Rozdział 1 - Powóz
Koła powozu obracały się powoli, poskrzypując przy pokonywaniu kolejnych metrów leśnego duktu. Las Łęgocki na nowo budził się do życia. Drzewa się zieleniły, kwiaty rozkwitały, gdzieniegdzie dało się słyszeć trel ptaków. Woźnica Ivanno nie gnał koni, był już człowiekiem sędziwym, na pooranej od zmarszczek twarzy dało się dostrzec jednak, że z biegiem lat nie stracił on wyostrzonych zmysłów i gdy tylko kątem oka zauważył jak z oddali galopują w jego stronę jeźdźcy, którzy nie wyglądali na straż gościńca lorda Bastiana, złapał mocniej za lejce i pognał konie przed siebie. Gdy wóz nagle przyspieszył, podskakując na wyboistej drodze ze środka wyściubił głowę zaspany kupiec. Był to pucołowaty konus, o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, oraz równie licznej licznie włosów – co zębów. Dało się słyszeć jak to wyraża niezadowolenie z powodu przerwanej drzemki, lecz gdy tylko zorientował się co się święci, momentalnie zniknął tak szybko jak się pojawił. Należy nadmienić, iż ów kupiec przehandlowałby własną matkę, byleby tylko coś zyskać. W ten sposób dorobił się już sporej części majątku; sprzedając rodzinne dobra. Na jego nieszczęście, oprócz całego jego dobytku w złocie, razem z nim podróżowała jego rodzina. Żona Anna oraz córka Justyna. Anna była zaradną kobieta, gdy tylko usłyszała od męża co się dzieje, wyciągnęła sztylet, który uprzednio wyciągnęła z przegrody w gorsecie. Alfred szczerząc oczy był równie zaskoczony co jego córka.
- Co to jest? O co chodzi, mamo? – Zapytała młodsza z kobiet. Anna jednak nie odpowiedziała, zaczęła ciąć swą suknię w taki sposób, aby uzyskać większą swobodę ruchów, w międzyczasie Alfred łapiąc się za głowę zaczął się wydzierać:
- Co Ty robisz kobieto?! Nie wiesz ile mnie ta suknia kosztowała? Te zdobienia? Jak ja to teraz odsprzedam?! – Patrzył bezradnie jak ciężko zarobione pieniądze tracą wartość na jego oczach. Tak, kochał pieniądze bardziej niż cokolwiek na świecie.
Gorączkowa krzątanina trwała jeszcze chwilę, i nic nie wskazywało na to, że chyli się ku końcowi. Ivanno mimo upływu lat dalej był doskonałym woźnicą, znajomość topografii lasu dawała mu dodatkową przewagę. Jednak z biegiem lat pogorszył się mu refleks, i gdy na rozstaju dróg z prawej ścieżki wyjechało dwóch jeźdźców, a na lewą spadły ścięte drzewa nie zdążył okiełznać koni, szarpnął lejce, ale było już za późno. Powóz przechylał się na zakręcie by finalnie zakończyć swą podróż na twardym, szarym piasku.
Gdy kurz opadł, słychać było ciche pojękiwania dochodzące z wewnątrz powozu, jak i rżenie koni. Jeden z nich został przygnieciony przez elementy konstrukcji wozu i rzucał się w konwulsjach kończąc swój żywot. Woźnica nie miał więcej szczęścia, spadając z powozu odruchowo osłonił głowę przed upadkiem, jednak na niewiele się to zdało. Wylądował dobrych kilka metrów dalej, obijając się strasznie. Ciało nie wytrzymało impetu z jakim uderzył o drzewo. Połamane żebra wbiły się w płuca, dziurawiąc je, kręgosłup złamał się w pół. Rzęził, ciężko oddychał, z ust wydobywała się cienka strużka krwi barwiąca ziemię wkoło jego głowy na bladoczerwony kolor. To był jego ostatni dzień w pracy. Kupiec i jego rodzina mieli więcej szczęścia, gdy tylko się wyczołgał ze zniszczonego powozu, pokuśtykał w stronę miejsca, gdzie chwilę temu znajdował się kufer z jego majątkiem. Gdy tylko zobaczył, że wieko kufra zostało zniszczone, a jego majątek wala się po ziemi, rzucił się do zbierania monet. Nie zwracał uwagi, że w powozie zostały Anna z Justyną. One się nie liczyły. Liczył się pieniądz. Za pieniądze można kupić wszystko, prawda? Prawdą to nie jest, jednak zaślepiony żądzą wartości Alfred nie był w stanie myśleć o niczym innym. Gdy krzątał się i zbierał swój dobytek zauważył, że nie jest sam. Przed nim stało dwóch barczystych mężczyzn. Odziani byli w łachmany, ot zwykłe chłopskie koszule, spodnie. W rękach jeden trzymał nóż myśliwski, a drugi pałkę. Nie odzywali się, jednak widać było, że nie grzeszą oni inteligencją. Alfred przytulił mieszki ze złotem i cofając się o krok wpadł na swoje kobiety, prawie tracąc równowagę i przewracając się. Mieszki się rozsypały.
- Co Ty robisz kobieto?! Nie widzisz co się dzieje? Chcą mnie okraść! – Krzyczał zrozpaczony. – Panowie, może tak się dogadamy?! Ja mam pieniądze, ja chętnie się podzielę! I córkę mam! I żonę! Wszystko jest do dogadania się! – Wykrzywił twarz w grymasie wymuszonego uśmiechu, jednak wyszło to bardziej komicznie, niż szczerze.
- Dobra dobra, nie pierdol, dziadek – Dało się słyszeć z przodu czegoś, co jeszcze chwilę temu było powozem. – Ja wcale nie potrzebuję twojego zakichanego pozwolenia aby się zająć czy to twoją żoną, czy córką, czy mamoną, rozumiemy się? Dobrze mówię, prawda, chłopaki?! – Oprych triumfalnie wyszczerzył pożółkłe zęby, gdy jego banda zaniosła się gromkim śmiechem. Było w nim coś innego. Nie wyróżniał się inteligencją, czy wyglądem, jednak jego uzbrojenie było nienaturalnie dziwne – jak na zwykłego leśnego zbója. O ile skórzana zbroja nie świadczyła o jakimś większym majątku, tak posiadanie lśniącego miecza świadczyło o niedawno odniesionym zwycięstwie nad prawem, a raczej nad patrolem, który miał to prawo wyegzekwować. Tylko jak taki tępak zdołał pokonać ludzi lorda Bastiana?
- Panie zbóju, ja proszę, błagam, ja wszystko, naprawdę, o tu, talary są, w tym mieszku – wskazał na woreczek leżący na ziemi – A w tym, o, denary, proszę, wymienić mogę na miejscu, jak dla pana w bardzo korzystnym kursie! – Nerwowo wskazywał palcem na kolejne mieszki.
- I co jeszcze? Może mi laskę chcesz zrobić? – Zaniósł się gromkim śmiechem – Skończmy tę błazenadę. Bandyta szedł tępo w jego stronę, trzymając podniesiony miecz w prawej dłoni. Nie zamierzał atakować, był świadomy tego, że kupiec nie stanowi żadnego zagrożenia. Nie był świadomy jednak tego, że Anna sprytnie trzyma sztylet w dłoni. Cały czas będąca zasłoniętą przez córkę stanowiła spore zagrożenie dla napastnika. Jednak nawet ona była świadoma, ze raniąc jednego, narazi siebie – a co gorsza, swoją córkę – na niechybny koniec. Dwóch drabów podeszło do kufra i, po uprzednim schowaniu broni, zaczęło ładować zawartość do worków, które mieli doczepione do siodeł. Gdy drugi z bandytów „straży przedniej” oporządzał drugiego konia z „powozu”, kupiec błagał na kolanach herszta, by ten nie zabierał mu wszystkiego. Wszystko działo się w oka mgnieniu, nikt nie zauważył jak przywódca bandytów podnosi rękę, zaciskając palce na rękojeści miecza, by po chwili opaść na ziemię, upuszczając miecz i wydobywając z siebie gardłowy dźwięk, gdy ostry jak brzytwa bełt przebija jego gardło, zamieniając go w fontannę juchy.
- Aaah! – Wrzasnął zdezorientowany kupiec, gdy padając na ziemię patrzył w stronę, z której nadleciał bełt. Od strony miasta z którego jechali widać było jednego człowieka, szedł wolno, pewnie. W ręku trzymał kuszę. Brązowe włosy powiewały mu na wietrze, on sam zaś ubrany był w kolczugę i przeszywane spodnie. Widać było, że się uśmiecha.
0 notes
DB2 - Rodział 10
"Where is she?"
Oczekiwanie na jakąkolwiek wiadomość ciągnęło się godzinami, jedni siedzieli na krzesłach, inni chodzili w kółko, Marco schował się do kawiarni, gdzie poszedł po coś do jedzenia.
- Gdzie ona jest? Czy wszystko z nią w porządku?
Patrząc do góry, Justin zaklął pod nosem.
- Teraz nie ma czasu na Twoje pierdolenie.
- Ty byłeś na tyle mądry, żeby zostawić moją córkę, teraz jego kolej.
- Ty skurwysynie. - Wstając, Justin podszedł do niego, chwytając go za kołnierzyk koszuli, a wszyscy ruszyli, by go powstrzymać.
- Justin, przestań!
- James!
Odciągając go, Bruce złapał za plecy Justina, próbując dostać się do niego.
Justin chciał go udusić, a nawet zabić. W jego życiu było wielu ludzi, których nienawidził, ale nikt, nawet Ci z najgorszej otchłani przeszłości, nie równali się z mężczyzną, który właśnie stał na przeciwko niego.
- Może popracujesz trochę nad kontrolą złości, chłopcze, zanim ktoś Ci coś zrobi.
- Mów tak dalej, a kto wie, może to ty będziesz leżał w grobie, obok wszystkich facetów, których zabiłem. - Warknął, piorunując go wzrokiem.
- Czy to jest groźba?
- Już dawno powinieneś się nauczyć, że coś takiego jak groźby nie są moją mocną stroną. Wszyscy ci ludzie, o których słyszałeś w wiadomościach? Wszystko to moja zasługa.
Wyprostował się, wszystkie emocje odpłynęły.
- Co? - Ślad uśmiechu pojawił się w kąciku jego ust, gdy przechylił swoją głowę na bok. - Ktoś Ci odciął język? - Zaśmiał się. - Już nie jesteś taki do przodu, co?
Rozprostował swoją kurtkę, prostując się, pomimo, że wszyscy naokoło wiedzieli, że się wystraszył. - Mojej córce jest o wiele lepiej bez ciebie.
- Nie... Wiesz co? Pierdol się. Byłem dla niej dobry. - Zaśmiał się. - Okej, zjebałem... Dużo rzeczy. Zrobiłem parę pojebanych rzeczy i czasami nawet wyżywałem się na niej, dlatego, że bardzo dużo działo się w moim życiu, ale kocham twoją córkę. Chroniłem ją, jak najlepiej potrafiłem i jeśli mógłbym do niej wrócić, uwierz mi, wróciłbym. Pomimo wszystko, nie ma dla mnie nic ważniejszego niż ona i jej szczęście. Zrobię wszystko, żeby upewnić się, że nigdy nie zostanie zamieszana w coś podobnego.
Zwilżając swoje usta, cofnął się o krok, cisza wypełniła całe pomieszczenie, gdy przejechał palcami przez swoje włosy, na chwilę odwracając wzrok w kierunku Johna, a potem znowu popatrzył na Jamesa. - Nie musisz mnie lubić czy rozumieć, ja sam czasem siebie nie lubię, ale naprawdę dużo się teraz u nas dzieje. Nie potrzebuję ciebie wiszącego mi na plecach. Dzisiaj myślimy tylko o Carly i o tym, by wyszła z tego żywa.
Cofając się, wziął głęboki oddech. - Ale, żeby wszystko było jasne, twoja córka ma takie same szanse na bycie postrzeloną na spacerze, na środku ulicy i wtedy, jak jest ze mną. Nie możesz jej uchronić przed wszystkim. Może Ci się wydawać, że tak jest, ale skoro ja nie mogę, to jak ty mógłbyś?
- Gdzie ona jest?
- Dzwoniła wcześniej, ale zapewne padła jej bateria w telefonie, już tutaj jedzie. Została, żeby zadzwonić do rodziców Carly.
- Czyli po ulicach lata jakiś szaleniec, a ty doszedłeś do wniosku, że dobrze będzie, jeśli moja córka zostanie bez opieki? Co, jeśli ten, kto zrobił to Carly, ciągle gdzieś tutaj jest?
- Nie wiesz, jak to działa, ale jeśli uderzą w nas raz, nie zrobią tego ponownie. To byłoby powtórzenie, a to nie jest coś, z czego słyną.
- Świetne wytłumaczenie. - Prychnął.
- Posłuchaj... - Zaczął Justin, ale przerwał mu John.
- Wystarczy. - Przerwał im John. - Przestańcie z tym ciągłym kłóceniem się. Właśnie operują moją żonę, a wszyscy tylko się kłócą. Dajcie wreszcie kurwa spokój. - Odwrócił się w stronę ojca Kelsey. - Wiem, że nas nie lubisz, i rozumiem to, ale jeśli usłyszę, że jeszcze raz się do nas odezwiesz, to sam cię stąd wykopię. Nie wiesz o nas nic albo o tym, przez co musimy przechodzić, więc twoje opinie teraz gówno znaczą.
- John.
- Co? - Warknął.
Bruce wskazał na lekarze, który właśnie szedł w ich stronę.
***
Jęcząc, Kelsey zamrugała, by przyzwyczaić oczy do ciemności, bo sama siedziała pod oślepiającym światłem. Próbując ruszyć swoimi ramionami, popatrzyła na dół, zdając sobie sprawę, że jej nadgarstki były związane na jej plecach.
- Daj spokój. - Wydusiła z siebie, jej oczy były przekrwione od płaczu. - Daj spokój, nie rób mi tego. Proszę. - Szarpała swoje nadgarstki, wiedząc, że tak naprawdę i tak niewiele mogła zrobić, ale nie mogła się poddać.
- Cholera. - Przeklęła, płacząc. Nie dlatego, że była wystraszona, ale dlatego, że jej najlepsza przyjaciółka była na skraju śmierci, a ona ciągle się z nią nie zobaczyła.
Musiała się z nią zobaczyć.
- Wypuść mnie! - Krzyczała Kelsey najgłośniej, jak potrafiła, jej nadgarstki paliły z bólu. - Proszę, wypuść mnie. - Błagała. - Proszę, zrobię wszystko.
- Wszystko, co? - Przerwał jakiś głos, popatrzyła w górę, starając się cokolwiek dostrzec poprzez ciemny pokój, jednak nigdzie nie mogła wychwycić ruchu.
Okręcając głowę w każdym kierunku w poszukiwaniu głosu, Kelsey mocno pokiwała głową. - Tak. - Wydyszała.
- Powinnaś wiedzieć, że takie obietnice, mogą taką ładną dziewczynę, jak ty, przyprawić o dużo kłopotów.
- Czego chcesz?
Zaśmiał się. - A dasz mi to?
Ścisnęła mocno usta, cisza wypełniła całe pomieszczenie.
- Tak właśnie myślałem.
- Dlaczego tutaj jestem?
- Tak dużo pierdolonych pytań. - Wyszedł z mroku, ciągnąc ze sobą krzesło i stawiając je na środku, gdzie siedziała, upewniając się, że siedzi na przeciwko niej. - Czy ty w ogóle wiesz, jak zamknąć buzię?
Zaskoczona twarzą, którą zobaczyła przed sobą, Kelsey mrugnęła dwa razy, bojąc się, że ma jakieś omamy. - Dlaczego mi to zrobiłeś?
- Tobie? Nie, zrobiłem to twojemu chłopakowi.
- On nie jest moim chłopakiem.
- Ależ jest. Tak bardzo, jak próbowałaś zbliżyć się do mnie, tak mocno nigdy nie dałaś sobie z nim spokoju, prawda? - Nie dał jej nawet szansy, by mu odpowiedziała, zanim odezwał się znowu. - Ciągle coś do niego czujesz.
- To jest jakiś porachunek Waszych ego? Zrobiłeś to wszystko, tylko dlatego, że kocham kogoś innego?
- Nie, zrobiłem to, bo twój chłopak jest zjebem, który zabił mojego brata i zasługuje, żeby zapłacić, za to co zrobił.
- O czym ty mówisz?
- On był jedyną osobą, którą miałem w swoim życiu. On mnie przygarnął, gdy nie miałem nikogo innego. Dał mi dom, dał miejsce na świecie, kiedy myślałem, że zostałem z niczym.
- Tanner...
- On był jedyną osobą, którą miałem i on zabrał mi Go. Zostawił mnie z niczym.
- To nieprawda, Tanner. Masz mnie.
Śmiech wyrwał się z jego ust. - Ciebie? Trzymałaś się blisko mnie, bo myślałaś, bo miałaś nadzieję, że pomogę Ci o nim zapomnieć i może przez sekundę mi się to udało, ale ty mnie nie kochasz. Nie dbasz o mnie. Nikt tego nie robi, tylko Luke.
Jej twarz zmieniła się. - Luke?
Odwrócił się, by popatrzeć na nią. - Lukas Delgado.
Cisza wypełniła pokój, gdy wszystkie elementy łamigłówki zaczęły układać się w całość. - Luke jest twoim bratem?
- Był. - Poprawił ją gorzko. - Był moim bratem.
- Jak to jest w ogóle możliwe? - Zdębiała, łącząc brwi. - Przecież Wy nawet nie macie tego samego...
- Nazwiska? - Skończył za nią. - Nie jesteśmy spokrewnieni, ale w sumie moglibyśmy.
- Miałeś tyle okazji, dlaczego akurat teraz?
Popatrzył na nią.
- Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, musiałeś pamiętać, że ciągle byłeś jednym z moich najlepszych przyjaciół. Dużo o mnie wiesz i zadecydowałeś, że dzisiejszy wieczór jest najlepszym czasem na zemstę?
Wzruszając ramionami, wyprostował się. - To był idealny moment. Wszyscy byli rozproszeni, a twój chłopak w ogóle nie wiedział, co robić.
Zszokowana, Kelsey oparła się o swoje krzesło, nie będąc w stanie dopuścić do siebie tego, co się dzieje. To nie jest prawdziwe - to nie może być prawda.
- To się nie dzieje. Twój brat był okropną osobą.
Jego oczy pociemniały i zanim nawet mogła przeprosić, za to co powiedziała, Tanner chwycił ją za gardło. Łapiąc ją tak, że musiała na niego popatrzeć, spojrzał na nią z niesmakiem prostując się. - Nigdy tak nie mów, ty głupia szmato.
Kelsey wiedziała, że powinno to zignorować, ale nie potrafiła. Nie wtedy, kiedy Luke tak dużo jej zrobił, rujnował jej życie przy każdej możliwej okazji. - Był tchórzem, okropną świnią. Myślał, że musi coś udowodnić, a jedyne co zrobił, to uczynił życia wszystkich naokoło beznadziejnymi.
Uderzając ją w twarz, odciągnął jej włosy w tył, gdy jej twarz opadła w prawą stronę, krzyk przeszył powietrze.
- Nie znasz mojego brata. Kompletnie nic o nim nie wiesz. - Wyrzucił z siebie zdenerwowany, a wstręt był widoczny w jego oczach.
- Znam Twojego brata lepiej niż Ci się wydaje. - Kelsey odpowiedziała, nie mając zamiaru się wycofywać.
- Pierdol się.
- Kazał nam wszystkim przejść przez piekło dla jego własnej zabawy. Czy to jest typ osoby, którą chciałbyś być?
- Ochraniał siebie i to, co do niego należało.
- Tak to właśnie nazywasz - ochroną? - Pokręciła głową, zdumiona. - To było prześladowanie. To była przemoc. Zobacz, co mi robisz. Odpowiedz mi, czy naprawdę chcesz stać się taką osobą?
- Może tak. - Stał wyprostowany, jakby chciał coś udowodnić. - Dla niego zrobię wszystko.
- Chcesz coś zrobić dla Luke'a? Bądź lepszą osobą. Rób dobre rzeczy. Bądź lepszy ni on. Nie chcesz być z siebie dumny - nie chcesz zrobić czegoś po swojemu? - Mocno przełykając ślinę, pokręciła głową. - Wiem, że jesteś dobrą osobą, Tanner. Proszę Cię, nie rób tego.
Popatrzył na nią długo i mocno, jakby rozważał, to co powiedziała. - Przepraszam, że musiałaś się znaleźć w samym centrum tego wszystkiego.
- Wcale nie muszę. Tanner, proszę. - Błagała go, jej twarz stała się mokra od wszystkich wylanych łez. - Carly mnie potrzebuje.
- Nic jej nie będzie. - Wyciągając telefon, zaczął wykręcać numer. - Twój chłopak, z drugiej strony. - Zacisnął zęby. - ...z nim może być inaczej.
Jej oczy rozszerzyły się, gdy popatrzyła na telefon w jego dłoni. - Tanner, nie. Co ty robisz?
Tylko na nią zerknął i uśmiechnął się.
***
Nagle wszyscy się uciszyli, John od razu zaczął iść w stronę lekarza, spotykając się z nim w połowie drogi.
- Nazywam się doktor Hendricks.
- Co z nią? Czy wszystko będzie dobrze.
- Kula uderzyła w główną tętnice. Carly krwawiła przed i po operacji, dlatego straciła bardzo dużo krwi.
- Czy udało sie to Panu naprawić?
- Udało mi się wyciągnąć kulę i zaszyć ranę w jej sercu, ale Carly ciągle pozostaje w stanie krytycznym. Dziecko weszło w nerwowy stan podczas operacji, ale udało nam się uratować i ją, i dziecko.
- Dziecko?
Zaskoczony, bliżej mu się przyglądnął, zanim popatrzył na teczkę w swojej dłoni. - Tak, jest w trzynastym tygodniu.
- Ona co?
- Mamy to w jej aktach. Przychodzi na co tygodniowe badania, nie wiedział Pan?
- Nie.
Zaciskając usta, skinął głową. - Jeśli ma jakąś inną rodzinę, radziłbym się z nimi skontaktować.
- Ja jestem jej rodziną. - Wyszeptał, wstrząśnięty nowymi informacjami, gdy wszyscy stali w ciszy.
- Przepraszam. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, teraz pozostaje tylko czekać.
Czując, jak telefon wibruje w jego kieszeni, Justin przyłożył do niego rękę, mając nadzieję, że go uciszy, nie będąc w stanie odwrócić wzroku od lekarza, zanim niechętnie odszedł i wyciągając telefon z kieszeni. - Halo?
- Bieber.
Jego twarz zamarła, milczał.
- Już nie jesteś taki wygadany, co?
- Kto mówi?
- Kelsey zaczyna się już trochę męczyć i sądzę, że to ty powinieneś ją ode mnie odebrać.
- Co do kurwy nędzy jej zrobiłeś?
- Myślę, że będziesz musiał poczekać i zobaczyć.
- Daj ją do telefonu.
- Och jak kurewsko słodko. - Zamamrotał sarkastycznie, a potem nastąpiła cisza.
Odwracając się, popatrzył z powrotem na chłopaków, tylko John patrzył na niego.
Popatrzył na niego zdezorientowany, zanim oboje w ciszy zrozumieli co spotkało ich dwójkę, każdego z nich przeniknęła tylko ciemność.
Sięgając po kluczyki, Justin zaczął biec w kierunku wyjścia ze szpitalu bez żadnego słowa.
Po drugiej stronie usłyszał jakieś trzaski, trochę szurania, parę wymienionych słów, zanim znowu nastała cisza.
- Justin.
- Kelsey. - Wydyszał. - Skrzywdził cię?
- Nie, wszystko jest w porządku. Nie słuchaj go, dobrze? Proszę, upewnij się tylko, czy z Carly...
Ucinając ją, Tanner zabrał jej telefon, jego głos był pełen irytacji. - Twoja dziewczyna nie lubi się słuchać, co?
- Oddaj jej ten pierdolony telefon. - Mocno przyciskając przycisk windy, żeby zjechać na parter, w tym samym czasie uderzając ręką w powierzchnię drzwi.
- Najpierw tu przyjedź, a potem będziesz mógł z nią znowu pogadać.
- Przysięgam na Boga, że jeśli ją tkniesz...
- Zachowaj groźby na czas, gdy już tutaj będziesz. Co powinno nastąpić niedługo, jeśli chcesz dołączyć do naszej imprezy, bez ciebie zaczyna się robić strasznie nudno.
Jego szczęka zacisnęła się. - Zabiję cię, kurwa mać.
- Spotkamy się na Riverton i może będziesz miał nawet szanse. - Zaśmiał się. - Dam Ci dwadzieścia minut, z dobroci mojego serca, zanim naprawdę zacznie się robić ciekawie.
Słysząc, że się rozłączył, Justin szybko wybiegł przez drzwi, gdy tylko się otworzyły. Idąc w stronę parkingu, wyciągnął pistolet zza paska swoich jeansów, upewniając się, że jest naładowany, schował go znowu na swoje miejsce, zanim otworzył drzwi i wsunął się na swoje siedzenie.
Odpalając silnik, nie marnował sekundy na zawracanie tylko od razu wyjechał na drogę.
Patrząc uważnie, szybko jechał ulica, co chwilę zmieniając pasy, musiał co chwilę upewniać się, że nigdzie nie ma policji, jeszcze tego mu brakowało w obecnej sytuacji.
Czuł, jak pocą mu się ręce, nie wiedząc, co zostanie na miejscu.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, to to, że pomimo, że nie są razem, jej i tak dzieje się krzywda.
Nie powinni robić jej krzywdy.
Wykręcając numer, Justin przycisnął telefon do ucha, czekając, aż ktoś po drugiej stronie odbierze.
- Justin Bieber?
- Namierz mnie za około dwie godziny. Jeśli to nie będzie, tam gdzie, naprawdę jestem, przyjedź.
- Poczekaj.
Kończąc połączenie, Justin zaparkował auto, był na miejscu.
Patrząc za okno, wyszedł z auta, zamykając za sobą drzwi. Lokalizacja wydawała mu się znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego.
Powoli podchodząc do budynku, Justin rozejrzał się po terenie, zanim pchnął drzwi, wchodząc do kompletnie ciemnego pomieszczenia.
Czekał.
- Wyrzuć swój telefon i broń.
Robiąc krok w przód, Justin zatrzymał się ponownie, słysząc znowu głos.
- Wyrzuć ten jebany telefon i broń albo ją tutaj kurwa zastrzelę.
Przełykając mocno ślinę, zastanawiał się, zanim zrobił, to, o co poprosił, nie chcąc ryzykować jej krzywdą. Wyciągając broń zza spodni, rzucił nią, zanim wyciągnął swój telefon i zaprezentował mu go w powietrzu, a potem zrobił z nim to samo, słysząc, jak roztrzaskuje się na podłodze.
- Grzeczny chłopiec.
- Pierdol się.
Zaśmiał się, zanim cisza znowu ogarnęła całe pomieszczenie.
- Justin. - Usłyszał jej pełen napięcia głos.
Odwracając swoją głowę w stronę głosu Kelsey, widząc cień jej ciała pod bardzo wątłym światłem, zaczął biec w jej stronę, zanim poczuł, że jakiś ogromny przedmiot uderza go w tył głowy, zwalając go z nóg.
- Justin!
13 notes
·
View notes