ALE NAGLE mama pyta na ile my jedziemy na wakacje i jak ona ma sobie poradzić tyle czasu sama z naszym psem. Znowu wybuchła tym trybem obronnej, podszytej złością paniki. Znowu mnie wzięła z zaskoczenia. Znowu ją sprowadziłąm na ziemię zapewniając, że to jej WYBÓR, jak wybierze inaczej to załatwimy inną opiekę dla naszego pieska. Ale tym razem już nie wytrzymałam i sama jej rzuciłam "co tobie odwala!? Mamo, ogarnij dupę!" - to ostatnie tak ją zakoczyło, że zaczęła się śmiać i przeprosiła.
Wróciłam do sedna - mamo, mam przyjechać rano czy wieczorem.
Na to mama, że i tak jest cały dzień w domu na emeryturze i mam po prostu przyjechać.
Okay.
Rozłączyłam się wykończona psychicznie, padłam na kanapę jęcząc. Mój chłopak pyta "co się stało? Coś nie tak?"
Chciałam mu opwoiedzieć, ale akurat dzwoniła mama. Więc odebrałam. A mama mówi, że jednak lepiej by było, żebym przyjechała rano, bo właśnie sobie przypomniała, że wieczorem idzie z koleżankami z Uniwersytetu Trzeciego Wieku na wernisaż. Oczywiście zaprasza nas do muzeum, bo wernisaż ciekawy, ale nie może zagwarantować, że będzie miała dla nas przestrzeń, bo była już wcześniej umówiona z jakaś Basią, Kasią i Halinką na pogaduchy (ofc imiona wymyślam, ale tak szczerze MEGA się cieszę, że w końcu moja mama ma koleżanki). Wzdycham do słuchawki, trochę zirytowana, a trochę z ciepłem, bo takiego żyćka mamie zawsze życzyłam: "A nie mówiłam, że masz napięty grafik, mami?". A na to mama, żebym już nie przesadzała, po prostu ot wernisaż, życie emerytki. Zbywa to, jakby to nie było nic istotnego (gdyby sobie sprzed 10 lat powiedziała, że tak będzie wyglądać jej życie, to pewnie ta mama sprzed 10 lat byłaby przerażona skąd ona weźmie tyle odwagi by robić te wszytskie rzeczy <3). Zostawiam temat i pytam o której mogę przyjechać, czy lepiej o 9 czy o 10?
Mi odpowiadają te godziny by ominąć tłok na dworcu.
A to mamę zaskakuje. Pyta ostrożnie "a mogłabyś przyjechać trochę później?", ja już zestresowana, bo chcę bez tłoku, im później w piątek tym więcej tłoku na dworcu głównym, więcej bodźców, a nie mam w głowie na to przestrzeni, więc pytam "Mogłabym, ale wolałabym nie. A dlaczego?", a na to mama "A tak pytam, bo wolałabym, żebyś była tak około 15...".
Ja milczę... trawię, że pakuję się w to co mnie i mojego psa stresuje, ale w końcu mała będzie miała dobrą opiekę...
Negocjuję i proponuję: "A może o 12?", na co mama "A, 12 byłaby okay! Dobrze, to ustawmy się tak, może zdążę wrócić do 12" xD No myślałam, że jebnę! Ze śmiechem już pytam tej "siedzącej non stop w domu emerytki" gdzie będzie do tej 12 w południe. A ona z dumą mi wyjaśnia, że może być z wnusiem na spacerku. I wtajemnicza mnie w grafik obowiązków babci. Bo gdy mały wstaje między 6-7, to jej babciny spacer wypada miedzy 10-12, a jeżeli wstaje między 7-8, to spędzają razem czas od 11-13. A wiadomo, że wnusio jest najważniejszy - tłumaczy mi przepraszająco mama.
xD
No nie mogę.
Dobra, ze śmiechem zgadzam się na ta 12, najwyżej dołączę wraz z pieskiem do jej spacerku z wnuczkiem. Luz. Miło będzie. xD
Mama mnie przeprasza, że tak wyszło, a ja jej przypomniam, że WIEM, że tak wygląda jej życie i się z tego powodu cieszę, szanuję jej wybory i dlatego w ogóle dzwoniłam przecież pytając o te godziny.
Mama powiedziała, że nas kocha i kazała iść spać.
Skończyłam rozmowę i opowiedziałam O. co się odjebało podczas tych kilku minut rozmowy. Mój chłopak westchnął i stwierdził, że mama ewidentnie też jest przebodźcowana i jej sposób komunikacji to przecież jest niemal 1:1 to jak my obydwoje teraz jesteśmy przeciążeni i zestresowani. Że łatwiej to zrozumieć, bo obydwoje też balansujemy na granicach wytrzymałości.
Mam nadzieję, że to jest to... Ech...
A dziś zgłosiłam się do konkursu... okazało się, że napisanie swojego bio jest prostrze niż myślałam. Ech.
10 notes · View notes
myslodsiewniav · 16 days
Text
Wrażenia o relacjach, trochę impresji z życia i na koniec o książce; 11-04-2024
Nadal nie mam czasu. Jestem w takim niedoczasie, że nie mam czasu na kontakt z bliskimi, nie mam czasu na przeglądanie SM (wczoraj pierwszy raz od kilku tygodni coś tam przeczytałam, zobaczyłam co u znajomych się dzieje). Nie mam też czasu czytać wpisów na tumlerze. :( Strasznie tęsknie za bliskimi. Za wami też - dekadę życia z Wami żyję.
Wczoraj robiłam pracę na konkurs i okazało się, że DUPA. Że muszę wszystko spruć i robić od nowa (tkam trochę, a trochę haftuję). Jestem taka zmęczona i zniechęcona... Ech. No ciężko mi dziś.
Weszłam w pobieżną wymianę "co u ciebie?" z kilkoma koleżankami/przyjaciółkami przed snem. No i konkluzja jedna: tęsknię za Tobą, musimy się spotkać.
Tylko chyba dopiero w sierpniu, bo po prostu nie mam czasu... Ech.
Zastanawiam się czy w ogóle cisnąć to tkanie/haftowanie na konkurs? Pracę trzeba zgłosić do jutra, a ja jestem w lesie. Myślałam, ze to szybciej pójdzie, że najcięższą pracę mam za sobą (tj. zbieranie surowców na farbowanie lnu, przygotowywanie kąpieli barwiących, suszenie, impregnowanie itp. Teraz, kiedy mam materiały w kolorach, które chciałam uzyskać myślałam, że wykonanie z nich obrazu to będzie pestka! Ale nie jest to pestka, niestety. Z jednej strony uważam, że tygodnie (!) przygotowywań zasługują na to by powalczyć o wykonanie tej pracy na konkurs. Z drugiej strony: czuję presję i ciśnienie w obszarze, który nie jest ani pracą zaliczeniową na studia nr 1, ani na studia nr 2 - że zaangażowałam się w ten konkurs tylko dlatego, że chcę zawalczyć o stypendium naukowe w październiku.
No i chyba w końcu dziś dostanę okres - bałam się, że spóźni się koncertowo i dostanę plamienia dokładnie w trakcie urlopu, kiedy planuję moczyć dupę w basenie i nagrzewać panele słoneczne. Boli mnie cholernie. I chce mi się spać. I nie chce mi się tkać.
No i właśnie - szef dał mi ten urlop, w końcu odpisał.
Dziś po pracy lecę na mani i pedi, a potem od razu na spotkanie z przyjacielem, który potrzebuje wsparcia - a za którym tęsknię, bo nie widziałam go od wieków. Cieszę się na to spotkanie i zarazem czuję STRES, że wszystkie moje plany są jak upakowany Tetris.
Ech.
Jeszcze z takich fajnych rzeczy, które wyniknęły z powodu moich wczorajszych sentymentów do zdolnych znajomych, których nie mam czasu spotkać na żywo:
1 zostałam wciągnięta jako królik doświadczalny na fajny zabieg w maju, nie mogę się doczekać!
2 zostałam zaproszona na szkolenie w Łodzi (ale skorzystam najwcześniej w sierpniu xD, bo po prostu nie mam czasu),
3 znowu z moją kumpelą ze studiów wpadłyśmy na NOWY ZAJEBISTY POMYSŁ względem naszego wspólnego projektu - co mnie samą zachwyca, bo z tą dziewczyną mam taką synergię, tak bardzo nakręcamy się wzajemnie i tak fajnie się rozumiemy, że powoli nasz projekt zaliczeniowy zmienia się w akcję społeczną, a może się zmienić nawet w biznes w niedalekiej przyszłości (nie wiem czy ona to widzi, ale dla mnie to się robi coraz bardziej klarowne. Tylko musimy w końcu zacząć realizować ogrom naszych wspólnych GENIANLNYCH pomysłów xD - a póki co jesteśmy rozdrobnione między zaliczenia bieżące i rozmowy o naszych zajafkach. W ogóle to też jest fajne - laska jest ode mnie o 15 lat młodsza, ale ma podobne zainteresowania, podobne przemyślenia. Wiadomo: są obszary w których czuję różnicę wieku, to oczywiste i jest we mnie masę akceptacji wobec tego. Zresztą ona też to widzi i docenia, powiedziała mi to ostatnio przy kawusi. Ale coraz częściej wymieniając ważne informację dotyczące realizacji pracy zaliczeniowej nagle odpływamy w rozmowie o fabule anime czy o tym jak beznadziejnie gra się w jakąś grę - i ja i ona jesteśmy co rusz zdziwione, że tej drugiej nie tylko nie trzeba tłumaczyć co to za gra, ale, że ta druga zna świat i grała/oglądała wspominane dzieło kultury. To jest strasznie fajne! I się tym jaramy!)
4 poryczałam się ze wzruszenia po rozmowie z moją szwagierką. xD Serio. Było bardzo uczuciowo, powiedziała mi tyle fajnych rzeczy od serca, że po prostu łezka w oku się zakręciła. Potem również ze wzruszenia poryczałam się czytając wiadomości od przyjaciółki, za którą tęsknię, a która teraz przeżywa rozkwit kreatywny (a mnie jara byciem świadkiem tego rozwoju, tak się cieszę, że odnajduje swoją drogę wyrazu - wiem, że wiesz, że chodzi o Ciebie ;) ). Poryczałam sobie do ekranu telefonu czują olbrzymią tęsknotę za osobami z którymi od lat buduję relację. Wdzięczność!
5 dowiedziałam się, że kogoś zainspirowałam do działania. WOW!
6 zostałam znowu zaproszona do pozowania do fotografii w charakterze modelki, ale chyba będę miała na to czas nie wcześniej niż w lipcu... Ale to bardzo miłe. Chyba muszę serio znaleźć czas by założyć portfolio modelkowe gdzieś w sieci, bo lubię to robić. Nie pamiętam gdzie się takie zakłada...?
7 wpadłam na kolejne pomysły z flash fiction i spisałam drafty, ale teraz muszę te drafty obrać ze zbędnych słów i ubrać we właściwie. Ale tak by nie przedobrzyć. Kurcze, to naprawdę jest literackie wyzwanie.
Ech. Idę haftować/tkać dalej. Cały dom śmierdzi mi lnem (w zeszłym tygodniu utkałam jedną z moich prac na konkurs z czystych włókien lnianych; wygląda niesamowicie, serio, ale jebie w całym domu stodołą), nie mówiąc o tym, że wygląda tu, jakby jebnął we wnętrzu piorun kulisty, bo musiałam gdzieś te farbowane włóczki i tkaniny suszyć. Ech...
Chcę urlopu.
A! Jeszcze coś!
Kurcze! Bym zapomniała. Znowu!
Otóż jak byłam w najgorszym okresie życia, jakąś dekadę temu, gdy moi rodzice już odbijali się od śmierci i znajdowali w sobie wolę walki do życia po wypadkach; gdy ja sama próbowałam wrócić do gwałtownie przerwanego życia studentki, a gdy walnęła we mnie czarna dziura depresji, gdy już byłam po najgorszym, najniższym momencie tego stanu i gdy powolutku odzyskiwałam wolę życia zdając sobie przy tym sprawę jak bardzo nie wiem już kim jestem, czego chcę i do czego dążę, o czym marzę itp - wtedy kiedy wracała zdolność szukania rozwiązań na te wszystkie pytania (a które - tak w ogóle - już wtedy niepostrzeżenie przeobraziły się w pytania, w ciekawość z ze znakiem "?" na końcu każdego, przestały być obecne w mojej głowie w takiej formie jak wcześniej: pogrążających w niebycie stwierdzeń o bezsennie i bezcelowości mojego istnienia) i kiedy odkrywałam, że jestem się w stanie skupić na czytaniu książek - byleby niezbyt ambitnych, zapewniających rozrywkę, eskapizm, wtedy trafiłam na "Odnaleźć swą drogę" Aleksandry Rudej (dzięki forum literackiemu, dzięki poznanej tam wówczas nastoletniej amatorce tłumaczeń Kuszumai z Podlasia, która operowała słowem i humorem tak zwinnie, że mam nadzieję, że teraz na tym zarabia jako dorosła kobieta).
Z uwagi na to, że sama właśnie wtedy próbowałam odnaleźć swą drogę, a opowiadania były absurdalne, humor czerpał garściami z mangi i anime (i autorka tego nie kryła), a niebawem cały tom ukazał się nakładem polskiego wydawnictwa w oficjalnym tłumaczeniu - kupiłam całość i przepadłam. Bohaterka opowiadań (wszystkie układają się w spójną fabułę) to Ola, która przyjechała z małej miejscowości by uczyć się na uniwersytecie. Pierwsze zawiedzone nadzieje i zaskakujące sukcesy, pierwsze rozczarowania, odkrywanie trudów dorosłego życia, pierwsze przyjaźnie, pierwsze biznesy, studenckie imprezy i ich głupie, choć poważne konsekwencje, pierwsze miłości, pierwsze zawody i masę, ale to tony absurdalnego humoru okraszonego magią i często skąpstwem oraz próżnością głównej bohaterki.
Jedna z wielu książek, dzięki którym w tamtym okresie życia odkrywałam na nowo czym jest śmiech.
Serio.
Mam do tej pozycji sentyment.
Sama czułam się zagubiona na swoich studiach i momentami ignorancja Oli to była moja własna ignorancja wobec materiału nauczanego na uczelni. Te imprezy, miłości, zawodu, biznesy i generalnie odnajdywanie swojej drogi to było coś, co było moim udziałem. I co poważnie odciskało się na moim życiu i samopoczuciu, a do czego dzięki tej lekturze łapałam dystans.
Kudosy wobec serii, ale zdaję sobie sprawę, że nie podejdzie każdemu. Taka lektura dla rozrywki, ale nie tak naiwna i przewidywalna fabularnie jak wiele, ale to wiele obecnie wydawanych w beletrystyce książek, szczególnie tych "na lato" - nie oznacza to, że nie bywa schematyczna xD, ale to schemat bardziej rozpoznawalny czytelnikowi mangii (reverse-harem shoujio - jedna babeczka o wybuchowym temperamencie i jakiejś ambicji, a wokół niej masę facetów, którzy z różnych powodów stają się love-intrestami; a wszystko ubrane w komedię, obśmianie norm kulturowych, socjologicznych, ale też odniesienie do oczekiwań czy tęsknot pokolenia czytelników).
Tumblr media
Ale nie o "odnaleźć swą drogę" chciałam pisać, wspominam tylko jako kontekst o co chodzi xD
Bo tak się złożyło, że kilka tygodni temu, robiąc nota bene research do projektu naukowego na studia, który muszę oddać do końca maja (serio! Szukałam opracowań naukowych na chomiku) odkryłam, że na przestrzeni ostatnich lat pojawił się tom 4 i 5 przygód Oli i jej wspólnika Otta. Szok! Ja stanęłam chyba na nieoficjalnych tłumaczeniach 3 tomu od fantastycznej Kuszumai, a tu okazuje się, że jest nawet 4 i 5!?
Niesamowite!
Mam sentyment do głupiutkiej pretekstowości tej serii powieści i pomimo fantastycznej dekoracji (Uniwersytet Magiczny) widziałąm w tym trochę bolączki mojego pokolenia. Ściągnęłam więc tom 4 i 5, tłumaczenia nieoficjalne xD (już nie tłumaczone przez Kuszumai i to niestety czuć w tekście - Kuszi potrafiła przełożyć tak na polski, że płynęło się przez tekst, ALE ofc jestem totalnie wdzięczna tłumaczką i doceniam ich pracę, totalnie super!). I jakoś tak przeczytałam opis części 5 "Nekromantka" i mnie wzięło śmiechem. Co za ironia losu!
Tumblr media
NIE MOGŁAM UWIERZYĆ! xD
Co za zwrot akcji xD Ja, Vill, w 2024 roku wracam na studia (i to kurde, dwa kierunki na raz! xD) i jak się okazuje - bohaterka, która dekadę temu, tak samo jak ja próbowała "Odnaleźć swą drogę" - też wraca na studia!
Musiałam to przeczytać! Po prostu MUSIAŁAM!
I ponownie - bawiłam się świetnie, uśmiałam się jak jak mysz do sera. :D :D :D Próżność Oli i jej sposób rozumowania (absolutnie z dupy xD i na opak) ocierały się jak zwykle o groteskę. Autorka znowu z powodzeniem wplotła kilka całkiem celnych uwag na temat świata, ale w swój przewrotny sposób.
Czuję, że Ola i Otto (a nawet Irga i Blondas) dorastają ze mną.
A tak poza tym to mam nadzieję, że pani autorka, Aleksandra Ruda, jest cała i zdrowa, że jej bliscy są cali i zdrowi w Kijowie i że nie straci tej zdolności kreowania animę w literkach i w słowiańskiej otoczce. Ślę jej masę dobrych myśli.
9 notes · View notes
myslodsiewniav · 17 days
Text
Ostatnie cztery dni są dowodem na nadciągającą katastrofę klimatyczną
I wiem, że kto jak kto, ale ja z tą swoją tolerancją na wysokie temperatury to przeżyję. :D BYŁO CUDOWNIE!
Słucham jak ludzie narzekają, że jako ludzkość mamy przejebane, bo w kwietniu nie powinno być lata. I to fakt. To dla wegetacji roślin, życia zwierzaczków niezbyt dobry scenariusz.
Ale dla mnie to fantastyczne wieści!
W sobotę było chyba u nas najcieplej - powyżej 30*C. To był w końcu pierwszy raz, kiedy poczułam, że mogę bezpiecznie ściągnąć z siebie koszule i zostać w samym topie. CUDOWNE. KOCHAM ten stan.
Przez kolejne dni musiałam mieć coś zarzucone na ramiona, a w poniedziałek nawet siedziałam wieczorem pod kocem - niby było ciepło, ale nadal to były zbyt nieprzyjemne warunki do życia.
Mój chłopak coś tam przebąkiwał, że "słońce praży" i że "leje się z niego" - a dla mnie to była ledwo-ledwo temperatura komfortowa do życia.
Dawać mi te zapowiadane lata z gorącem 40*C!
Nie wiem czy będę miała co jeść (bo w teorii zboża i inne uprawy spłoną), ale wreszcie będę się dobrze czuła we własnej skórze.
Przykład tego jak cierpię w okresie jesień-zima-wiosna? W poniedziałek przed pracą obydwoje szykowaliśmy się do wyjścia z mieszkania. Wiadomo: rano niższa temperatura, chłodem wieje. Mój chłopak: skarpety, bielizna, jeansy, sam T-shirt i na niego skórzana kurtka (ale rozpięta). Ja: grube skarpety, bielizna, grube dresowe spodnie, na górę sweter z kaszmiru i wełny merino, na głowę czapka i na wszystko bluza z kapturem. Jak wychodziliśmy sprzeczaliśmy się: ja do niego miałam problem, że nie zabrał chociaż bluzy i się przeziębi, bo przecież jest zimno na dworze, może po pracy będzie pogoda na T-shirt! On do mnie, że przecież mamy od 2 dni lato, więc powinnam sama założyć T-shirt, zamiast przegrzewać się w swetrze z kaszmiru i merino, że skończy się tak, że to ja się rozchoruję. Wyszliśmy na dwór. On odetchnął, ja zadrżałam. Wróciłam do mieszkania zmienić tą bluzę na kurtkę puchową. Dopiero w zestawie kurtka puchowa + sweter merino-kaszmir było mi ciepło. Mój facet czekał na mnie na chodniku, w tym T-shircie i w rozpiętej kurtce, kiwał głową z niedowierzaniem.
Kurtkę puchową ściągnęłam dopiero około godziny 11, jak wracałam z biura do mieszkania. Wtedy dopiero czułam, że jest mi ciepło. Po 13 zmieniłam sweter na T-shirt.
Ja nie znoszę zimna! Nie mam tolerancji na zimno, a zimno to dla mnie WSZYSTKO co jest poniżej 25*C i co zmusza do noszenia WIELU WARSTW ODZIEŻY. Ech. Właśnie to, od kiedy wiem, że mam ADHD stało się jasne - nie lubię marznąć, a najlepiej się czuję im mniej na sobie mam. Dlatego kocham lato, bo mniej bodźców dostarcza mi odzież, którą noszę. Przytłaczające i niekomfortowe dla mnie jest noszenie WARSZTW, noszenie ciuchów z DŁUGIMI rękawami, rzeczy, które muszą przylegać by na nie móc założyć kolejne WARSTWY. Czuję się wtedy w opresji. Przytłacza mnie ilość drażniących bodźców na skórze. Najprzyjemniej jest wtedy, gdy mam na sobie coś zwiewnego, co najwyżej muska moją skórę. I dobrze jest czuć komfortowe ciepło... a komfortowe ciepło dla mnie to przynajmniej 30*C.
Przetrwam katastrofę klimatyczną - mam nadzieję.
----
Byłam wczoraj u mojego dziekana. Spoko człowiek. Wyjaśniłam wszystko i wierzę, że jest spoko. A jak nie będzie spoko, to znowu się do niego wybiorę, bo zapewnił mnie, że w żadnym wypadku nie powinny mnie spotkać jakieś nieprzyjemności z powodu zasadnej skargi. Fajnie było. On też mi wyjaśnił - w słowach bardziej literackich i akademickich - że odpisywali mi tak oficjalnie na skargę, bo zakładali dupochron. Opowiedział jakie sytuacje mieli (jeden student w imieniu całej grupy napisał skargę na nauczyciela akademickiego nie do dziekana, nie do rektora, a od razu do MEN xD - no i musieli się z tego wybronić - tym bardziej, że pozostali studenci w imieniu których napisał tą skargę nie mieli pojęcia, że gość skargę pisze i że w dodatku pisze w ich imieniu, bo oni nie czuli, żeby cokolwiek skarżenia wymagało). Trochę mi lżej. Przy tym wyjaśniłam dlaczego ja pisałam skargę (bo nie mamy starościny/starosty) - na to typ mi wymienił masę powodów dla których należy przeprowadzić wybory na starościnę/starostę oraz zaznaczył, że w obecnych okolicznościach ja nie powinnam podejmować się obowiązków starościny - mam indywidualny tryb nauki, mam dwie uczelnie i semestry do zaliczenia. To DOŚĆ jak na jedna osobę.
Jestem bardzo zadowolona z tego spotkania.
Natomiast martwi mnie, że mam do nadrobienia kilka lekcji na drugiej uczelni - ogarnę. Ale nie mam czasu ostatnio.
Po spotkaniu z panem dziekanem oddzwoniłam so siostry, która - ma timing! - podczas całego spotkania z dziekanem dobijała się do mnie telefonem, sygnał za sygnałem, totalnie ignorując odrzucanie jej z smsem o treści "Nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię później." Ech. Stres dodatkowy. Myślałam, że z rodzicami się coś stało dlatego na alarm bije, ale nie - ona chciała po prostu pogadać podczas spacerku z synkiem po parku.
Ech.
Nie zauważyła smsa ode mnie, bo miała ręce pełne pieluch, rozumiem. Ale stresu się najadłam przez to jej dobijanie się. Że też ona ma taki timing! Od kilku dni dzwoni, jak akurat robię coś ważnego. Ech. Porozmawiałam z nią chodząc po uczelnianym parkingu i strefie rekreacyjnej - miałam zamiar wrócić do domu, ale gdybym wyszła na główną ulicę, to po prostu nie słyszałabym jej i sama bym darła się do słuchawek xD A poza tym, oczywiście byłam u dziekana z moim psiaczkiem, więc przy okazji młodej dałam szansę na odpryskanie się.
Ponownie ta sama konkluzja po rozmowie z siostrą: lekarze swoją ignorancją i brakiem empatii, a czasem po prostu brakiem elementarnej zdolności słuchania ze zrozumieniem (!) robią z ludzi antyszczepionkowców. No to po prostu oburzające! I chociaż jeszcze miałabym poprawkę, że słyszę interpretację ROZMOWY z lekarzem, od strony sporu. Ale nie, siostra czytała mi pismo. W zasadzie wymianę korespondencji między nią i różnymi ciałami regulacji pracy lekarzy.
Moja siostra nim napisała to pismo konsultowała wszystko z prawniczką. Wiele godzin obydwie wertowały regulacje prawne Rzeczypospolitej Polskiej nim napisały to pismo, sprawdziły i poddały weryfikacji jakim regulacjom podlega praca lekarzy i jakim podlegają prawa pacjenta. Siostra zweryfikowała jak w świetle prawa należy traktować informacje na produktach farmakologicznych, w jakich przypadkach mówimy o odczynach niepożądanych, do jakich zaleceń należy się stosować (ha! Banał: tych na ulotce załączonej do opakowania). Wszystko dlatego, że moja siostra chce być odpowiedzialnym rodzicem, który da swojemu dziecku całą najlepszą ochronę i zarazem ochroni je przed cierpieniem, poszuka sposobu na ulżenie w bólu dziecku. A tym czasem jej długaśne pismo z powoływaniem się na konkretną podstawę prawną w każdym aspekcie xD doczekało się odpowiedzi w postaci jednego zdania, którego sens to "No o co pani chodzi? Przecież dziecko nie zostało zaszczepione kolejną dawką. Chyba o to chodziło, nie?". I tyle. To moją siostrę wkuuuuurwiło jak nie wiem. Jakby do lekarzy nie docierało, że siostra zaskarża ich o celowe działanie na niekorzyść małoletniego pacjenta, o łamanie polskiego prawa, o nadużycia i że domaga się wyciągnięcia konsekwencji, bo takie zachowanie zagraża kolejnym pacjentom. Krzyczała mi do słuchawki, że oni chyba myślą, że faktycznie jest jakąs sekciarą co nie lubi szczepioenk i której o antyszepionkstwo chodzi, a ona przecież wskazała, że pani pediatrka dopuściła się rażących niedopatrzeń, nadużyć i zaniedbań wobec małoletniego pacjenta, w dodatku załamała prawo polskie i regulacje na które są stosowne paragrafy, które wskazała moja siostra - ta pani powinna ponieść za to karę, a jej przełożeni ta próbą "zamiatania tematu pod dywan" narażają kolejne dzieci i ich rodziców na podobne cierpienie jakie było udziałem mojego siostrzeńca! Jakby tam komunikacja totalnie nie działa. Lekarze z przychodni i rzecznik do spraw pacjena widzą takie zgłoszenia zerojedynkowo: albo szczepimy jak leci, a jak rodzic zgłasza niepokój to jest AnTYszCzzepiOOOONkowcEM-SzuREM-PokręCONym. No nie. Dawno się skończyły czasy w których słowo lekarza było jak zaklęcie, w które traktowano jak niepodważalną prawdą. Teraz oczekuje się od lekarzy partnerskiego podejścia - to specjalista usługodawca. Przed wszystkim to też człowiek, który popełnia błędy - jak wszyscy i jak wszyscy musi ponosić za błędy konsekwencje. Ot, jak wielu innych specjalistów usługodawców. Jak dajesz feedback fryzjerowi, że twoim życzeniem było zafarbować włosy na blond, ale w trakcie farbowania czujesz, że występuje reakcja alergiczna, dajesz znać, że coś jest nie tak, a fryzjer to ignoruje i nie zmywa farby w wyniku czego ty potem przez tydzień masz krosty i poparzenie skóry głowy, podrażnienie oczu itp - kiedy skarżysz się na takiego specjalistę fyzjerstwa nie oznacza to przecież, że taka skarga równa jest temu, że jesteś przeciwna farbowaniu włosów i tak naprawdę nigdy ich pofarbować nie chciałeś/chciałaś! To absurd!
Chodzi o popełnienie błędu, który był w dodatku na szkodę zdrowia pacjenta za który lekarz musi ponieść karę. A poszkodowany może się domagać przyznania, że jego uwagi są zasadnie, oczekiwać przeprosin.
Dlatego przez ostatnie tygodnie siostra się bujała czy jej się chce odpisywać na te pisma od lekarzy. Ale kilka dni temu była u fizjoterapeutki - tej przepisanej "w ramach zadośćuczynienia" przez tą panią doktor, która chciała szczepić mojego siostrzeńca mimo niepożądanych odczynów poszczepiennych. Pani fizjo zwróciła rodzicom uwagę, że młody zbyt szybko wstaje. Mają go hamować z tym, okay. A poza tym zauważyła, że dziecko powłóczy (użyła innego słowa, którego nie pomnę - chodzi o to, że chłopczyk nie używa prawie jednej rączki, ma problem z jej podnoszeniem, podpieraniem się nią) jedną rączką i rzuciła, że to pewnie po szczepieniu, bo pewnie niedawno był szczepiony. Że póki co jest normalne, ale jeżeli utrzymuje się dużej to trzeba będzie z tym pracować. Fizjoterapeutka pouczyła siostrę, że jeżeli ta sytuacja z rączką się utrzyma dłużej niż tydzień mają dzwonić, bo pamięta, że podczas ostatniej wizyty, ponad miesiąc temu, też tak miał z tą rączką. To zmroziło moją siostrę i jeszcze bardziej wkurwiło. Pani fizjoterapeutka ewidentnie zapomniała jaka jest historia mojej siostry i po prostu założyła, że ma przed sobą dziecko, które podąża regularnie za kalendarzem szczepień. Tym czasem mały nie był szczepiony od czasu tamtej pierwszej fizjoterapii, a nadal mu się utrzymuje efekt tego niepożądanego odczynu poszczepiennego.
Siostra - po prostu smutna, rozgoryczona, zmartwiona - poprosiła fizjoterapeutkę wystawienie pisma w którym zawrze tą uwagę, bo potrzebuje takiej opinii do dokumentacji, którą zamierza złożyć do Sanepidu. Siostra nic więcej nie powiedziała. Po prostu była zmartwiona. A fizjoterapeutka wystrzeliła zdziwiona "a po co pani taki dokument? Jest pani antyszczepionkowcem?". No mnie samą to wkurwiło, jak siostra mi to relacjonowała. Czy naprawdę ludzie nie widzą sedna problemu!? Nie, dziecko nie rozwija się prawidłowo, ma niepożądany odczyn poszczepienny, którego mimo upływu miesięcy nie nadrabia! To martwi! Trzeba się dowiedzieć czy młody nie jest na coś uczulony. No kurwa, skoro to co obserwują nie jest naturalne, nawet na tyle, że "jak nie mienie do tygodnia to proszę dzwonić" to należy szukać pomocy u kompetentnych osób!
Moja sis - już wkurzona - wyjaśniła, że polskie prawo wymaga by zgłaszać NOPy, powinien to zrobić lekarz pierwszego kontaktu, ale doświadczenia ma takie, że lekarze tą procedurę olewają, całe szczęście może to również zrobić rodzic. Na co pani fizjoterapeutka "a co to NOPy?', na to siostra spokojnie "Niepożądane odczyny poszczepienne", na to fizjoterapeutka przyjaźnie "Ale niepożądane odczyny poszczepienne są normalne, zawsze się pojawiają, gorzej jak się utrzymują długo. Raczej nikt tego nie zgłasza, tylko anstyszczepionkowcy. Moja mama jest pediatrą, uważa, że lepiej zaczepić niż nie zaszczepić!", na to siostra już gorzko (bo znowu została antyszczepionkowcem - ot tak, bo dba o zdrowie swojego dziecka) "Jeżeli występują objawy niepożądane, które producent zawarł w ulotce należy je zgłaszać. Nie wolno szkodzić pacjentom, to wynika nie tylko z przysięgi Hipokratesa, ale jest też zapisane w polskim prawie. Również karnym", a na to pani fizjoterapeutka "a jak tak, to spoko! Napiszę!".
xD
Przedwczoraj siostra znowu spotkała się ze specjalistką od prawa. I odpisała na te pisma różnych instytucji. Wrednie odpisała. xD Czytała mi to wczoraj. Najpierw zwróciła uwagę, że chyba zaszła pomyłką, bo w odpowiedzi na jej kilku stronnicowy list w którego treści odnosiła się do kilku aspektów, kilku zaniedbań i do każdego przytaczała postawę prawną z konkretnym paragrafem obowiązującego prawa dostała jedynie dwu-akapitową odpowiedź w której treści nie odniesiono się do wskazanych przez nią zaniedbań pracy lekarki pediatry. Wciąż czeka na odpowiedź na swój ilist w którym również prosiła o przekazanie zgłoszeń NOPów, które pani doktor twierdziła, że na przestrzeni ostatniego roku zgłaszała - nie mogła się doprosić tych dokumentów od samej pani doktor (chociaż ma na piśmie i w postaci nagranych rozmów z recepcji ustne zapewnienia petdiatrki, że takie NOPy zostały zgłoszone), a liście wysłanym wcześniej domagała się od placówki przesłania tych NOPów lub uzasadnienia dlaczego ich nie chcą przesłać, najlepiej by przy tym powołali się na konkretne paragrafy, wówczas zweryfikuje ze swoją prawniczką czy to zasadnie i czy nie skończymy z kolejną skargą do odpowiedniej instytucji - bo akurat utrudnianie jej wglądu w dokumentację medyczną własnego dziecka to jest przestępstwo. ITP ITD.
Tak całe pismo konstruowały. Bardzo rzeczowo, punktując kolejne sprawy, na które się skarżyła siostra, a na które nie dostała odpowiedzi. Dodając do każdego akapitu "Proszę odnieść się do powyższego aspektu, a jeżeli zdecydują się państwo go pominąć proszę o uzasadnienie wraz z adnotacją do podstawy prawnej".
Ech. Początkowo chciała - serio - zostawić to. Olać. Ma nową lekarkę, której ufa, wydaje masę kasy na dotarcie do sedna problemów zdrowotnych jej synka. Ale to zakładanie, że jej zasadne skargi na obsługę pacjenta w NFZ, na działanie na szkodę pacjenta, na zaniedbania ze strony pani lekarki, że to wszystko jest akt antyszczepionkowej złośliwości to ją wkuwało. To brzmi, jak "pacjent, który nie słucha bezwzględnie lekarza jest szurem i idiotą" - nie jest szurem i idiotą, po prostu domaga się sprawiedliwej obsługi i przyznania do błędu!
A - dla równowagi - na tych antyszczepionkowych spotkaniach na które trafiła po pierwszym wkurwie i rozgoryczeniu: traktuje się ją partnersko. Tak, pewnie, czasem weryfikacja faktów tego co mówią prelegenci sprawia, że wszystko kupy się nie trzyma i tak na logikę zaufać temu się nie da w 100%. Ale dostała wgląd w masę badań, masę hipotez, masę teorii. Poznała ludzi, którzy są pomiędzy - jak ona - nie negujących szczepionek, ale widzących, że szczepionki nie służą ich dziecku, szukających sposobów na zapewnienie dziecku odpowiednich szczepień ale bezpiecznymi preparatami, badających dzieci pod kątem uczuleń. Nikt nie podważa troski mojej siostry o swojego synka, nikt nie mówi "lekarze to idioci" (no dobra, tak teraz mówi moja własna siostra jak wspomina to pismo z odpowiedzią, które jej wysłali xD wkurwili ją). Nikt na jej zasadne obawy czy szczegółowe pytania nie wystrzela "jesteś antyszczepionkowcem" jakby to była obelga, która zamyka rozmowę i zapewnia ostracyzm.
----
Po zakończeniu rozmowy z siostrą zdzwonił mój partner. Okazało się, że za godzinę (jak to zleciało!) miał skończyć pracę i chciał, abym pomogła mu wybrać jedną rzecz w sklepie. No to nie opłacało mi się wracać do domu xD, więc wzięłam psa do biblioteki na uniwerku xD. Zaszyłyśmy się między regałami z magazynami o pisarstwie, medioznastwie i podróżach. Dalej próbuję napisać zadanie zaliczeniowe na zajęcia u Dumbledora, ale mam blokadę. Chyba znowu za duże oczekiwania wobec siebie mam. Po prostu mam już pomysł, ale jak do pisania siadam to dopadają mnie wątpliwości - czy ja w ogóle potrafię pisać? Czy ja się nie zbłaźnię. I jak widać - piszę metrowy wpis do pamiętnika, zamiast zadania, które mnie jara i które spędza mi sen z powiek.
Ech. :p
Potem pojechałam do mojego chłopaka. Po drodze się posprzeczaliśmy o pierdołę. Ja zrobiłam literówkę piszę wiadomość ("Są korki kochanie, będę bardziej o 16:40" - a byliśmy umówieni na 15:30. Jestem pewna, że napisałam 15:40, ale ściśnięta w tramwaju, ze spanikowanym pieskiem na rękach mogłam nie zauważyć, że palec mi się omsknął. A potem w tym ścisku nie odpisywałam na wiadomości faceta, który właśnie się dowiedział, że ma na mnie czekać półtorej godziny xD - dzwonił, to na niego nawarczałam, że nie mam jak gadać, bo pies wariuje, tłok, ludzie, hałas, pa! xD Oddzwoniłam te pięć minut później wyjaśniając, że już wysiadłam z tramwaju, że za 2-3 minuty będę w umówionym miejscu, ale zarazem byłam zła na niego, że do mnie dzwonił w ogóle - przecież napisałam, dałam mu znać, wie przecież, że nie znoszę jeździć z małą tramwajem w godzinach szczytu, że to powoduje we mnie stres, a odbieranie telefonów jest wtedy niemożliwe i jeszcze bardziej stresujące by operować jedną ręką psem, a drugą telefonem. Tym czasem on zdążył się już na mnie wkurzyć, że kazałam mu czekać na siebie półtorej godziny. Więc chwilę warczeliśmy do siebie, aż dotarliśmy do sedna problemu - on nie wiedział, że jestem w tramwaju, wiedział tylko, że mam pojawić się o 16:40, dlatego dzwonił, a ja nie wiedziałam, że wpisałam złą godzinę. Głupie nieporozumienie. Ale cieszę się, że te nasze nieporozumienia czy sprzeczki są takie, o błahostki. I że tak sobie z nimi radzimy. Zamiast się nakręcać "daj mi minutę, musi mi minąć złość", uspokajam się i uczciwie mówię "przepraszam, rozumiem jak musiałeś się poczuć". I to działa w obydwie strony. Trzeźwe spojrzenie na sytuacje, wzięcie swojej winy na siebie, a cudzej - oddanie tej osobie, której to był kawałek. Fajne to.)
Było ciepło. Dostałam od mojego chłopaka naszyjnik. Poszliśmy na spacer... a potem spontanicznie zaprosił mnie na obiad. Poszliśmy w trójkę na pizzę. Było cudownie. Ciepło - miałam na sobie letnią sukienkę i katankę. Fajnie.
A potem wróciliśmy do domu.
Zmęczeni okropecznie.
Obydwoje potrzebujemy tego urlopu tak bardzo...
Mój chłopak wyznał mi, że jest tak bardzo ze mnie dumny, że zdecydowałam się na studia i że obecnie, trochę z przypadku, realizuję aż dwa na raz.
I że imponuje mu to jak wybieram miejsca potencjalnej pracy - zawsze patrzę pod kątem tego czy mogę się w tym miejscu rozwinąć, żeby nie było mi tak, jak jest u obecnego szefa. To miłe. Fajne, że to widzi i to ceni.
A propos napisałam do szefa w sprawie urlopu. Ech. Nie odpisał. Strasznie mnie to stresuje - napiszę z miesięcznym wyprzedzeniem: ignorka. Napiszę z dnia na dzień: ignorka.
OMG jak mnie brzydzi praca w firmie tego człowieka.
Ech, całe szczęście studia mam fajne...
Idę pracować. Ciao
12 notes · View notes
myslodsiewniav · 18 days
Text
Umówiłam się na pedi i mani. Tradycja "raz do roku" odhaczona xD. Ciekawe.
A teraz siadam do chwili pisanka zadania i lecę z pracą.
6 notes · View notes
myslodsiewniav · 19 days
Text
8 kwietnia 2024
Zirytowana tym, że moje - nasze - mieszkanie jest coraz bardziej zagracone (serio, rzeczy zabierają nam przestrzeń do życia) zaczęłam odgruzowywać.
Korzystając z zajebistej pogody (w końcu 30*C) zrobiłam już 2 prania, a trzecie skrzypi w pralce. Mam nadzieję, że nim się skończy program wyschną już rzeczy z prania nr 1.
I to wszystko pracując. Uwielbiam homeoffice.
Dawno tak dobrze nie spałam, jak dziś. Wczoraj pojechaliśmy do Doliny Baryczy. Od dawna chciałam tam pojechać, podobno mają tam świetne szlaki rowerowe. Póki co o szlakach wiem niewiele, bo przewędrowaliśmy wokół zalewu. Nie wiem ile to kilometrów - ani nie sprawdziłam, ani nie liczyłam. Doceniałam, że jestem w naturze, praży słońce, że mogę mieć na sobie W KOŃCU minimum odzieży i że szumią mi fale. Irytowało mnie, gdy spotykaliśmy innych turystów. Serio, potrzebuje pobyć pustelniczką by odzyskać balans.
Śmiesznie było, gdy mój partner próbował przekonać naszego pieska, że woda jest fajna xD. Nasza psiunia jest wodo-nie-lubna, mokre łapki to jest coś FE, bleh, fuj. ALE po pierwsze w Wielkanoc wyszliśmy z rodziną na spacer po plaży nad rzeką, a tam nasz piesek widząc zapał do zabawy border collie mojego kuzyna tak całkiem odważnie wlazł do wody. Odważnie jak na nią: zmoczyła łapki, radośnie machała ogonkiem brodząc na płyciźnie, naśladując swojego psiego-kuzyna, który biegł pilnując uważnie skład ludzi (aka swojego stada głupich owiec). To było coś nietypowego jak na nią. Tym czasem moja przyjaciółka wysłała info o akcji odbywającej się w zeszły weekend: dają kajaki za free, trzeba tylko zabrać ze sobą worek na śmieci i podczas pływania po rzece odłowić pływające w niej ściegi. Taka eko-akcja "odśmiecanie Odry". Super pomysł i wiemy, że ludzie z pieskami są mile widziani, ale po przedyskutowaniu sytuacji uznaliśmy, że ta nasza agentka może poczuć się w opresji będąc z nami na wodzie, może wpaść w panikę (a potrafi), może skoczyć do wody, wywrócić kajak, utopić siebie i nas itp. Że lepiej będzie zobaczyć czy w ogóle ona nadaje się na wyprawy wodne zanim wydamy 100-180zł na kupno psiego kapoka. Dlatego O. oswajał ją z wodą. xD No nie była zachwycona. Wcale a wcale. Mój partner wymyślił, że zachęci ją patyczkiem: do zabawy się rwała i jakoś akceptowała zmoczone przy okazji łapki. Więc O. rzucał patyczek coraz dalej i dalej od brzegu. Młoda weszła, bardzo ostrożnie i bardzo wysoko (ze wstrętem) podnosząc łapki na tyle głęboko, że zamoczyła nooszki "po kolana" ;). Kilka razy - wbiegała w wodę i wracała z patyczkiem, AŻ NAGLE jej tatuś wrzucił patyk o wiele dalej, głębiej w wodę, dalej od plaży. A radosny piesek rzucił się biegiem w fale: hop, hop, hop, już bez tych wysoko podnoszonych łapek (bez tego demonstracyjnego "fuuuj, woda, bleh" :p ), wodę rozchlapywała. Biegła ukosem w stosunku do plaży, więc przez jakiś czas, kilka sekund miała raczej "równy" poziom wody i nagle wbiegła głębiej. Tak, że zamoczyła brzuszek. I zastygła w tej wodzie zmrożona tym co się stało. Szok. Woda była głębsza, na to się nie pisała. Wygladała jak typowy człowiek, który zbyt szybko zanurzył się w wodzie w basenie i stracił dech w szoku, że ta woda jest taka zimna. Ogon nieomal podwinęła: ale zmoczyłby się, więc podniosła go wysoko, sztywno, a uszy gładko położyła i zaczęła się ze stresu oblizywać. Chwilę jeszcze wychodziła z tego stuporu, stała w miejscu z oczami otwartymi szeroko, jak pięć złotych z rybakiem, nie zwróciła uwagi na patyka, który ją minął i którego fale znosiły na brzeg. A my w tym czasie się chichraliśmy na piasku, bo to było wręcz komediowe - aż bardzo, bardzo powoli, ostrożnie odwróciła się mordką w naszą stronę i unosząc łapki jak najwyżej się dało (ze wstrętem) wyszła na brzeg. Patyczki już jej nie interesowały. Była obrażona xD A my chichraliśmy dalej. Upewnialiśmy ją, że jest super dzielna. Wyciągnęłam jej ręcznik i ją trochę podsuszyłam, aby dać jej komfort po tej beztroskiej szarży w fale. xD Minę miała pełną wyrzutu, ale pozwoliła się opatulić i wytrzeć. xD No mam wrażenie, że nauka pływania to jednak może nam nie wyjść, ale cholera wiem. Może jak zobaczy w akcji inne znajome pieski to będzie jednak pływać?
Ponad to co jeszcze... zaczęłam semestr w szkole fotografii. MASAKRA ile tego wszystkiego do zaliczenia będzie.
Zrobiłam pracę konkursową i rozkminiam nad jedną pracą zaliczeniową.
Wpadłam na pomysł jak zdam u Dumbledora! Napiszę mu te dwa zadania, które mi wyznaczył (flash-fiction oraz opowiadanie w stylu epistolarnym), ale zrobię to kreatywnie - zrobię dla niego wydanie magazynu podróżniczego albo archeologicznego. Albo etnologicznego. Jeszcze nie zdecydowałam. Raczej podróżniczy magazyn. To da mi szansę do podzielenia się kilkoma tymi moimi flash-fiction (bo codziennie staram się pisać po 2-5 przykładów, żeby mieć z czego wybierać. To naprawdę kurewsko trudne zadanie) i zarazem będzie to pretekst stanowiący część scenograficzną do treści mojego opowiadania zaliczeniowego. Jestem przebodźcowana i narwana: od razu chcę robić szatę graficzną, skład, wertuję zdjęcia z moich podróży by znaleźć coś, co pasuje do "magazynu podróżniczego"... a jeszcze nie mam tekstu opowiadania. Od dupy strony się za to zabieram. Ale jara mnie to.
A propos zdjęć - pomyślałam, że w ten sposób połączę dwie rzeczy, które i tak robię: fotografię i projektowanie. I ilustrację mogę zrobić! No jaram się. Pan ceni kreatywność, więc myślę, że doceni.
A odnośnie kreatywności - obejrzeliśmy Cyberpunk 2077, serial na Netflixie. Wiem, wiem, rychło w czas, ale dopiero znaleźliśmy przestrzeń. Ech. Od pozytywów: początek cudowny, projekt postaci cudowny, na olbrzymi plus humor, który łączący styl zachodni i japoński (w sensie, że konwencja humorystyczna - mnie bawi konwencja Japońska, chociaż nie zawsze "na śmiesznie", nie śmieję się w głos, raczej przyjmuję go jako groteskę, hiperbolę uczuć bohaterów, a dla mojego chłopaka humor z anime to coś tak dziwnego i niezrozumiałego, że nie jest w stanie tego przyswoić, to go wybija z oglądania, zniechęca do oglądania. A dla mnie z tych samych powodów - humoru i sposobu jego prezentowania - zniechęcają produkcje typu Rick & Morty, The Simpsons, Archer, Chłopaki z baraków, Kapitan Bomba - czaję, że żarty są żartami i że kogoś mogą śmieszyć, ale ja tego humoru nie czuję, wybija mnie ze śledzenia fabuły, przeszkadza mi, drażni mnie, czasem uniemożliwia czerpanie przyjemności z oglądania), muzyka zajebista - najbardziej zachwycił mnie "Nieznajomy" Dawida Podsiadło <3, a totalnego mindfucka mieliśmy przy tej scenie:
youtube
Oglądaliśmy ofc z angielskim dubbingiem, a jak nagle usłyszeliśmy polski rap w tle to nie mogliśmy ogarnąć, że słyszymy nasz ojczysty język. Mind fuck wszedł tak mocno - jakoś mózg się bronił przed przyjęciem do wiadomości, że rozumie słowa tej piosenki, a bohaterowie prawdopodobnie jej nie rozumieją. Wow.
Ale końcówka... bleh. Ta historia nie mogła się skończyć happy endem - bo po prostu tak była budowana fabuła. Równia pochyła. Ale im dalej w las tym dialogi bardziej płaskie, momentami idiotyczne; nie ma opłacenia wyczekiwania na odkrycie tajemnicy (pay offu wątku Lucy - uważam, że to zmarnowany potencjał), a co najgorsze po "przeskoku czasu" (albo 6 albo 7 odcinek) zabrano nam bohatera, którego zdążyliśmy polubić, z którym zdążyliśmy się utożsamić. Dostaliśmy niewiadomokogo, niewidomogdzie i sytuacjach, które pokazywane nam były niewiadomopoco - niby po coś. Ale początek serialu pokazywał nam emocje, pozwalał czuć i rozumieć emocje bohatera, a NAGLE w pewnym momencie mamy dystans do bohatera (głównego i pozostałych również) i rodzi to maaaaasę pytań. A końcówka mnie nie wzruszyła, tylko wkurwiła. Nie znoszę "bohaterskiego poświęcenia" będącego wymówką dla braku odpowiedzialnego mierzenia się z własnymi traumami. Dupowate to było. Mam wrażenie, że więcej czuję teraz, opisując to swoje rozczarowanie niż podczas oglądania. Zaskoczyło mnie - i mojego chłopaka jego analogiczne odczucia również zaskoczyły - że podczas oglądania ostatniego odcinka i ostatnich scen byliśmy tak bardzo niezangażowani, i mieliśmy tak bardzo wywalone na co się dzieje na ekranie, że aż trudno uwierzyć, że podczas odcinków 1-3 czuliśmy buzującą w żyłach krew, a wydarzenia zapierały nam dech, byliśmy zaangażowani w historię... Tym czasem historia w pewnym momencie przestała się przejmować widzami, a skupiła się na zwijaniu wątków...
No i jeszcze moja myśl, taka ze wczoraj, pierwsza po seansie: nie podobało mi się. Nie wykluczam, że komuś mogło się podobać. Mogę oglądać historie o staczaniu się bohatera, o jego drodze do autodestrukcji, to przecież cała Diuna! Atak Tytanów! Dexter! I pewnie wiele innych o których teraz nie pomyślałam! Ale niech to będzie dobrze napisane, umotywowane, aby było w tym coś więcej niż "bohaterska śmierć w imię miłości", bo dupa, to żadne "w imię miłości" - "dla kogoś" nie umierasz! Co za idiotyczny pomył!
Mam wrażenie, że jako widzka i jako człowiek jestem zbyt dojrzała, zbyt najedzona popkulturą by przyjąć to proste wyjaśnienie, by bez pogłębionego psychologicznie szkicu czy bez jakiegoś katharsis przyjąć takie zakończenie jakie oferuje serial i odczytywać je jako piękne choć gorzkie, czy "smutne, ale szlachetne". To toksyczne na maksa. Nic w tym szlachetnego, żadnej w tym miłości - tylko krzywda. I to wyrządzona tej osobie, którą "szlachetny bohater" deklaratywnie "kocha". To nie ma nic wspólnego z miłością. To egoizm. Podjął decyzję za nich obydwoje, odebrał tej deklarowanej "ukochanej" podmiotowość. Przy czym obydwoje byli dysfunkcyjni i obydwoje tworzyli dysfunkcyjny związek. I to też był problem, nigdy nie zaadresowany.
Mam wrażenie, że to zakończenie jest po prostu nie dla współczesnego widza, nie przy współczesnych normach społęcznych. No i właśnie - moja druga myśl po seansie: nie podobało mi się, bo było jak western. xD To jest coś o rysie fabularnym i demonstrującym wartości, które bardziej by się sprawdziły kierowanego dla pokolenia moich dziadków! A nie do młodych ludzi.
6 notes · View notes
myslodsiewniav · 21 days
Text
6-04-2024
Padam.
Znowu, przebodźcowanie.
Dziś zafarbowałam włóczkę (czy motek nici lniano-bawełnianej to włóczka?). Teraz schenie na balkonie (w końcu praży słońce).
Zrobiłam dziś peelieng skalpu - OMG jak mnie boli głowa. Piecze! Nie od peeliengu - od wcierki wtartej wczoraj wieczorem. Nie wiem o co chodzi.
Mam rozgrzebane pół mieszkania.
Poza tym spotkałam się z koleżanką z grupy by omówić projekt, który mamy zrobić. Mamy tyle fajnych pomysłów! I też pomysły na inne zaliczenia nam wyszły. Mega bardzo.
Nie wiem czy pisałam, że dostałam feedback od pana z kursu zarządzania? Niemniej - powiedział, że wykonałyśmy kawał dobrej roboty, że prosi nas o kilka kosmetycznych zmian w projekcie i już teraz zapewnia nas, że będzie 5. A w dodatku, że przedsiębiorczyni, której przedsiębiorstwo analizowałyśmy z tego dokumentu wyniesie bardzo dużo cennych informacji, które mogą jej pomóc w biznesie. Sprawdziłam, z ciekawości, ile kosztuje na rynku taka usługa jaką wykonałyśmy. Hymm. Cena to od 450 zł do 2500 zł. No nieźle. Jak poprawię te drobnostki (tj. ja składam cały plik, ale chodzi o poprawę dwóch punktów, którymi zajmowały się inne dziewczyny - już podesłały mi aktualizację plików) to możemy przesłać gotową pracę w formularzu i mamy 5.
Poza tym zdecydowałam, że we wtorek pójdę łapać dziekana od socjologii, który pisał do mnie maile z kijem w dupie. Chciałam mu odpisać wyjaśniajac wszytsko, dokumentując, co i jak, bo to się robi idiotyczne, ale... ech, na żywo mu wolę wyjaśnić, że noł hard feelings i nie chcę problemów.
5 notes · View notes
myslodsiewniav · 23 days
Text
Zastanawiam się czy będę mie�� problemy na uczelni?
Chodzi o to, że po kilkudniowej konsultacji z całą moją grupą zdecydowaliśmy się napisać skargę na tą babeczkę od zajęć z grafiki komputerowej. Chodziło o te nieudolnie prowadzone zajęcia, które opisałam o tu: https://www.tumblr.com/myslodsiewniav/745927853857734656/25-03-2024-co-za-maraton-serio-ech-w-pi%C4%85tek?source=share
No i - bo jestem narwanym typem, co nastawiony jest na działanie - napisałam skargę. W imieniu całej grupy, za ich zgodą, z ich błogosławieństwem, ich weryfikacją faktów i poparciem. Nigdy jeszcze ta grupa nie była tak zgodna i tak chętna do prowadzenia ożywionej w dyskusji.
Co prawda niektóre osoby chciały pojechać mocniej, zagrozić niepłaceniem czesnego, dawać opcje albo-albo itp. Uznałam, że to na ten etap trochę za dużo. Jakby nas zignorowali - w co wątpiłam, i miałam rację - to może wtedy.
Prosiliśmy również o przepisanie nas do babeczki, która zajebiście naucza, ale naucza kilka innych grup, nie naszą. Gdy mieliśmy okazję zobaczyć co robią inne grupy to większości żyłka chodziła.
Długo odpowiedzi nie było. A jak się pojawiła to była cholernie oficjalna. A pisałam do wykładowców, którzy byli bardzo "na luzie". Bardzo ich lubię - dziekan od socjologi (lovkam), opiekunka kierunku i opiekunka roku. Ze wszystkimi miałam zajęcia w poprzednim semestrze.
No i im odpisałam.
Na luzie.
Ale odpowiedź znowu dostałam oficjalną, a do konwersacji odpowiedzi włączono Panią na którą złożyliśmy skargę.
No nie wiem...
Czy ja od teraz mam przejebane? Bardzo niemiłe uczucie.
10 notes · View notes
myslodsiewniav · 24 days
Text
Wrażenia, chwile ulotne
3 kwietnia 2024r
Środa.
W skrócie to jestem przebodźcowana i zmęczona, a zarazem nabuzowana taką energią do działania, naglącą koniecznością wykonywania czegoś, stresem, że nie zdążę itp.
Jednocześnie czuję, że potrzebuję oddechu, zrzucenia z siebie nadmiaru uczuć i presji - dlatego piszę. To mnie uspokaja.
W święta - w ostatni weekend - byliśmy najpierw w domu, obydwoje skupieni na próbie wyhamowania tego stresu, który każde z nas czuje. Buzowało w nas to charakterystyczne uczucie: wiesz, że jesteś zmęczona/zmęczony, wiesz, że już możesz odpuścić, zwolnić, westchnąć z ulgą i leżeć brzuchem do góry, ALE coś w Twojej głowie odlicza sprawy, które jeszcze wymagają doglądnięcia, które należy wykonać, bo-coś-tam. Wzajemnie siebie upominaliśmy by przestać bezmyślnie obgryzać paznokcie i/lub skórki przy paznokciach i by zostawić pracę zaliczeniową, zostawić pranie wymagające rozwieszenia, zostawić maile, zostawić rozgrzebane projekty. Trudne było to hamowanie, ale z ulgą przyznaję, że w sobotę udało nam się zwolnić.
Zabawne: kiedy jedziemy na święta do rodziny mojego partnera wtedy to ja szaleję w kuchni z projektami kulinarnymi, a gdy do mojej - to on. Tym razem poszłam na łatwiznę: zrobiłam serniczek na zimno, na erytrytolu i z galaretką i owocami. Słodziutki, niskokaloryczny. Zaś mój chłopak walnął kilka tradycyjnie Włoskich wypieków (wspominałam, że jest niezdrowo walnięty na punkcie Włoch?). Jedno ciasto robił cały dzień z przerwami kilkugodzinnymi. Ech. Gluteniarz. :P
Mama prosiła, żebyśmy nie przywozili nic więcej do jedzenia, bo ona i ciocia już na 200% mają dość wałówki na podjęcie gości, po co szykować za dużo. I bardzo mi się to podejście podoba - W KOŃCU święta z umiarem (serio wyszło z umiarem - jedzonka idealnie na całą rodzinkę na 2 dni).
Przyjechaliśmy w niedzielę na śniadanie do cioci. Na miejscu spotkaliśmy rodziców oraz kuzyna z partnerką. Wrócili kilka tygodni temu z parumiesięcznej podróży po Ameryce Południowej. Naprawdę było super. Miło. Miło słuchało się o tym, jak ciocia odkryła swoje nowe hobby, o tym jak moja mama działa w ramach grup plastycznych, o podróży kuzyna i jego partnerki. No i oczywiście PJESKI! Ech. No złote maleństwa! Moje małe kangurzątko wygląda troszkę jak boarder collie, a kuzyn ma boarderka - słodziaka takiego, przytulankę kochaną. Uwielbia się przytulać całym ciałkiem, opierając łepek o ramię człowieka i patrząc głęboko w oczy z miłością pozwala się głaskać. No po prostu można się rozpłynąć.
Kuzyn nam pokazał filmy z podróży, z moim chłopakiem sobie o sprzęcie pogadali, a ja z jego partnerką o pieskach.
Mojej siostry i jej rodziny w niedziele nie było - byli u Szwagra, mieli dołączyć w poniedziałek, a w poniedziałek ja, mój chłopak i partnerka kuzyna planowaliśmy nie pojawiać się na spotkaniu rodzinnym. My musieliśmy odpocząć, a ona - pracować.
Po jedzonku pojechaliśmy wspólnie, całą rodziną na plażę nad rzeką. Obydwa pieski hasały radośnie po piasku, świetnie się bawiły. Bardzo się cieszę widząc swoje kangurzątko tak radosne. Była taaaaak szczęśliwa. Nawet podobało jej się wchodzenie w fale (ona nie znosi wody - a tu niespodzianka, bo jednak w naturze jest gotowa zmoczyć łapki. W mieście jak pada to mój piesek po pierwsze chodzi w pelerynce, a po drugie sama wybiera chodzić wyłącznie po krawężnikach/murkach by być możliwie daleko od wszelkiego rodzaju głębszych kałuży. Nawet za potrzebą nie wejdzie na MOKRĄ trawę xP).
Kuzyn przeprowadził moją mamę - osobę po udarze, z niedowładem połowy ciała, z endoprotezą kolana, poruszającą się o kulach - po chaszczach, krzakach, wybojach, łąkach. Ciocia miała minę nietęgą widząc gdzie nas prowadzi jej syn, a mama była w widoczny sposób zaalarmowana, ALE była też taka szczęśliwa, że mimo wszystko daje radę przedzierać się przez zarośnięte dróżki (kuzyn musiał udeptywać gałęzie i korzenie, odgarniać dla mamy przejście by mogła przecisnąć się, a mój chłopak ją asekurował podczas przechodzenia przez ten tor przeszkód).
Spędziłam masę czasu z partnerką mojego kuzyna. Ech. Fajna dziewczyna, bardzo ją lubię i podziwiam. Szkoda, że woli trzymać się na dystans, bo im dłużej się znamy tym więcej mam z nią wspólnych tematów. Fajna jest.
Dała mi kilka tipów odnośnie szukania pracy - ma, to znaczy MIAŁA, mniejsze doświadczenie zawodowe niż ja, praktycznie z zerową wiedzą startowała na stanowiska kierownicze i dostała pracę. Chociaż w ogóle jej nie szukała. Teraz pracuje jej się okay, ma dużo wolnego, duże zarobki i poczucie bezpieczeństwa. Zazdroszczę jej tego - i życia jakie wiedzie i animuszu z jakim podchodziła do szukania pracy. We mnie jest wiele strachu przed oceną, przekonania, że pewnie inni wiedzą lepiej itp. A ona ma na to wylane. Z drugiej strony jestem teraz na takim etapie życia, że po prostu jestem spompowana. Nie mam obecnie już przestrzeni na nic więcej ponad to co robię: praca i dwa kierunki studiów, a w każdy wolny weekend odwiedziny to u rodziny mojego partnera, to u mojej. Docelowo chcę żyć jak ona: wygodnie, bezpiecznie i po to zaczęłam studia. By też się spełnić. A jak w końcu dostanę jakąś ofertę pracy to chętnie ją wezmę - zastosuję się do porad, bo porady są spoko. Ale nie zżerało mnie FOMO. Po prostu ustawiłam na swojej liście - tej, którą z trudem w sobotę odłożyłam na bok by odpocząć, tej z listą spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia - cel "poszukaj pracy zgodnie z poleceniami partnerki kuzyna". I tyle. Zero ciśnienia. Co ma być to będzie.
Zaskoczyło mnie, że na wieść o tym, że ja i mój partner studiujemy to ona poczuła FOMO. Wyznała, że czuje, że się nie rozwija, że od jakiegoś czasu myśli o podjęciu jakiejś nauki - nie mają dzieci (ale sugerowała, że się o nie starają), mają dom, mają środki, mają psa, kochają się, podróżują wspólnie, ale doskwiera jej poczucie stania intelektualnie w miejscu. Więc też chce się dowiedzieć jak to jest ze studiami w naszym kraju. Opowiedziałam jej o tym. A ona odważnie przyznała mi się do FOMO.
Tak od serca z nią porozmawiałam. Naprawdę.
Doceniam to. I czuję wdzięczność.
Natomiast mój chłopak i kuzyn odcięli się od nas, zafascynowani rozmawiali o samochodach i możliwościach podróżowania po bezdrożach itp. Zajarani byli bardzo.
Tata w niedzielę niestety zachowywał się dziwnie. Nie wiem czy za dużo cukru, czy co? W pewnym momencie po prostu zaczął gwiazdorzyć, bez ładu i składu. Przerywał, mówił niestosowne rzeczy. Nawet wyrzucił bardzo nietaktownie partnerce kuzyna, niby w żarcie, że ona i cała jej nacja prowadzona przez Putina napadła najpierw na Krym, a potem na resztę Ukrainy. To było tak ciężkie, gdy to zrzucił - niby w formie złośliwego żartu, zupełnie nie czując, że to nie jest zabawne i przeszedł płynnie do opowieści na inny temat, jakby nie rejestrując jaka atmosfera zapanowała wśród nas wszystkich. Widziałam, że partnerka kuzyna była wściekła, była zraniona tym bardziej, że wielokrotnie opowiadała się po tej "zachodniej" stronie, wielokrotnie opowiadała nam ze zgrozą, z bólem, że jej znajomi z dzieciństwa, krewni wierzą w propagandę władz Rosji, że ma przez to bardzo trudne relacje z bliskimi... a tato jakby na potrzeby nieśmiesznego żartu o tym wszystkim jakby zapomniał. Tym bardziej rzucenie czegoś takiego do przedstawicielki mniejszości, do Tatarki i jeszcze w kontekście Krymu - jest kurwa chujowe. Ech. To nie takie proste. I to po prostu chujowe.
Nie wiedzieliśmy kiedy czas nam minął - wyjechaliśmy do rodziny o 10 rano, a nagle się okazało, że dochodziła 18 wieczorem xD
Wróciliśmy do domu i w końcu rozpakowaliśmy lidlomixa. Stał w przedpokoju od tygodnia, bo nie mieliśmy czas i/lub siły by zabrać się za zapoznawanie z nowym sprzętem. Zrobiliśmy to w niedzielę, zajęło nam to trochę czasu... Potem wyjęliśmy ciasto, włączyliśmy "Problem trzech ciał" i odpadliśmy.
W poniedziałek spaliśmy do oporu.
Wstaliśmy na bardzo późne śniadanie, po śniadaniu poszliśmy na spacer do parku, a po powrocie trzeba było jeść już obiadokolację xD
I wróciliśmy by spać dalej. I dokończyć "problem trzech ciał" - uczciwie nie wiem jeszcze czy mi się ten serial podoba. Zaczynał się super, ale im dalej w fabułę tym gorzej. Najbardziej mnie wkurzał kontrast pisania wątków w scenariuszu: infantylizacja relacji międzyludzkich, jakby bohaterowie byli na etapie wczesnej podstawówki na polu myślenia o związkach romantycznych w kontrze do sposobu w jaki radzili sobie z problemami moralnymi, społecznymi i tymi dotyczącymi fizyki. WKURZAŁO mnie przekonywanie widza o tej wielkiej, fantastycznej i czystej miłości Willa do Jin; to przekonanie bohaterów, że jak typ jej tą miłość wyzna i pokaże jak baaaaardzo ją kocha to na pewno wszystko zmieni się na lepsze - to jest mokra fantazja niedojrzałych ludzi, nie tak działają związki. Zresztą idąc tym tropem: jeżeli miłość Willa jest wielka, akceptująca i czyta, a to jak go traktuje Jin to nie jest coś współmiernego, ani nawet dobrze rokującego. Ech. Niech będzie, że rozwój wydarzeń w serialu to opowieść o nauce powziętej z przeoczenia istotnych sygnałów, ale ta nauczka przeistacza się w poczucie winy, które jest pomylone potem z miłością. Zresztą ta scena w której - JAK W ŚREDNIEJ JAKOŚCI FANFICU - szef Jin wchodzi do jej biura by zapytać ją czy doceniła zajebiście drogi prezent do Willa. Serio? No super. Brawo. Albo fakt, że Jin okłamuje swojego chłopaka, chłopak okłamuje ją. Że między jej chłopakiem, a Auggie jest większe napięcie erotyczne, więcej chemii niż między osobami w parze (mój chłopak się nawet zakładał na wysokości 3 lub 4 odcinka, że tak się potoczy fabuła: że między tą dwójką będzie romans i zdradzona Jin zrobi coś głupiego). AHGR! No i Soul - dla mnie uroczy typ z którym nie chciałabym pracować za nic w świecie, a mój facet go szczerze nie znosił - wszystkie cechy tej postaci mój chłopak odczytywał jako czerwone flagi. I spoko. Mnie koleś mniej wkurzał niż Will. A najbardziej lubiłam Jacka. Szkoda, że wyszło jak wyszło...
Nie wiem czy to może się rozwinąć jeszcze w ciekawiącym mnie kierunku. Zobaczymy. Im głębiej w fabułę i im dalej od tej gry na kosmicznym VRze tym fabuła była wolniejsza i mniej ciekawa. O! Ciekawe było jak przedstawiono śmierć na statku "Sąd ostateczny" - świetna scena! Ale co tam się wtedy działo jeszcze to nie pamiętam, takie miałkie to było.
Zaczęłam czytać książkę na podstawie której powstał scenariusz, tą polecon�� przez @jakiwstydprzedpanemrysiem - może tu będzie odrobinę bardziej przejrzyście.
Wczoraj spotkałam się z siostrą - byłyśmy coś zjeść. Zaprowadziłam ją do sklepu plastycznego, obłowiła się. Miło było, naprawdę. Mój piesek ją pięknie powitał. Fajne było spotkanko. Opowiadała mi o tym jak było w poniedziałek świąteczny, opowiedziała o postępach swojego synka. Sama wczoraj była na wychodnym, bo zaczęła leczyć blizny potrądzikowe (przygotowując się do procedury in vitro przyjmowała masę hormonów, a one spowodowały wysyp takiego trądziku, jakiego nie miała będąc nastolatką). Fajnie, że o siebie zadbała. Działa też z farbami, rozwija się artystycznie. Kto wie, może w przyszłym roku obydwie zaczniemy kurs na ASP. Fajnie by było - moja koleżanka właśnie taki robi. Wygląda to fascynująco.
Ech... teraz się rozglądam po pokoju: panuje w mieszkaniu taki bałagan, że nie mam siły. Sprzątałabym to z kilka dni, tak dużo rzeczy do poskładania, wyprasowania, przejrzenia. No cóż, póki studiuję dwa kierunki pracuję to będziemy żyć w brudzie xP
Dziś ja planuję wysłać wyniki badania do specjalistki.
Odebrać paczkę z materiałami do innego projektu artystycznego.
A potem dokończyć jeden z dokumentów projektowych na zaliczenie przedmiotu - już kosmetyczne poprawki i wysyłam po feedback. Wyszła nam analiza na 50-stron. Jak będzie coś do poprawy - poprawiamy prędziutko, a jak nie to już mamy ocenę. Cieszy mnie to, mam naprawdę fajną grupę projektową. :D A przy tym mogę w końcu odhaczyć jeden z projektów zaliczeniowych by zacząć studia drugie.
Potem chcę się zabrać się za flash-fiction. Ech. @pantokratorka wspominałaś o dadaistach - ale nie wychodzi mi nic. Nie czuję tego. Nazbierałam gazet i ulotek - będę z nich ciąć. Może coś wyjdzie. :P Jednak mam pomysł na drugą składową zaliczenia z tego przedmiotu: mam napisać list w którym przekonam mojego wykładowcę, że musi mi postawić 5. To ma być opowiadanie - nie za krótkie, nie za długie. Poszukałam sobie tipów dotyczących opowiadań - bo wiem, że jestem zajebista w pisaniu wstępów do opowiadań i nigdy ich niekończenia. xD Chciałam, żeby to było opowiadanie o konstrukcji gry - żebym opowiedziała wykładowcy jak znalazłam 1, jak znalazłam 2, jak zdobyłam 3, jak zdobyłam 4 i 6, ale 5 to on musi mi wysłać, abym mogła coś-tam wykonać. Coś jak z DragonBallem - muszę zdobyć COSIE, które mają jakieś moce, przy konkretnych warunkach, aby stało się COŚINNEGO. Napiszę przygodówkę - słowem. Z jakąś grą słowno-logiczną. No i właśnie wpadłam na pomysł z tą "5" - nasz samochód to "pięćsetka", jeszcze nie wiem jak to zrobię fabularnie, ale pomyślałam, że zniknęło nam pięć i została jedynie setka, więc tak wybrakowanego samochodu nie możemy odpalić i potrzebujemy pomocy. Ale to koncept. Jeszcze zobaczymy czy to rozwinę - na pewno chcę zrobić zabawę logiczno-przygodową. :D
Trochę mi lżej, jak to z siebie wyrzuciłam.
A! JEszcze zapomniałam xD No, właśnie: zapomniałam, że zapomniałam o tym, że wczoraj miałam pierwsze zajęcia online na drugiej uczelni xD Siedziałam nad projektem, tym na 50-stron, aż nagle mój chłopak mnie namawiał, żebym się w końcu położyła spać - dla mnie zaskoczenie, bo miałam wrażenie, że ledwo co jedliśmy późny obiad, że jest przed 19 wieczorem... a tu NIESPODZIANKA, mamy nagle 22:22. No. A pierwsze wykłady i spotkanie organizacyjne było o 19:30. xD Muszę to jeszcze nadrobić.
A! I jeszcze mam do nadrobienia jeden kurs z IT!
8 notes · View notes
myslodsiewniav · 27 days
Text
31-03-2024
To pierwsze święta od bardzo, bardzo dawna z których wracam bez FOMO.
Ale z wrażeniem, że to spotkanie ze mną wzbudziło w kimś FOMO.
Dziwne to. Ale też jakieś takie... nie bałam się oceny, nie miałam oczekiwań, zupełnie się nie starałam. Po prostu przyszłam i byłam. Tu i Teraz. Rozmawiałam, wymieniałam się doświadczeniami, planami, umiejętnościami. I tyle. Było miło.
7 notes · View notes
myslodsiewniav · 30 days
Text
Mam decyzję z dziekanatu (pozytywna) i mam grypę. I jedno i drugie wymaga podjęcia działań. Ech...
Spać.
Możliwe, że jednak za dużo na siebie wzięłam.
8 notes · View notes
myslodsiewniav · 1 month
Text
Flash-fiction
Czy ktoś ma jakieś pomysły/wiedzę/tipy jak napisać dobre flash-fiction? Albo gdzie szukać inspiracji?
Muszę na zaliczenie napisać takie i o ile wiem o co chodzi to jakoś ja zawsze w nadmiar słów idę, nie nawet w optimum! A destylacja esencji to dla mnie ekscytująca, ale bolesna perspektywa:
Tumblr media
Mój BFF tak właśnie mówi/komunikuje się i zawsze mnie to zachwycało. Krótkie wiadomości, kilka zdań lub kilka słów w formie równoważników zdań i swędzi tym w mózg. Jak się odzywa to zawsze w punkt, refleksyjnie, z humorem. Ale on to robi naturalnie, bez zastanowienia, po prostu tak mówi, tak jak ja naturalnie i bez świadomego zastanowienia używam słowotoku. xD
Poprosiłam go o jakieś porady, tipy. Dał mi je. Ale to też dla niego było trudne - opisać rzecz tak naturalną, jak oddychanie w sposób, który pozwoliłby komuś nieoddychającemu nauczyć się oddychać. xD
Trudne to. Postanowiłam, że będzie codziennie pisać po kilka zdań, jakieś próby podejmę by potem, do maja wybrać z tego mojego grafomaństwa jakieś sensowniejsze fragmenty i wysłać je do oceny.
4 notes · View notes
myslodsiewniav · 1 month
Text
25-03-2024
Co za maraton... serio...
Ech. W piątek zrobiłam tour do Poznania i z powrotem (Poznaniu, jesteś taki piękny! Nawet rozkopany!)
Byłam w chuuuuuj zmęczona.
Spotkałam się z przyjaciółką i kupiłam ważny materia do pracy, ale mimo wszystko jestem w chuj zmęczona. Podróż do Poznania jest przyjemniejsza i krótsza niż z centrum Wro na Psie Pole (tam jedziesz nawet 2h, a do Poznania ledwo 1:23h), jednak ten tłum, deszcz, gwar... zmęczenie po prostu.
Wróciłam do domu jakoś jeszcze tak, by mieć przestrzeń na odpoczynek - mój chłopak miał tego dnia wolne, więc... pokazał mi projekt nad którym spontanicznie zdecydował, że będzie pracował w dzień wolny. xD Pół dnia podobno hałasował sprzętem kaletniczym, ale wykonał boską rzecz!
Obydwoje byliśmy zmęczeni i mieliśmy iść spać...
Ale jeszcze obejrzeliśmy "tylko jeden odcinek" serialu na Netflixie. Nie no, serio jeden, ale zamiast się wyłączyć przy nim, zrelasować, odprężyć, to się uruchomiliśmy z rozkminą podczas oglądania, a po oglądaniu wsiąknęliśmy w internet, w rozmowy o interpretacji tego co przeczytaliśmy, a potem w rezultacie zadzwoniliśmy do mojej teściowej - fizyczki z wykształcenia - by nam rozwiała wszystkie wątpliwości xD Okazało się, że ona średnio interesowała się tą astrofizyką, więc kolejną godzinę kminiliśmy już w trójkę, z teściową na głośniku o co chodzi w astrofizyce. Padliśmy po tym wszyscy wykończeni i dotąd smsujemy wymieniając się artykułami. O co chodzi? O "problem trzech ciał". xD Myślałam, że to będzie fabularnie chodziło o problem z trzema trupami, ale nie! To problem trzech ciał w rozumieniu fizyki czy tam astrofizyki, takich jak w "O ruchach ciał niebieskich" xD. Mój chłopak oglądając serial widział rzeczy, których ja nie dostrzegałam - dla niego to budziło pytania, a jak wracaliśmy do tych scen to faktycznie weryfikowaliśmy, okazywało się, że on miał rację - a to coś niewyśrodkowane, a to coś jeszcze innego itp. To przykład na to, że aby uczestniczyć w kulturze TRZEBA mieć kod. Super. No i okazało się, że nauka potrafi opisać współdziałanie układu dwóch ciał (system binarny), ale pomimo licznych prób niestety zawodzi nas próba usystematyzowania układu trzech ciał. Ech. No i próbowaliśmy zrozumieć o co kaman (teraz, po drugim odcinku, widzę, że serial próbuje empirycznie POKAZAĆ widzom jak ta teoria wygląda, na czym polega, ale naprawdę piątkowe rozkminy to było dla mnie jak odkrywanie Ameryki na nowo - fascynujące!). Nadal próbujemy. Zmęczyliśmy się tym w piątek i posnęliśmy.
Potem miałam masę planów na sobotę, zrealizowałam jeden: byłam z koleżanką z roku na dniach otwartych ASP. Obmacałyśmy wszystko co się dało xD, wzięłyśmy udział w warsztatach artystycznych, wlazłyśmy gdzie tylko chciałyśmy. Najlepiej zorganizowane były pracownie renowacji - trochę wiem o renowacji (moim przyjaciele to renowatorzy, mojego BF cała rodzina to renowatorzy o różnych specjalizacjach), więc wydaje mi się, że w połączeniu z bardzo sympatycznymi dziewczynami z pracowni tym więcej z tych zajęć wyciągnęłyśmy.
Zachwyciła mnie - ale tak TOTALNIE zachwyciła mnie - pracownia pokazująca realizacje i osiągnięcia pracowni Nowych Mediów. W zasadzie obecnie realizuję z nazwy tożsamy kierunek, ale to czego się uczą na ASP to kurde, kosmos!!! Chociaż czy naprawdę się tego uczą? Czy to nie jest odstawienie szopki na dni otwarte? No nie wiem. Niemniej Pani, która nas oprowadzała fajnie zdefiniowała swoją pracownię "Zajmujemy się wszystkimi rodzajami projektowania, które trwają w czasie, jak muzyka, wizualizacje, film, światło". MEGA! Kwiaty podłączone do czegoś, czego nazwy nie pamiętam, a co jest też w bebechach naszych telefonów komórkowych - przy dotknięciu płatków kwiatów rozlega się dźwięk. Wow! Wizualizacje - te, które robi się na koncertach - z całą konsolą! Coś FANTASTYCZNEGO! OMG jak ja chcę to robić. Poza tym metody pracy! Malutka roślinka obstawiona dziesiątkami kamer, które robią jej zdjęcia na wielkim przybliżeniu - RUCH rośliny, światło w ruchu, coś FASCYNUJĄCEGO. Nagrywanie najróżniejszych, najczarowniejszych biologicznych obserwacji pod mikroskopem (!) i wykorzystywanie ich w wizualizacji na koncertach. Nasza pani przewodniczka - jak się okazało pracuje z tkaninami. Marzenie, bo my też z tkaninami obecnie pracujemy. OMG. To było fascynujące. Serio. Oglądałyśmy tkaniny pod mikroskopem (lniana koszula: na wcale nie największym przybliżeniu, z widoczną wyraźne siatką tkania, z rozpoznawalnością materiału "tak, to jest len" pod mikroskopem pozwalała na zaobserwowanie gołym okiem KOMÓREK włókien lnianych - jądro komórkowe itp - OMG ja tam schodziłam w spazmach z entuzjazmu). Oglądałyśmy pod mikroskopem - a potem od razu na rzutniku wielkości ekranu w sali kinowej - poliester, cekiny, najróżniejsze włókna. I oświetlałyśmy je różnym światłem, pod różnym kontem (jak leżały pod mikroskopem, tak). Potem na tej konsoli do wizualizacji koncertowych (podobno studenci jeżdżą na koncerty by robić wizualizacje zaliczeniowe dla różnych artystów) miksowałyśmy nagrania materiału z dźwiękiem. No właśnie, do tego dźwięk! OMG! Cudo. Grałam na urządzeniu (instrumencie), którego nazwy nie pamiętam, a które składa się z drewnianego pudła i dwóch wystających metalowych prętów. Nigdy wcześniej i prawdopodobnie już nigdy później nie czułam się tak bardzo czarodziejsko! Tego instrumentu się nie dotyka! Przybliża się jedynie dłonie do prętów, a urządzenie (podłączone do głośników) wydaje z siebie dźwięki jak z filmów SFi z ubiegłego stulecia. Odrealnione i przeszywające dźwięki, idealne na rejwa. Magia, magia, magia. Świat mikro, makro, dźwięki, światło, elektronika i wszystko po to by zaprojektować DOZNANIE ESTETYCZNE. OMG! TAK! Chcę to robić!
Jeżeli faktycznie tak te studia wyglądają i jeżeli będzie mnie na to stać, to może zrobię tam magisterkę. Może. Bo póki co potrzebuję dochodu.
Potem poszłyśmy obadać pracownie scenografii - w tym maszyny hafciarskie i dziewiarskie. Jaram się tym. No i właśnie po drodze się wyjebałam na chodnik, chodziłam po tym świecie projektantów mody z zakrwawioną chusteczką przytkniętą do brody... a po powrocie do nich właśnie wszystkie inne plany poszły się walić, bo zaczęło się wymiotowanie i zawroty głowy, a resztę dnia spędziłam na SORze, na tomografii itp.
Byłam tak zmęczone, że w niedzielę, gdy się obudziłam nie wiedziałam gdzie jestem i jak się nazywam. Serio. I najlepsze, że właśnie o to zapytał mnie mój chłopak (wcześniej poinstruowany przez mojego lekarza - doktor zwolnił mnie do domu właśnie dlatego, że widział, że jestem w poczekalni z facetem i psem. Ech... Wdzięczna jestem na maksa. Zarówno mojemu upartemu chłopakowi i lekarzowi za to, że jednak nie trzymał mnie w szpitalu) - nie potrafiłam mu początkowo odpowiedzieć bo byłam tak zdezorientowana, a on zagroził, że w takim razie wstaje i zaczyna mnie pakować do szpitala - wtedy mi się przypomniało kim jestem i gdzie jestem xD
W niedzielę uczestniczyłam w zajęciach zdalnych. OMG, jak cudownie było. To znaczy tam, gdzie było cudownie, tam było cudownie. Ale o tym zaraz.
Najpierw mieliśmy zajęcia z czegoś co nazywa się dziwnie, a chodzi o projektowanie stron www i aplikacji. Bardzo temat mnie ciekawił. Okazało się, że mamy te zajęcia ze świetną babeczką, baaaaardzo fajnie tłumaczącą wszystko. Okazało się, że mamy nauczyć się programować. I jara mnie to!!! Ale to nie koniec! Będziemy się uczyć UI i UX i w końcu wiem o co w tym chodzi. W końcu ktoś to przedstawił zrozumiale i z jajem. MEGA się jaram. W dodatku okazało się, że prowadząca też ma ADHD więc sobie o tym pogadałyśmy. Dała nam (mi) olbrzymią ilość informacji, kierunków do pozyskiwania wiedzy. No cudowne to było. Zadania ćwiczeniowe były zajebiste. Babeczka odpowiadała na wszystkie pytania, była pomocna, dbała o to, abyśmy wiedzieli WSZYSTKO i by nikt nie bał się udzielania odpowiedzi. Już na ten moment wiem, że chcę się uczyć UX oraz CSS jak najwięcej, bo JARA MNIE TO!
A potem mieliśmy mieć zdalnie grafikę komputerową... Nie chce mi się znowu wkurwiać. Jedynie nakreślę - pani nie wiedziała jak prowadzić zajęcia zdalne. To były nasze pierwsze zajęcia z nią, a ona bez jakiegoś przywitania, bez nakreślenia jakie ma wymagania, z czego będziemy się uczyć, jaki jest zakres programowy - bez tego wszystkiego po CAŁEJ GODZINIE spóźnienia (ewidentnie miała problem z podłączeniem zajęć zdalnych, a potem, jak jej się włączał mikrofon i kamerka na momenty okazywało się, że jest w galerii handlowej - podobno, ja tego nie widziałam) napisała nam, żebyśmy narysowali coś, cokolwiek, w 30 minut i jej wysłali na maila prywatnego, bo musi sprawdzić jaki mamy zakres kompetencji i czego może nas nauczać. Napisała to po 1h, dzisiaj, chociaż od miesiąca wie, że ma z nami zajęcia, a na to właśnie przeznaczyła 4 z 16h zajęć jakie z nami ma prowadzić w tym semestrze.
No kurwa.
Ja za to płacę niemałe pieniądze - i nie tylko ja się wkurzyła, cała grupa złorzeczyła. Szlag wszystkich trafił. Ani info o tym z jakiego programu mamy korzystać, ani o rozdzielczości, ani w zasadzie NIC. Mamy iść rysować na drugim semestrze grafiki. Niektórzy ledwie 4 narzędzia w photoshopie opanowali. Zadałam jej pytania podstawowe: co rysować, jakie są wytyczne, co mamy wykazać, jakiego programu użyć, przypomniałam jej, że zakres dydaktyczny przez nas opanowany wysłałam jej mailem... Ale ona już wtedy się wyłączyła xD Hahaha - grupa pisała do mnie "ej, zadałaś najważniejsze pytania, ale bez sensu, ona cię nie słucha". Kurwa. Ludzie z grupy pisali i nagrywali głosówki "to kpina! I ja za to płacę!?". Nie wiedzieliśmy co i w czym rysować i tak bez tematu, bez jakiejś wskazówki po co i na co... więc zaproponowałam, abyśmy wysłali pakiet prac z poprzedniego semestru po prostu.
Pani wróciła chciała wiedzieć kto z nas pracuje jako grafik. Zgodnie z prawdą - nikt. Znowu ktoś powtórzył, że my początkujący jesteśmy, na I roku i chcemy się czegoś nauczyć. Na to ona, że nie ma od nas wszystkich maili, ale to nic, musimy szybko przejść do robienia plakatu i ulotki. Wszyscy w popłochu, bo JAKIEGO PLAKATU I ULOTKI!? A ona na to, że przed chwilą miała zajęcia z inną grupą i oni zdążyli zrobić plakat i ulotkę (i mówi nam to z pretensją, jakbyśmy byli z tą inną grupą, która wcześniej miała z nią ćwiczenia i która dostała jakieś wprowadzenie do tematu), ale my przez to, że mamy zajęcia zdalne (to był jej zarzut wobec nas - jakbyśmy sami te zajęcia zdalne zorganizowali jej na złość - szok, jak się jej słuchało) i były te problemy ze sprzętem nie wie czy zdążymy. I kontynuuje pośpieszanie nas w kwestii plakatu dając NA CHATCIE wytyczne typowo dotyczące składu poligraficznego (w sensie, że podała bardzo zaawansowane wytyczne i informacje do użycia, które akurat ja wiem jak odczytać, bo studiowałam już kierunek na którym musieliśmy przygotowywać projekty odpowiednio złożone, ale mam wątpliwości czy dla kogokolwiek z mojej grupy to co ona powiedziała brzmiało jak język polski, raczej jak totalny bełkot - nikt z nami nie przerabiał jeszcze na tych studiach takich kwestii jak ustawienie spadów, przestrzeń kolorystyczna itp - my ledwo raczkujemy). Przerwałam jej - wkurwiona już - mówiąc, że prosimy o jakieś wprowadzenie. Teraz mnie babka pogania, pospiesza, podaje zirytowana dane, które dla nas są czarną magią. Powiedziałam jej, że minęło już 1,5h z 4h dzisiejszych zajęć, że NAGLE dowiadujemy się o plakacie i ulotce, a jeszcze nie mieliśmy wprowadzenia, informacji o tym, jak zaliczyć semestr, jej wytycznych i oczekiwań wobec nas. Ponad to, to zadanie z narysowaniem czegokolwiek to jest coś co powinno było być przeprowadzone tyg temu - mailowo. Teraz my jesteśmy stratni i nie wiemy i nie możemy wiedzieć jakie zadania miała inną grupa przed nami, więc prosimy o wprowadzenie nas do dzisiejszych zajęć, o wyjaśnienie jak ustawić to, czego od nas oczekuje. O plakacie dowiedzieliśmy się sekundę temu, a my nie wiemy jak zrobić plakat! Na to babka płaczliwie mówi, że wiedzielibyśmy wszystko, gdybyśmy nie mieli zajęć zdalnych. xD
Wzdycha i uznaje "no dobrze, to proszę otworzyć programy. Dziś pracujemy w Photoshopie, jeżeli ktoś pracuje w innym programie to trudno, będzie stratny na zajęciach, ale pracę oceni." My w stuporze - mnie zatkało. Ale chat mojej grupy wybuchł od "KURWA CO?". Bo my nie mamy photoshopa xD i dotąd nie pracowaliśmy na photoshopie zdalnie tylko na darmowej photopea, bo uczyliśmy się absolutnie podstawowych narzędzi. xD Photoshopa mamy na uczelni i z tego co wiem, mamy też dostęp do wersji studenckich, ale do tego też jest jakaś procedura do logowania, której nie pamiętam, bo nie korzystaliśmy. xD Więc znowu się włączam, informuję Panią, że proszę o przypomnienie jak się logować do wersji studenckich. A ona zirytowana, że nie wie. I że jak to nie mamy photoshopa? A inne programy? No i szok. Ktoś z grupy wypalił, że - jeszcze raz - korzystaliśmy z darmowych programów, albo dostawaliśmy dostęp od prowadzących. Na to ona, że mamy w takim razie zainstalować sobie wersje próbne photoshopa xD A ja do niej, że luz, to już konkret, proszę o linka - a ona na wkurwie, że mamy sobie sami wygooglować. Ja już się wyłączyłam, bo miałam ochotę krzyczeć. A inna studentka w grupie spokojnie wyjaśniła, że wszyscy wykładowcy zawsze nam udostępniają linki z programem ze sprawdzonych źródeł, abyśmy nie zainstalowali niebezpiecznego oprogramowania i nas przeprowadzają przez etapy rejestracji i służą pomocą. Podała nam linki z łaski swojej, a tam to, co wiedziałam, że będzie - wersja próbna z obowiązkiem podania danych karty. No nie. Ja zapomnę zrezygnować, tak mam. No nie. Na chatcie studenckim w tym czasie kurwowanie leciało, "ja za to płacę!?" i tak dalej. Ludzie przerażeni, bo niektórzy już wykorzystali wersje próbne photoshopa i ta sytuacja ich po prostu naraża na dodatkowe koszta (a te studia kosztują niemało). Jak to ogarnialiśmy to było jakieś 2-3h tych zajęć xD. Niektórzy się zarejestrowali. Większość przestała się odzywać do Pani, która w nas widziała winę za niepowodzenie w tych zajęciach.
Jak zaproponowałam czy możemy uznać te zajęcia za niebyłe i odrobić je w innym terminie, bo to jednak jest nasz czas i my za to płacimy - uznała, że okay. Ale na żywo. I dodała głosem pełnym napięcia, że musi nam wyznać, że to jej trzecie zajęcia, jakie prowadzi na tej uczelni, ale jeszcze jej się nie przytrafiło, żeby studenci przyszli na zajęcia nieprzygotowani. xD Więc my jesteśmy winni! No to już się wyłączyłam. Wylogowałam się, bo niedojrzała babka jest, wszyscy są winni tylko nie ona - może przy zatrudnieniu i wdrażaniu czegoś nie kminiła, ktoś jej w coś nie wdrożył. To jest jej kwestia komunikacji z zarządem. My jesteśmy klientami, którym treści zakupionych wykładów i wiedzy nie dowiozła, przeciwnie, jeszcze w nas widziała wrogów od początku, obwiniała nas za swoją niekompetencję.
Zrobiłam prinscreeny całej tej rozmowy z nią (bo nim wykminiła jak włączać mikrofon to najpierw z nami pisała) i napiszemy jako grupa petycje do dziekana - bo jednak WSZYSCY chcemy się czegoś nauczyć do cholery!
No, miałam nie opisywać, a opisałam xD
Lol.
A potem były zajęcia z kreatywnego pisania z tym starczym panem, który wygląda jak Dumbledore z fajką - jejkujej, jaki ten pan jest cudowny! Mód dla duszy by go słuchać.
Znowu mi wstawił piątki i znowu nie wiem kiedy te zajęcia przeminęły. Świetny człowiek.
A dziś... wysyłka paczek, wybranie się do lekarza na kontrolę (boli mnie głowa okropecznie i cała lewa strona ciała, bardzo) i próba zorganizowana pracy na konkurs. Ech.
10 notes · View notes
myslodsiewniav · 1 month
Text
23-03-2024
No super. Pół dnia na sorze, bo "wyjebałam się na ten głupi ryj" xD
Dosłownie.
Mam "delikatne wstrząśnienie mózgu". Ech. Już po tomografii, po badaniach. Wróciłam bez kołnierza, ale niewykluczone, że w pon na kontroli mi go założą.
Ciekawe czy ubezpieczenie to pokrywa?
Ale serio - na proste drodze się potknęłam. I siła z jaką walnęłam na chodnik mnie samą zaskoczyła. Myślałam, że podeprę się dłońmi. Błąd. Siła/pęd był tak duży, że padłam na kolana, ręce podparcia nie wytrzymały, ugięły się w łokciach, a potem twarzą przeorałam kilkadziesiąt CENTYmetrów* po chodniku. Skóra zdarta ze wszystkiego co miało kontakt z chodnikiem (twarz, dłonie, kolana), krew była, ale nic do szycia - wszystko powierzchowne, pocharatanae, opuchnięte i potłuczone. Zrobiło się "ciekawiej" po powrocie do domu: zawroty głowy, wymioty i nietypowa wesołość. I bój szczęki. Ale taaaaki ból.
No.
I pół dnia na sorze.
A teraz lecę spać.
Ale kurwa, żeby tak na prostej drodze...?
---
EDIT:
CENTYmetrów. Oczywiście, że CENTYMETRÓW nie metrów.
13 notes · View notes