Tumgik
#kłykcie
klykcielewe · 2 months
Text
ALERT LCB
UWAGA! Dziś (24.02) pełnia księżyca! Przygotuj się na ewentualne zniszczenia spowodowane aktywnością wilkołaków. Zabezpiecz zwierzęta domowe i gospodarcze. Zostań w domu, jeśli możesz. O ile nie jesteś jedną z lokalnych czarownic, pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do szczytu Łysej Pały na Nieszczerym Polu. Jeżeli jesteś jedną z czarownic, zabierz ze sobą na sabat kożuszek, bo bez słońca nadal jest zimno. I najlepiej też czarno kurę, jeśli dasz radę, bo Halina nie zdążyła załatwić w tym miesiącu.
227 notes · View notes
klykciememes · 11 months
Text
Tumblr media
Redakcje @klykcieprawe i @klykcielewe zawsze gdy trzeba napisać artykuł o drugiej
20 notes · View notes
klykcieprawe · 4 months
Text
ZAGINĄŁ KOT
Sonia Roch-Kowalska
Dnia 4 stycznia 2024 roku całą wieś obiegła dramatyczna wiadomość. Zaginął Merlin, nasz najdroższy towarzysz i ulubieniec całej wsi. Merlin jest drogim i kochanym kotem pani Kazimiery, który jest prawie tak stary jak sama właścicielka. Zaginiony wyszedł ze swojego domu pełnego ciepła i miłości wieczorem 3 stycznia. Na początku właścicielka nie zwróciła na to szczególnej uwagi, myśląc iż kocur zwyczajnie wyszedł na wieczorną toaletę, jednak gdy okazało się iż zwierz nie obudził jej rano agonijnie głośnym miauczeniem pani Kazimiera wzniosła alarm. Do poszukiwań zerwała się cała wieś jednak dwugodzinne poszukiwania (zanim grupa poszukiwawcza przybyła złożyć raport do gazety) nie przyniosły żadnych owoców.
Każdego kto widział naszego zaginionego pupila prosimy o natychmiastowy kontakt z naszą gazetą.
Przypominamy, że Merlin jest dla naszej wsi i pani Kazimiery kimś więcej niż tylko kotem ale i synem, przyjacielem i najukochańszym towarzyszem.
Prosimy o pomoc!
3 notes · View notes
zhimaqiu · 6 months
Text
Lepiej by ktoś jeszcze miał obsesje na punkcie Kłykci Prawych i Kłykci Lewych, bo mi smutno samemu czytać o przygodach w tych cudownych wsiach
3 notes · View notes
the-purest-wolf · 3 years
Text
Czerwone frezje AU Dragon - [Leo&Cristiano] - Cressi/Crestessi - RPF Football
                       [CZASY REKONKWISTY - VIII - XV wiek n.e.]
Jak u diabła znalazł się w tej sytuacji? - pomyślał spoglądając na małego człowieczka u swoich łap.
Ach, no tak. 
Przypomniał sobie duże, ciemne oczy i piskliwy głos pierworodnego.
"Paiii!"
Junior chciał zwierzaka. 
Dlaczego do diabła musiał mieć takie miękkie serce? 
Niezadowolony Cris westchnął wyrzucając dym z nozdrzy. Wielka jaskinia wypełniona ciepłą parą z gorących źródeł rozluźniała spięte ciało smoka. Człowieczek zadarł głowę otwierając usta ukryte w gęstej, rudej brodzie. Wygląda jak krasnolud - pomyślał z niesmakiem patrząc na długie i splątane włosy nowego zwierzaka. 
Och, dlaczego nie mógł przygarnąć raroga lub aatxe? Były to najpowszechniejsze smocze chowańce nierzadko służące pokoleniami gadzim rodzinom. Rarogi z natury przynosiły szczęście będąc jednocześnie idealnymi przyjaciółmi ze względu na swoją postać. Cris jednak lubił latać sam, bez ognistego ptaka siedzącego mu na ogonie. Aatxe z drugiej strony wolały mieszkać w jaskiniach, płomienne byki świetnie sprawdzały się w rolach strażników smoczych gniazd, w których te trzymały jedzenie. Cris zamruczał na myśl o chłodnych rubinach nasyconych magią. Był głodny. Jednak aatxe miały tą niewytłumaczalną cechę wymykania się w czasie burz, by karać złych ludzi i chronić niewinnych. Głupota - pomyślał z niesmakiem kręcąc łbem.
Cichy głos poniósł się echem po grocie.
- Nie powinieneś porwać księżniczki?
Zaskoczony Cris pochylił łeb ku małej pchle, lecz ta nawet nie wzdrygnęła się na widok trzech rzędów ostrych zębów. Dziwne.. - Po co mi księżniczka? - mlasnął z niesmakiem czując na podniebieniu otępiający smród człowieczka.
- A ja? - Duże, ciemne oczy wpatrywały się ze zmieszaniem w czarne tęczówki Crisa. 
Pchła powinna być wdzięczna, że dostąpiła zaszczytu zamieszkania ze smokami. Cris odsłonił zęby w grymasie, czując jak para skrapla mu się na rogach. Może jeszcze nie jest za późno, by udać się na słońce po raroga?
- Właź do źródła - burknął niezadowolony. Trzeba zabić ten zapach.
                                                               ***
- A królowa Portugali, Irina?
- Nie.
- To może królowa Kastylii - Antonella?
- Nie.
- A...
- Nie. Nie i nie! - warknął rozeźlony Cris stukając pazurami o ciemny kamień. - Ani królowa Katalonii Georginia, ani żadna księżniczka przeklętych Maurów nie była odpowiednia! - westchnął rozkładając szponiaste łapy. - Co jest z wami ludźmi nie tak? Pewnie jeszcze jako smok powinienem pożerać dzieci i mieszkać w jaskini? - prychnął zirytowany Cris  wydmuchując dym z nozdrzy. 
Plotki. Plotki. Plotki. Skąd to się wzięło?
- Właściwie to... - zaczął człowieczek rozglądając się po ciemnej, przestronnej grocie z wyrzutem. 
Nie tak to opisywał Iker! - pomyślał oburzony wpatrując się w krasnoluda siedzącego w gorącej wodzie. Cris miał zabrać ze sobą człowieczka, doprowadzić do ładu, a następnie wręczyć synowi do zabawy, koniec.  Ale nie! Oczywiście, że coś musiało pójść nie tak. Okazuje się, że głupie stworzonko ma własny rozum. Ba! Zamiast być wdzięcznym zwierzakiem i pokazać miękki brzuch nowemu panu, pchła wdaje się z Crisem w dyskusje! 
Przeklęty faun - pomyślał opadając na przednie łapy. 
- A gdzie do cholery miałbym się myć?  - westchnął z niedowierzeniem smok kręcąc rogatym łbem. Jaskinia ciągnęła się kilometrami zaopatrując Crisa wraz z synem w pyszne rubiny. Grota była magazynem na jedzenie jak i miejscem w którym mógł się umyć. Cris rzadko kiedy wchodził do zimnego jeziora w dolinie, zresztą było to dominum wodnych wróżek, nimf, wodników, duchów i żywiołaków. Uch, nienawidził być brudny - westchnął myśląc o zbliżającej się jesieni oraz o wiążącymi się z tym zadaniami.
Człowieczek wyglądał jakby chciał znów o coś zapytać, jednak pytania musiały poczekać, ponieważ do groty wpadł mały chłopiec z naręczem ubrań kierując się wprost ku wielkiemu gadowi.
- Papi, znalazłem tak jak prosiłeś! - Rozradowany chłopiec starał się zajrzeć za ojca, który ukrywał człowieka za łapami, jednak zza czerwonych łusek wyglądały jedynie zszokowane, ciemne oczy krasnoluda.
Widzisz, nie jemy dzieci!- pomyślał z rozbawieniem Cris.
- Zostaw je na skale i zmykaj, meu filho - wymruczał starając się ukryć rozbawienie.
- Pai, to chochlik? Och, a może wolpertinger? Taki jak ma wujek Neymar?! - spytał zachwycony chłopiec dopadając do ojca. Cris roześmiał się słysząc oburzone westchnięcie za sobą. Tak, dobrze myślisz głupiutki zwierzaczku.
- Nie, to nie chochlik, ani wolpertinger. - Cris nie przepadał za rogatymi zającami, były wredniejsze od samych duszków... Och jak tego teraz żałował! Podniósł lewą łapę i pchnął delikatnie kłykciem, nabuzowanego energią syna w stronę wyjścia. - Zmykaj do wróżek, meu pequeno.
Całe szczęście szmaty, które nosiła pchła, Cris postanowił spalić od razu, inaczej niespodziankę trafiłby szlag. Wciąż czuł słabą nutę dymu i brudu człowieczka, jednak delikatny nos Juniora nie wychwyciłby tego w tak młodym wieku. Chłopiec pokiwał głową na zgodę, rzucił ubrania na skałę obok ojca, po czym wybiegł z groty wybijając się w powietrze na czerwonych skrzydłach.
- Będę waszym zwierzakiem? - Cris przestąpił z łapy na łapę pochylając łeb do zszokowanego człowieczka trzymającego się brzegu gorącego źródła. Ciemne oczy pchły błyszczały w jaskini oświetlanej przez nieliczne promienie letniego słońca. Długie, czarne włosy przylepiły się do twarzy krasnoluda przywodząc na myśl węże. 
- Mojego syna.
- On ma sześć lat! - sapnął oburzony człowieczek odpychając się od brzegu. Jasne, lecz umięśnione kończyny pchły poznaczone drobnymi bliznami zaczęły młócić desperacko wodę chcąc utrzymać się na powierzchni wody, gdy okazało się, że ten wybił się na środek wielkiego zbiornika. Gorące źródła ciągnęły się wiele kilometrów w dół podgrzewane przez samo wnętrze ziemi.
- Sześćdziesiąt - odpowiedział bez namysłu Cris wpatrując się w człowieczka niczym kot w zdobycz. Nie umie pływać? -  pomyślał rozbawiony widząc jak wzburzona pchła miota się oszalała w wodzie. Z drugiej strony dopiero co zdobył wymarzonego zwierzaka dla Juniora, nieszczęściem byłoby go teraz stracić.
- Dlatego powinieneś porwać księżniczkę!- krzyknął krasnolud. Cris skrzywił się, gdy donośny głos człowieczka odbił się echem w przestronnej jaskini. - Nawet nie wiesz kogo przyprowadziłeś do dziecka! A co jeżeli okazałbym się złodziejem albo mordercą? To nieodpowiedzialne! 
O. Cris był święcie przekonany, że człowieczek zalewał się szkarłatem z gorąca. Ciepła para sprawiała, że ludzka skóra poczerwieniała. Jednak pchła wydawała się szczerze przejęta, że mógł przynieś do leża, do syna kogoś... niebezpiecznego.  
- Śledziłem Cię, jesteś bezdomny - oznajmił zadowolony w końcu łapiąc w szpony swoje nowe zwierzątko.
- Chyba zauważyłbym cholernego smoka! - pisnął przerażony człowieczek tuląc się do kłykci Crisa, jednak ten szybko puścił krasnoluda, gdy pchła na powrót znalazła się przy brzegu.
- W zeszłym tygodniu pomogłeś wyjść z sideł małemu centaurowi - zaczął wyliczać patrząc na urażonego bruneta, który unikał kontaktu wzrokowego z rozbawionym smokiem.
- Myślałem, że to jeleń...
- Wyciągnąłeś ifryta ze studni - kontynuował spoglądając jak człowieczek moczy długą, rudą brodę, póki usta nie dotknęły gorącej tafli wody.
- Nikt oprócz mnie z niej nie korzysta, więc...
- Musiałeś go wyciągnąć? - spytał sarkastycznie unosząc brew.
- Tak, właśnie tak! - wysyczał czerwony na twarzy krasnolud podrywając się nagle z wody. Cris z zainteresowaniem przyglądał się krępemu tułowiu człowieczka z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami brzucha. Nie spodziewał się takiego ciała pod obdartymi szmatami. Jednak to dobrze, Junior przynajmniej tak szybko go nie zepsuje.
Zapadła niezręczna cisza przerywana jedynie cichym kapaniem wody ze sklepienia. Gorąca para sprawiała, że czarne kosmyki krasnoluda lepiły się do bladej twarzy. Ciemne oczy człowieczka błyszczały niepewnością. 
- Odwróć się, umyję Ci włosy.
- Niby jak? - spytał zaintrygowany człowieczek wpatrując się dużymi oczami w Crisa. Mają naprawdę ładny odcień - pomyślał rozkojarzony skupiając swoją moc w jednym miejscu. Żar, chaos i magia splotły się w jedno, kurcząc wielkie gadzie ciało do ludzkiej postaci.
- Myślisz, że kto nauczył Juniora zmieniać formę? - odparł Cris czując przyjemnie chłodny kamień pod stopami. Otworzył ciemne oczy spoglądając na zaskoczonego człowieczka wpatrującego się w niego z otwartymi ustami. 
Złote dłonie o miękkich opuszkach chwyciły brzytwę leżącą na stosie ubrań.
Muszą pozbyć się tej przeklętej brody.
                                                               ***
Cholera. 
O cholera - pomyślał wpatrując się w gładko ogolonego człowieczka, którego trzymał za żuchwę oceniając, czy hebanowe włosy pchły są równo przycięte. Cris miał pewną rękę. Miękkie, czarne kosmyki człowieczka zostały wyraźnie zgolone po bokach, zostawiając jedynie dłuższą i puchatą górę. Było idealnie.
- Czy teraz mogę się ubrać? 
O. Cris chyba za długo wpatrywał się w te duże oczy, chłopaka. Porwał dzieciaka? Cholera, Iker miał słabość do młodych, ludzi, jeżeli dowie się, że Cris porwał jedno z nich...
- Tak - wychrypiał patrząc ze zgrozą na pokryte licznymi siniakami i białymi bliznami ciało pchły. Jak wcześniej ich nie zauważył? Człowieczek wyskoczył żwawo z wody kierując się do kupki ubrań, które przyniósł Junior. Pchła miała mocne ramiona, płaski, wręcz wklęsły, gdyby nie mięśnie brzuch, szerokawe biodra i grube uda. Cris, aż stąd widział żebra człowieczka. Muszę go najpierw nakarmić - pomyślał skonsternowany wpatrując się w wysportowanego, lecz zagłodzonego chłopaka. Cris zapoluje w trakcie patrolu, a póki co da pchle trochę suszonego mięsa, które tak uwielbia Junior. Nie. Może tego dobrze nie przyjąć. Kosmiczny Wąż wie, kiedy ten dzieciak jadł. 
Owoce, a potem gulasz - zawyrokował kiwając do siebie głową.
- Co teraz? - Cris oderwał dłoń od brody spoglądając na ubranego człowieczka. Junior przyniósł ciemno-niebieskie, bufiaste spodenki wiązane rzemieniem tuż pod kolanami oraz czerwoną koszulę ojca ze sznurowanym dekoltem. Za duża - pomyślał wpatrując się w rękawy zakrywające palce pchły. Czerwony materiał wisiał na człowieczku odsłaniając blade obojczyki.
- Ile masz lat? - spytał kierując się ku stworzonku. Wciąż czuł pod palcami miękkie kosmyki człowieczka. 
- Dwa-dwadzieścia sześć... - wyszeptała pchła skubiąc przydługie rękawy nie mogąc spojrzeć Crisowi w oczy. Stworzonko wyglądało tak cholernie młodo z ogoloną twarzą i widocznym dołeczkiem w brodzie. - Mam na imię Lionel - oznajmił człowieczek przygryzając wargę.
Huh. No tak, Cris nawet nie wiedział jak nazywa się jego nowe zwierzątko. Jak przez mgłę pamiętał, że ludzie też mieli imiona. Cris zwykle schodził z góry jedynie po to, by z nimi handlować, a nie rozmawiać.
- Zwą mnie Cristianrohnaldos'antosaveiro, ale możesz zwracać się do mnie Cris - wymruczał rozbawiony spoglądając w świecące zachwytem oczy, uśmiechniętego Lionela. 
Dwadzieścia sześć lat, co? - pomyślał wpatrując się w urocze dołeczki stworzonka.
                                                              ***
Junior i Lionel świetnie się dogadywali, jednak...
- Nie śpisz na złocie?
...Cris był wyczerpany dzisiejszym dniem.
- Nie.
Nocną ciszę przerwał zaciekawiony szept.
- Więc co jest w sienniku?
Chciał tylko spać, czy naprawdę prosił o zbyt wiele?
- Pióra harpi i owcza wełna - mruknął Cris nie otwierając oczu.
Cisza. Błoga cisza. Całe szczęście niewielkie łóżko Crisa mieściło dwa smoki i człowieka, jednak Junior musiał spać pomiędzy dorosłymi, by nie spaść z siennika. Chłopiec wziął sobie do serca, że nie ma zbyt wiele miejsca dla całej trójki, więc przylgnął do Lionela oplatając bruneta czerwonym ogonem.
- I nigdy nie spałeś na klejnotach?
- Czy Ty spałbyś na jedzeniu? - burknął sennie w poduszkę.
Cisza. Zmęczone ciało Crisa zdawało się rozluźniać pod wpływem ciepła syna i Lionela zwiniętych tuż przed nim. Spokojny rytm ich oddechów usypiał smoka. Jedwabny pled zsunął się z ciał ku gołym nogom. Gdzieś na zewnątrz zahuczała sowa. Cris nie wiedzieć kiedy, odpłynął.
.
.
.
Zimno.
Cris zadrżał otwierając oczy w ciemności. Przesunął senny wzrok za okno, lecz księżyc wciąż wisiał na nieboskłonie upsztrzonym gwiazdami. Musiał przymknąć oko na chwilę.
- Widziałem jak robił to tylko raz  - usłyszał rozgorączkowany szept syna. - Dopiero trafiliśmy do jaskini, a Pai lubił wtedy podjadać w nocy, wiesz? - mały smok przywarł do człowieczka nachylającego się do brązowej czupryny. Lionel i Junior wyglądali jakby dzielili się ze sobą wielką tajemnicą. Potem dopiero dotarło do niego o czym mówił syn.
Och nie.
- Junior! - syknął zażenowany Cris kierując dłoń ku rozgadanym ustom syna, jednak złote palce przejęła zimna ręka człowieczka.
- I co się stało? - spytał zaciekawiony brunet. Ciemne oczy błyszczały w ciemności wpatrując się w skupieniu w małego chłopca.
- Pomylił złoto z rubinem - wyszeptał rozbawiony Junior.
- Byłem zmęczony - żachnął się Cris czując jak przez siennik przechodzi wibracja.
Zimno mi.
To natrętna myśl bruneta obudziła smoka z głębokiego snu. Dłoń Lionela na złotych palcach Crisa drżała lekko z zimna. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Junior grzał niczym małe ognisko. Syn Crisa czasem nie kontrolował swojej temperatury, kradnąc tym samym ciepło z otoczenia, w tym przypadku prosto ze zmarzniętego ciała Lio, które nie nadążało się rozgrzać. 
- Oczy świeciły mu jak słońce przez cały tydzień! - wypiszczał zachwycony Junior przyciskając plecy do torsu ojca, który zerwał połączenie między małym smokiem, a człowiekiem.
Sergio śmiał się z niego do tej pory.
W nocnej ciszy rozległ się chichot.
- Jutro śpisz u siebie, menino - wymruczał przytulając do siebie Juniora i Lionela, których następnie okrył ciepłym, błoniastym skrzydłem. Cris błyszczał niczym cholerna latarnia, światło zdawało się emanować wprost z ciała smoka po tym jak zjadł grudę złota. Blask odbijał się od jego powiek nie pozwalając mu spać. To był okropny tydzień z małym smoczątkiem na głowie.
Siennik zadrżał.
Jeszcze tego brakowało, by ich nowy zwierzak się rozchorował - pomyślał wplatając ciepłą dłoń w miękkie kosmyki pequeno leão. 
Lionel westchnął cicho zwijając się bliżej dwóch smoków.
                                                             ***
- Pai, Pai! - Do drewnianej chatki wpadł rozradowany chłopiec mało co nie strącając czerwonym ogonem naczyń na stole. Całe szczęście błoniaste skrzydła małego smoka nadal ściśle przylegały do jego pleców.  - Spójrz co zrobili tio Iker i tia Shak! 
Cris chyba nie rozumiał w czym problem. Junior miał na głowie wianek z różnokolorowych irysów. Przyjaźń, lojalność, miłość - szeptały kwiaty mieniące się rosą. Faun i nimfa musieli je dopiero co nazrywać. Żółte, białe, czerwone, purpurowe, niebieskie i foletowe irysy wyglądały tak ładnie jak zwykle. Z jakiegoś powodu Junior zawsze wracał do ojca obwieszony kwiatami w porze wiosenno-letniej. 
Cris zawsze miał słabość do ładnych rzeczy.
Jednak skoro chłopiec wrócił to pewnie, gdzieś w pobliżu znajdzie się i Lio, który ostatnie kilka dni spędził z młodym smokiem na zwiedzaniu doliny. 
-  Irmão Lio! 
Cris odsunął się od kociołka z gulaszem opierając się o stół z wyczekiwaniem. Przez próg przeszedł brunet na którego włosach, także znajdowała się korona z kwiatów. W pierwszej chwili pomyślał, że biały oraz czerwony to bardzo ładne kolory. Blade lewkonie z frezjami i krwiste astry, przeplatane liśćmi jarzębiny. Potem dopiero zaskoczył przekaz. Działaj szybko, uznanie i radość, wierzę, hojny, dzieli się z innymi - szeptały kwiaty otulając ciemną głowę Lio.
Pieprzone astry! - pomyślał rozbawiony Cris. Kiedyś ludzie notorycznie składali je smokom w ofierze. Cholernie nienawidził tych kwiatów! Jednak pchła wyglądała w nich wdzięcznie. Krwiste płatki zapewne były tak miękkie jak włosy bruneta. Cris chciał je pogłaskać.
Z zamyślenia wyrwał go Lio, który wpatrywał się niepewnie w czerwoną frezję przed sobą.
Proszę, obdarz mnie miłością.
Oczy Crisa zmiękły na widok trzymanego przez chłopaka kwiatu.
- Twojego labiryntu pilnuje minotaur - wyburczał niezadowolony człowieczek robiąc kilka niepewnych kroków w kierunku wyższego mężczyzny.
- To Sergio, strzeże wejścia do doliny przed centaurami - oznajmił spotykając się ze zmieszanymi oczyma Lionela. Cris pieści z zamyśleniem delikatne płatki czerwonej frezji trzymanej w małych dłoniach bruneta. - Są dosyć... chutliwymi pijakami.
Blade palce stykają się ze złotymi opuszkami tańczącymi po miękkich płatkach kwiatu. W kącikach ciemnych oczu Lionela pojawiają się urocze zmarszczki. Nieśmiały, lecz szczery uśmiech bruneta wygląda pięknie na tle południowego słońca - myśli Cris. Złote promienie oświetlają kwiecistą aureolę Lio, sprawiając, że ten wygląda miękko i domowo w drewnianym domku smoków. Cris zastanawia się jak smakowałyby te uśmiechnięte usta człowieczka.
- Pai! Czy to królik?
Czuje delikatną nutę spalenizny.
Przeklina cicho odrywając złote palce od bladej skóry Lio, gdy rzuca się do powoli przywierającego gulaszu. A jeżeli Cris zasiada potem do stołu z czerwoną frezją we włosach? Cóż, nikt tego nie komentuje.
.
.
.
- Jak myślisz, Cris zrozumiał przekaz?
- Och z pewnością - odpowiada faun wplatając kwiaty we włosy nimfy.
Gdzieś w dole doliny śmieją się dwa stworzenia w otoczeniu czerwonych frezji.
                                                                  .
                            Proszę, obdarz mnie miłością.
_____________________________________________________
Rekonkwista - wypieranie przez chrześcijan, czyli Kastylijczyków, Katalończyków i Portugalczyków Arabów (Maurów) z Półwyspu Iberyjskiego.
meu filho - mój syn meu pequeno - mój mały menino  - chłopiec pequeno leão - mały lewek
________________________
Psia dupa, ale szaleję dzisiaj. Tak, właśnie takie małe głupotki odciągają mnie od ważnych spraw. Ech... materiały do prawo jazdy nie wchodzą mi do głowy. Jednak te małe rozmowy między smokiem, a człowiekiem, którzy obalają mity o stworzeniach były niejako inspiracją dla tego małego potworka. Ktoś coś ma jeszcze? Jakieś niepodważalne fakty o stworzeniach, które Cris mógłby obalić? Z chęcią wplotę je w następną część :3
Bo rzecz jasna trzeba wytłumaczyć jesień.  
Tumblr media
2 notes · View notes
tygrysica · 5 years
Text
PUNK 57 || Rozdział 3
Tumblr media
 ROZDZIAŁ 3
 RYEN
  – Ruszajcie się panienki! – Trenerka, mijając nas, uderza po dwa razy pięścią w drzwi szafek.
Dziewczyny chichoczą i zaczynają szeptać, a ja przeczesuję palcami włosy i związuję je luźno w kucyk.
           – Tak, słyszałam, że montują kamery – mówi do grupki dziewczyn Katelyn Stephens, siadając na ławce. – Chcą go złapać na gorącym uczynku.
           Spryskuję się dezodorantem i wrzucam go z powrotem do torby treningowej, a potem maluję usta błyszczykiem, przeglądając się w lustrze na drzwiach mojej szafki.
           Kamery, co? W szkole?
           Dobrze wiedzieć.
           Wkładam górę stroju cheerleaderki i zasłaniam stanik, po czym wygładzam koszulkę i spódniczkę. Wiele z nas niedługo skończy liceum, więc staramy się zwerbować nowe dziewczyny. Trenerka poprosiła, abyśmy od czasu do czasu przyszły do szkoły w naszych strojach, aby zainteresować pierwszoklasistki.
           – Zastanawiałam się, jaki będzie ich następny ruch – do rozmowy dołącza kolejna z dziewcząt. – Wciąż im się wymyka.
           – A ja mam nadzieję, że nadal będzie im się wymykał – dorzuca Lyla. – Wiecie, co napisał dziś rano?
           Dziewczyny milkną. Doskonale wiem, na co teraz patrzą. Obracam głowę i spoglądam na ścianę nad wejściem do pokoju trenerów. Ktoś nieudolnie przykleił tam sporą płachtę białego papieru pakowego, który teraz delikatnie trzepocze, unoszony powietrzem wydmuchiwanym przez klimatyzację.
           Uśmiecham się do siebie. Serce zaczyna mi szybciej bić, ale spokojnie dalej się przygotowuję.
           – Nie krytykujcie masturbacji – mówi Mel Long, cytując napis, który wszyscy mieliśmy okazję ujrzeć przed porannym treningiem, zanim przykryto go papierem. – W końcu to seks z kimś, kogo kochacie.
           Wszyscy wybuchają śmiechem. Jestem pewna, że nie mają pojęcia, że to cytat z Woody’ego Allena.
           Odkryliśmy ten napis dziś rano, tym razem w żeńskiej przebieralni. Nauczyciele szybko zasłonili go papierem, ale i tak każdy zdążył go zobaczyć.
           W ciągu ostatniego miesiąca ktoś dwadzieścia dwa razy dokonał w szkole aktu wandalizmu. Dzisiejszy jest dwudziestym trzecim.
           Początki były niepozorne. Od czasu do czasu w szkole pojawiały się krótkie napisy, ale teraz częstotliwość tych działań znacznie wzrosła. Nowy tekst pojawia się prawie codziennie, a czasami nawet kilka razy w ciągu jednego dnia. Wandal dostał przydomek „Mały Punk” i najwyraźniej lubi włamywać się w nocy do szkoły i pisać po ścianach.
           – Słuchajcie – odzywam się, przerzucając torbę przez ramię i zamykając drzwi szafki – jeśli zamontują kamery w korytarzach i nad każdym wejściem, to ten ktoś albo pójdzie po rozum do głowy i przestanie to robić, albo zostanie złapany. Jej lub jego dni są policzone.
           – Mam nadzieję, że go złapią – odpowiada Katelyn z błyskiem w oczach. – Chcę wiedzieć, kto to jest.
           – Buu! – dąsa się Lyla. – To zepsuje całą zabawę.
           Obracam się na pięcie i wychodzę z szatni. To jasne, że złapanie Punka zepsułoby całą zabawę. Aktualnie, gdy przychodzimy do szkoły, nikt z nas nie wie, czego się spodziewać. Doszło do tego, że od samego rana wszyscy uczniowie szukają nowej wiadomości od wandala. Każdy uważa, że to świetna rozrywka i jest nią zaintrygowany. Sama muszę przyznać, że Falcon’s Well byłoby odrobinę bardziej nudne bez tej tajemnicy.
           No i czasami napisy mają poważny przekaz:
 Poleruję się na błysk, ale nie można wypolerować tandety.
Punk
             Wszyscy wówczas milkną, ewidentnie usiłując zignorować przeczytane słowa, jakby były bez znaczenia. Jednak jasne jest, że one tkwią w ich głowach przez cały dzień, niczym myśli spuszczone ze smyczy.
           A czasami napisy są zabawne:
 Do twojej wiadomości:
twoja mama nie wybrałaby twojego taty, gdyby mogła wybierać jeszcze raz.
Punk
             Wtedy wszyscy się śmieją.
           Następnego dnia słyszałam jednak, że kilkoro rodziców zadzwoniło do szkoły z pretensjami. Wygląda na to, że ich synowie i córki urządzili im niezłe przesłuchanie, żeby się dowiedzieć, czy w słowach Punka była odrobina prawdy.
           Wiadomości nigdy nie są podpisane imieniem ani nazwiskiem i nigdy nie są skierowane do konkretnych osób, a mimo to całe szkolne towarzystwo zaczęło ich wypatrywać. Kim jest autor? Jaka będzie jego kolejna wiadomość? Jak on to robi, że nikt go nie zauważa?
           Wszyscy zakładają, że twórcą napisów jest on, a nie ona, chociaż nie ma na to żadnych dowodów.
           Cała szkoła jest podekscytowana tajemniczymi przekazami i z pewnością wzrosła dzięki nim frekwencja. Nikt nie chce przegapić kolejnego.
           Podchodzę do swojej szafki i kładę torbę na podłodze. Zaczynam odczuwać niespodziewany ciężar, który wydaje się mnie przytłaczać i to na tyle mocno, że z trudem biorę głęboki oddech. Wybieram kombinację liczb, żeby otworzyć zamek.
           Czuję, że głowa zaczyna mi opadać, ale szybko łapię równowagę.
           Cholera.
           Otwieram szafkę i zasłaniając się drzwiami, sięgam pod spódnicę. Wyjmuję ukryty tam inhalator.
           – Ej, mogę dziś pożyczyć twoją zamszową spodniczkę?
           Podskakuję i szybko wyciągam dłoń spod miniówki.
           Lyla stoi po mojej lewej stronie, a Katelyn i Mel po prawej.
           Podnoszę plecak. Wyciągam z niego spakowane wczoraj wieczorem książki i zaczynam wkładać je do szafki.
           – Mówisz o tej drogiej, dla której musiałam sprzedać do lumpeksu pół swojej garderoby? – pytam, wpychając książki na półkę. – Nie ma mowy.
           – Powiem twojej mamie o tych wszystkich ciuchach, które chowasz w szafce.
           – A ja twojej o tych wszystkich razach, kiedy wcale nie zostawałaś u mnie na noc – odpowiadam z uśmiechem, wkładając torbę do szafki i spoglądając na śmiejące się Katelyn i Mel.
           Wyciągam notatnik na zajęcia ze sztuki oraz tekst na lekcję angielskiego.
           – Proszę – mówi błagalnym tonem Lyla. – Moje nogi wyglądają w niej tak dobrze.
           Nabieram tyle powietrza, ile jestem w stanie, czując już, jak coraz większy ciężar przygniata mi klatkę piersiową.
           Dobra. Niech jej będzie. Zrobię wszystko, by się stąd wyrwać. Sięgam po spódniczkę, która wisi na własnoręcznie przeze mnie przymocowanym na tylnej ściance szafki haczyku.
           Rzucam w Lylę miękkim jasnobrązowym ciuchem.
           – Tylko się w niej nie bzykaj.
           Ona na to uśmiecha się i ogląda spódniczkę.
           – Dziękuję.
           Chwytam telefon i niewielką torbę, w której przechowuję ołówki.
           – Co masz teraz? – pyta Lyla, przerzucając spódniczkę przez ramię. – Sztukę?
           Kiwam głową.
           – Naprawdę nie rozumiem, dlaczego wciąż na nią chodzisz. Przecież wiem, że jej nie znosisz.
           Zamykam szafkę. Rozlega się dzwonek. Każdy zaczyna się zbierać.
           – To już prawie koniec roku. Jakoś przeżyję.
           – Mhm – odpowiada nieobecnym głosem. Pewnie nawet mnie nie usłyszała. – No dobra, chodźmy. – Daje brodą znak Katelyn i Mel, po czym robi krok w tył i spogląda na mnie. – Zobaczymy się na lunchu, okej? Jeszcze raz dziękuję.
           Znikają w czeluściach korytarza i tłumie ludzi. Idą na hiszpański, to dzisiaj ich pierwsze zajęcia. Obok przemykają inni uczniowie, pędzą po schodach na górę, trzaskają drzwiami zamykanych szafek, wchodzą do klas… a ja czuję, że ból w piersiach zaczyna się rozprzestrzeniać. Gdy usiłuję oddychać, czuję, że mój żołądek płonie i z zaczynam z coraz większym trudem pokonywać drogę wzdłuż korytarza.
           Mijam Brandona Hewitta, jednego z przyjaciół Treya, i posyłam mu krótki uśmiech. Wkrótce zamkną się ostatnie drzwi, ucichną dźwięki kroków i rozmów. Z moich płuc wydobywa się tylko maleńki świst, kiedy usiłuję zaczerpnąć powietrza. Mój oddech drży, jakby gardło szarpały mi malutkie struny.
           Mocno zaciskam powieki i świat zaczyna się kręcić.
           Wciągam tyle powietrza, ile tylko mogę. Dobrze, że nikt nie widzi moich białych od ściskania książek kłykci ani nie wie o igłach w moim gardle, które dygoczą w nim jak mieszadełka, gdy z trudem powstrzymuję się od kaszlu.
           Jestem dobra w udawaniu.
           Kiedy zamykają się ostatnie drzwi, sięgam pod spódniczkę i wyciągam inhalator, którego nie udało mi się wcześniej wyjąć. Przysuwam go do ust, rozpylam lekarstwo i biorę głęboki wdech. Gorzki środek chemiczny uderza w tył mojego gardła i płynie w dół przełyku. Jego smak zawsze przypomina mi lizol, którym zachłysnęłam się dawno temu, kiedy mama wypsikała nim dom. Byłam wtedy małą dziewczynką.
Opieram się o ścianę i ponownie naciskam przycisk na inhalatorze, wciągając w usta więcej sprayu. Zamykam oczy i czuję, jak ogromny ciężar powoli zaczyna znikać z moich piersi.
           Wciągam i wypuszczam powietrze, słysząc w uszach bicie serca, i czuję, że moje płuca robią się szersze i szersze. Niewidzialne dłonie, które je obejmowały, powoli rozluźniają swój uścisk.
           Ten atak był dość nieoczekiwany.
           Zwykle zdarza się, gdy jestem na zewnątrz albo gdy się przemęczam. Kiedy czuję, że powietrze robi się gęste, wychodzę do toalety i robię to, co muszę. Nienawidzę, kiedy ataki są niespodziewane, tak jak ten. Dookoła jest zbyt dużo ludzi, nawet w łazienkach. A teraz w dodatku jestem spóźniona na zajęcia.
           Wsuwam inhalator pod gumkę spodenek i robię upragniony głęboki wdech. Wypuszczam powietrze i poprawiam książki pod pachą.
           Odwracam się i skręcam w korytarz po prawej stronie, po czym idę po schodach na górę na zajęcia ze sztuki. To jedyne lekcje, które mam każdego dnia i które lubię, ale pozwalam znajomym myśleć, że ich nie znoszę. Sztuka, granie w szkolnym zespole, teatr… Wszystkie te przedmioty są łatwym celem do drwin, a ja nie chcę stać się tematem jednej z nich.
           Ostrożnie otwieram drzwi i wchodzę do klasy, rozglądając się za panią Till, ale nigdzie jej nie widzę. Zapewne jest w składziku.
           Nie potrzebuję kolejnego spóźnienia, więc…
           Idę szybkim krokiem przez salę wzdłuż rzędów ławek. Podnoszę wzrok i nagle staję jak wryta. Przy mojej ławce siedzi sobie wygodnie Trey.
           Ogarnia mnie irytacja. Wspaniale.
           Pewnie zerwał się z chemii, którą i tak zdążył oblać, a którą przecież musi zdać, by móc skończyć szkołę. Zajęcia ze sztuki są moją godziną szczęścia, a jego obecność ją zrujnuje.
           Lekko wzdycham i zmuszam się do słabego uśmiechu.
           – Hej.
           Wysuwa jedną dłonią krzesło i opada na oparcie swojego, przyglądając mi się, gdy siadam. Pani Till pewnie nawet nie zauważy, że nie jest jednym z jej uczniów.
           – Mam pewien pomysł… – zaczyna. Ogólnie wszyscy wesoło świergoczą. – Robisz coś siódmego maja?
           – Hmmm… – Z udawaną nonszalancją osuwam się na krześle i krzyżuję ramiona na piersiach, a następnie zakładam nogę na nogę. – Chyba miałam wtedy gdzieś być, ale zapomniałam.
           Trey kładzie dłoń na oparciu mojego siedzenia i patrząc na mnie, przechyla głowę w bok.
           – Myślisz, że byłabyś w stanie zdobyć jakąś sukienkę?
           – Ja… – Przerywam w pół słowa, bo ktoś właśnie wszedł do sali.
           Przez całe pomieszczenie prosto w naszą stronę idzie jakiś chłopak. Właśnie czuję, że przestałam oddychać. Wygląda dziwnie znajomo. Skąd mogę go znać?
           Nic ze sobą nie przyniósł. Ani plecaka, ani książek, ani nawet ołówka. Siada w kolejnym rzędzie przy pustym stoliku po mojej lewej stronie.
           Lustruję salę, wypatrując pani Till. Zastanawiam się, o co tu chodzi. Kimkolwiek jest ten chłopak, na pewno nie uczęszcza na te zajęcia, a zachowuje się, jakby tak było.
           Czy to jakiś nowy?
           Zerkam dyskretnie w lewą stronę, by mu się przyjrzeć. Siedzi rozluźniony, trzymając jedną rękę na stole, i patrzy przed siebie pewnym wzrokiem. Ma czarne plamy na zewnętrznej stronie dłoni, które ciągną się od przegubu do małego palca. Jego dłoń przypomina mi moją własną po rysowaniu.
           – Hej – słyszę głos Treya.
           Odrywam wzrok od nowego ucznia i przełykam ślinę.
           – Tak, spoko. Jestem pewna, że coś znajdę.
           Chce, abym kupiła sukienkę. Bal na koniec roku szkolnego jest siódmego maja. Nikt mnie jeszcze nie zaprosił, bo krąży plotka, że Trey ma taki zamiar. Nie spieszył się jednak, a ja powoli zaczynałam się martwić. Chcę być na tym balu, nawet jeśli będę musiała pójść właśnie z nim.
           Pozwalam sobie ponownie spojrzeć na Nowego, zerkam na niego kątem oka. Jego ciemnoniebieskie dżinsy są pobrudzone tak samo jak jego palce i łokieć, ale ma na sobie czysty szary T-shirt i buty w całkiem niezłym stanie. Jego oczy niemal giną pod gęstymi rzęsami, a krótkie ciemnobrązowe włosy lekko opadają mu na czoło. W dolnej wardze dostrzegam srebrny kolczyk, od którego odbija się światło. Zagryzam wargi i patrzę się na niego, wyobrażając sobie, jak to jest mieć coś takiego w tym miejscu.
           – Możesz też pójść do fryzjera – papla Trey. – Tylko nie związuj włosów. Lubię, gdy je rozpuszczasz.
           Odwracam się do niego, odrywając wzrok od ust tajemniczego chłopaka, i prostuję na miejscu, skupiając uwagę na tym, co mówi Trey.
           Bal. Rozmawiamy o balu.
           – Nie ma sprawy – odpowiadam.
           – Świetnie. – Uśmiecha się i osuwa na krześle. – Znam jedno świetne miejsce, gdzie robią doskonałe taco…
           Zaczyna się śmiać, a chłopak siedzący obok niego łapie jego żart i rechocze razem z nim. Przez chwilę czerwienię się ze wstydu. Co, myślałaś, że zaprasza cię na bal? Głupia.
           Nie denerwuję się jednak tym, że próbował ze mnie zadrwić. Wkładam zbroję i atakuję.
           – No to baw się dobrze, bo ja w tym czasie będę na balu z Mannym. Co nie, Manny? – wołam, kilka razy kopiąc nogę krzesła siedzącego przede mną chłopaka, czym zwracam na siebie jego uwagę.
           Manny Cortez aż podskakuje, ale próbuje nas zignorować.
           Trey i jego przyjaciel wciąż się śmieją, choć teraz z niego, a ja odczuwam odrobinę satysfakcji – nic na to nie mogę poradzić.
           Ale inne uczucia też tam są. Wyrzuty sumienia, wstręt do siebie i współczucie dla Manny’ego, że wykorzystałam go w taki sposób.
           Najważniejsze jednak, że udało mi się rozbawić Treya, więc jakikolwiek wstyd i empatia schodzą na drugi plan. Spoglądam na te emocje z góry. Wiem, że istnieją, ale na razie odbieram to tak, jakbym usiłowała dostrzec mrówki z okna samolotu. Jestem wysoko w obłokach, a to, co dzieje się na ziemi, jest zbyt małe, by mogło mnie zmartwić.
           – Hej, Manny, podobno idziesz na bal z moją dziewczyną? – żartuje Trey i kopie jego krzesło, tak jak ja to przed chwilą zrobiłam. – Co? Stary? – Odwraca się w moją stronę. – Nie, to niemożliwe. Jemu chyba nawet nie podobają się dziewczyny.
           Zmuszam się do słabego uśmiechu i kręcę głową. Mam nadzieję, że teraz się zamknie. Manny nie jest już mi potrzebny. Nie chcę się nad nim znęcać.
           Manny waży najwyżej czterdzieści pięć kilo, a czerń jego włosów jest tak głęboka, że aż robi się niebieska. Ma bladą i tak gładką twarz, że w odpowiednim ubraniu z powodzeniem mógłby udawać dziewczynę. W dodatku używa konturówki, maluje na czarno paznokcie, nosi obcisłe dżinsy oraz popękane i brudne trampki… Jest typowym emo.
           Chodzimy razem do szkoły od najwcześniejszych lat. A ja wciąż mam gumkę do ścierania w kształcie serca, którą dał mi w drugiej klasie razem z kartką na Walentynki. Byłam jedyną dziewczyną, która coś od niego dostała. Nikt o tym nie wie. Nawet Misha nie ma pojęcia, dlaczego zachowałam te rzeczy.
           Podnoszę wzrok na Manny’ego, który teraz siedzi w milczeniu. Pod czarnym T-shirtem widać napięte mięśnie. Ma spuszczoną głowę i prawdopodobnie nadzieję, że zostawimy go w spokoju. Pewnie myśli, że jeśli nie będzie się odzywał i pozostanie w bezruchu, znowu stanie się niewidzialny. Dobrze znam to uczucie.
           Coś ciągnie mój wzrok w lewą stronę, więc zerkam na nowego chłopaka, który wciąż patrzy przed siebie. Teraz jego brwi są zmarszczone, a twarz napięta. Wygląda na wkurzonego.
           – Nie, serio – kontynuuje Trey. Niechętnie odwracam się w jego stronę. – Idziemy na bal. Przyjadę po ciebie o szóstej limuzyną i pojedziemy na obiad, a potem wpadniemy na tańce… Przez całą noc będziesz tylko moja.
           Potakuję ruchem głowy, prawie go nie słysząc.
           – Okej, zaczynamy. – Pani Till wychodzi z klasowego schowka i rozkłada na stole przybory.
           Rozwija ekran projekcyjny i wyłącza światła, a ja ponownie zezuję w lewo. Nowy wciąż siedzi z oczami wbitymi przed siebie i nadąsanym wyrazem twarzy. Czy on w ogóle może brać udział w tych zajęciach? Czy ma plan zajęć? Czy zamierza kiedyś się przedstawić? Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę tam siedzi. Mam chęć wyciągnąć dłoń i go dotknąć, by to sprawdzić. Czyżbym była jedyną osobą, która go w ogóle zauważyła?
           Pani Till zaczyna pokazywać nam rozmaite sposoby rysowania prostej linii. W pewnym momencie Trey wyrywa z mojego notatnika kawałek kartki.
           – Manny? – szepcze i zgniata papier w maleńką kulkę, którą w niego rzuca. – Hej. Manny? Styl emo już dawno wyszedł z mody, stary. Twój chłopak go lubi czy co?
           Teraz śmieje się wraz z kolegą, ale Manny nie reaguje.
           Trey zgniata następną papierową kulkę, a ja ponownie czuję ciężar wyrzutów sumienia za to, co się dzieje. Jest większy niż wcześniej.
           – Hej, stary. – Trey ciska kulką w Manny’ego, a ta odbija się od jego włosów i spada na podłogę. – Fajną masz kredkę do oczu. Może pożyczyłbyś ją mojej dziewczynie?
           Wtedy dostrzegam nagły ruch z lewej strony. Zerkam tam i widzę, że nowy chłopak wciąż trzyma dłoń na stole, ale teraz jest zaciśnięta w pięść.
           Trey rzuca w Manny’ego kolejnym kawałkiem papieru, tym razem mocniej.
           – Czy ty w ogóle masz jeszcze kutasa, pedale?
           Krzywię się. Jezu.
           I wtedy wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. Nowy wstaje, chwyta krzesło Manny’ego, po czym ciągnie je razem z nim do swojego stołu i lokuje obok siebie. W efekcie siedzi teraz pomiędzy nim a nami. Patrzę w oszołomieniu, jak sięga po blok rysunkowy i przybory Manny’ego, a potem kładzie je przed swoim nowym kolegą z ławki.
           Serce wali mi w piersiach jak oszalałe, ale zaciskam usta i robię wszystko, by nie dać tego po sobie poznać. O mój Boże.
           Uczniowie obracają głowy i obserwują, jak Nowy siada z powrotem na swoim krześle. Nic nie mówi i na nikogo nie patrzy, tylko ponownie spogląda przed siebie poważnym wzrokiem. Manny oddycha głęboko, cały jest spięty z powodu tego, co się właśnie stało. Trey i jego kolega milkną. Wpatrują się w nieznajomego ucznia.
           – Widzę, że pedały trzymają się razem – mruczy w końcu pod nosem Trey.
           Znowu rzucam okiem na Nowego. Wiem, że musiał to usłyszeć, ale wydaje się niewzruszony. Widzę tylko, jak napina ramiona i zaciska szczękę.
           Jest wściekły i właśnie dał nam to do zrozumienia. Nikt nigdy tego nie robił. Nikt nigdy się nie ośmielił, zwrócić nam uwagi.
           Trey nic więcej nie mówi, a reszta uczniów skupia się w końcu na zajęciach. Staram się skoncentrować na poleceniach nauczycielki, ale nie potrafię. Czuję obecność nowego chłopaka i mam ochotę na niego spojrzeć. Kim jest, do diabła?
           I nagle mnie olśniewa. Tamta impreza. O cholera.
           Mrugam i ukradkiem mu się przyglądam. To gość z zabawy w zadania, sprzed paru miesięcy. Wciąż mam w telefonie nasze wspólne zdjęcia.
           Czy on mnie pamięta?
           To takie dziwne. Nie umieściłam ich na stronie konkursowej. Po oddaleniu się od niego i jego kolegi, przez resztę wieczoru nie mogłam skupić uwagi na niczym innym. Cały czas go wypatrywałam, co sprawiło, że nie skończyłam wymaganych etapów zabawy.
           Więcej go jednak nie zobaczyłam. Rozpłynął się w powietrzu.
           Pani Till kończy nam tłumaczyć, na czym ma polegać nasza praca. Przez resztę zajęć podpatruję Nowego i równocześnie usiłuję skupić uwagę na bezsensownych rysunkach. Od tygodnia pracuję nad pewnym projektem, ale dziś się nim nie zajmuję, bo nie chcę, by Trey go zobaczył.
           Chociaż najbardziej lubię zajęcia artystyczne, to jednak właśnie na nich czuję się najmniej pewnie. Nie mam wielkiego talentu artystycznego, ale lubię tworzyć i być kreatywna, a jedyną alternatywą był jeszcze warsztat samochodowy. Nie miałam zamiaru spędzić pięciu miesięcy w jednym pomieszczeniu z dwudziestoma facetami, którzy próbowaliby zajrzeć mi pod spódnicę.
           Z tego względu wybrałam sztukę i teraz maluję dla Mishy. Przygotowuję okładkę do jego debiutanckiego albumu. Ma to być prezent-niespodzianka na zakończenie szkoły. Nie będzie musiał jej wykorzystywać, nawet nie przypuszczam, że mógłby to zrobić, ale myślę, że i tak sprawi mu frajdę. Będzie miał coś, co go zmotywuje.
           Tak więc oczywiste jest, że nie chcę, aby Trey ją zobaczył i zaczął o nią wypytywać. Robiłby sobie tylko żarty z czegoś, co kocham.
           Nikt nie wie, kim jest Misha Lare. Nawet Lyla. On jest tylko mój. I w sumie nie wiem, jak mogłabym go opisać. Nie ma sensu nawet próbować.
           No i jeśli nikomu o nim nie powiem, będzie wydawał się mniej prawdziwy. Nie poczuję aż takiego bólu, gdy kiedyś go stracę.
           A wiem, że tak się stanie – jeżeli już się nie stało. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy.
(obrazek)
 – To on – szepcze mi do ucha Ten, po czym sadowi się przy stole, przy którym siedzę z Lylą i Mel. – To on pisze po ścianach.
           Wskazuje za siebie brodą, a ja odrywam się od pracy domowej z matematyki i podążam za jego spojrzeniem.
           Nowy siedzi sam przy okrągłym stole. Wyciągnął nogi pod blatem i skrzyżował je w kostkach, a ramiona splótł na klatce piersiowej. Czarne kabelki biegną wzdłuż jego ciała do słuchawek w uszach. Wpatruje się w blat skupionym wzrokiem, tak samo surowym jak rano.
           Powstrzymuję cisnący mi się na usta uśmiech. Nowy naprawdę istnieje. Ten też go widzi.
           Mój wzrok pada na prawe ramię nieznajomego. Dostrzegam tatuaże – mój żołądek aż podskakuje.
           Nie widziałam ich dziś rano.
           Pewnie dlatego, że było to niemożliwe z mojego miejsca. Nie wiem, co przedstawiają, ale jest tam też wytatuowany jakiś tekst. Rozglądam się i spostrzegam, że inni również obserwują nowego chłopaka. Rzucają w jego stronę zaciekawione spojrzenia i szepczą między sobą…
           Odwracam się z powrotem do stolika i ponownie zaczynam pisać ołówkiem w podręczniku, kończąc pracę domową, której dzięki temu nie będę musiała już odrabiać wieczorem.
           – Myślisz, że to on włamuje się do szkoły? Dlaczego?
           – Wystarczy tylko na niego spojrzeć. To oczywiste, że w przyszłości trafi do pudła.
           W rzeczywistości wcale nie wygląda tak groźnie. Jest trochę zaniedbany i gniewny, ale to przecież nie oznacza, że musi być przestępcą.
           Ponownie zerkam za siebie, tym razem lustrując jego twarz. Zwracam uwagę na mięśnie szczęki, mocne czarne oczy, kształt nosa i zmarszczone brwi, przez które sprawia wrażenie, jakby ciągle był niezadowolony… Przypomina mi raczej kogoś, kto daje innym w pysk, jeśli odważą się do niego odezwać, a nie wypisuje sprayem na ścianach teksty piosenek.
           Nowy podnosi nagle głowę i patrzy przed siebie. Podążam za jego wzrokiem.
           W naszą stronę zmierza Trey. Mówi coś do dyrektorki Burrowes, gdy ta go mija. Nowy im się przygląda.
           – To nowy uczeń? – pyta Lyla. Widzę, jak go obczaja. – Jest całkiem niezły. Jak się nazywa?
           – Masen Laurent – odpowiada Ten.
           Nie mogę się powstrzymać i powtarzam w myślach imię Nowego. Więc to jest ten sekret, przed którego wyjawieniem chciał powstrzymać tamtego wieczoru swojego kolegę?
           – Dziś rano był na moich zajęciach z fizyki – wyjaśnia Ten.
           – Był też na moich zajęciach ze sztuki – dodaję, przewracając kartkę w podręczniku i rozpoczynając kolejne zadanie. – Nawet się nie odezwał.
           – Co o nim wiesz? – dopytuje Lyla.
           – Nic. Nie interesuje mnie. – Wzruszam ramionami, nie patrząc na nią.
           Trey i J.D. siadają po obu stronach Lyli i jedzą swoje kanapki.
           – Cześć, kotku.
Trey przyciska frytkę do moich zamkniętych ust, a ja chwytam ją palcami i wyrzucam za siebie, co bardzo rozbawia i jego, i J.D. Ale ja skupiam się na pracy domowej.
           – Nie sądzę, by w ogóle się do kogokolwiek odezwał – oznajmia Ten. – Pani Kline spytała go o coś na fizyce, a on nawet nie zareagował.
           – Kto? – pyta J.D.
           – Masen Laurent. – Trey wskazuje na Nowego. – Dziś zaczął.
           – Ciekawe, w jaki sposób dostaje się do szkoły nocą – zastanawia się cicho Lyla.
           Odkładam ołówek na stół i podnoszę wzrok znad podręcznika, by spojrzeć na nią znacząco.
           – Nie mów tak, jakbyś była pewna, że to on jest tym wandalem. Nie wiemy tego. Poza tym dopiero zaczął chodzić do naszej szkoły, a te napisy pojawiają się od ponad miesiąca.
           Nie chcę, by obwiniano go za coś, czego – jestem o tym przekonana – nie robi.
           – No dobra. – Zdenerwowana Lyla przewraca oczami i zaczyna dłubać w swojej sałatce. – Ciekawe, jak „ten ktoś” dostaje się do szkoły nocą.
           – Mam pewną koncepcję – odzywa się Ten. – Myślę, że on w ogóle nie opuszcza szkoły. Ten wandal. Myślę, że zostaje tu na noc.
           – Dlaczego miałby tak robić? – J.D. wgryza się w hamburgera.
           – A jak inaczej ominąłby alarmy? – odpowiada Ten. – Zastanów się. Szkoła jest otwarta do późna z powodu zajęć na basenie, lekcji przygotowujących do egzaminów, drużyn sportowych ćwiczących na siłowni, korepetycji… Może wyjść ze szkoły, coś zjeść, zrobić, co tylko chce, i wrócić przed dziewiątą, gdy w końcu zamykają drzwi. Może tu spędzić całą noc. Może nawet tu mieszka. W końcu teraz napisy pojawiają się niemal codziennie.
           Kończę rozwiązywać ostatnie równanie, powoli sunąc ołówkiem po kartce. Ten ma rację. W jaki inny sposób można ominąć alarmy oprócz ukrywania się w szkole i czekania, aż ją zamkną?
           Chyba że ma się klucze i zna się kod.
           – Do naszej szkoły nie chodzą żadne bezdomne dzieciaki – wtrącam się. – Pewnie byśmy je zauważyli.
           W końcu to liceum nie jest aż takie duże.
           – Pamiętaj, co sama powiedziałaś – przypomina Lyla. – On dopiero co się tu pojawił, więc nic jeszcze o nim nie wiemy. – Patrzy nad moją głową. Dobrze wiem, komu się przygląda. – Mógł tu spędzić cały miesiąc, zanim oficjalnie zaczął uczęszczać do naszej szkoły. Nikt nawet by o tym nie wiedział.
           – Chcesz zwalić winę na zaniedbanego, nowego ucznia bez przyjaciół? – odcinam się. – Jaki mógłby mieć powód, by to robić? Ale zaczekaj, o czymś zapomniałam. Przecież nic mnie to nie obchodzi.
           Ponownie pochylam się nad pracą domową i dodaję:
           – Masen Laurent nie mieszka w naszej szkole i nie pisze po ścianach, szafkach i czymkolwiek innym. Jest nowym uczniem, a wy zwyczajnie rzucacie na niego bezpodstawne oskarżenia. Mam już dość tej rozmowy.
           – Możemy wszystkiego się o nim dowiedzieć – dołącza do dyskusji Trey. – Mogę wkraść się do biura mojej macochy i sprawdzić jego kartotekę, zobaczyć, gdzie mieszka.
           – Świetny pomysł – zgadza się z nim J.D.
           Złowieszczy ton ich głosów wywołuje we mnie niepokój. Trey’owi wszystko uchodzi na sucho, bo jego macocha jest dyrektorką.
           Zamykam podręcznik i zeszyt, po czym kładę jeden na drugim.
           – I dlaczego to miałoby być dla mnie zabawne?
Na ustach Treya wykwita uśmiech.
           – Co masz na myśli? Powiedz.
           Opieram przedramiona na stole i obracam głowę, by spojrzeć na Masena Laurenta. Jego spokój jest dezorientujący. Zachowuje się tak, jakby nikt poza nim nie istniał.
           Ludzie kręcą się dookoła, mijają go, zewsząd dobiegają ich głosy. Po lewej ktoś się śmieje, a z prawej ktoś upuścił tackę. Ale on sprawia wrażenie, jakby był zamknięty w bańce. Wokół toczy się życie, ale nic nie jest w stanie jej przebić.
           Czuję jednak, że on świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. Chociaż w żaden sposób nie reaguje, wszystkiego jest świadomy. Ta myśl wywołuje we mnie dreszcze.
           Odwracam się do Treya i biorę głęboki oddech, dodając sobie odwagi.
           – Ufasz mi? – pytam.
           – Nie, ale mam dla ciebie długą smycz.
           J.D. rechocze. Wstaję od stołu, odsuwając krzesło.
           – Gdzie idziesz? – zaciekawia się Lyla.
           A ja ruszam prosto do Masena, rzucając jej przez ramię:
           – Chcę usłyszeć jego głos.
           Idę do niewielkiego okrągłego stolika dla czterech osób, przy którym siedzi, i usadawiam się na jego krawędzi, chwytając blat dłońmi po obu stronach ud.
           Nowy zauważa moją nogę i powoli podnosi wzrok, aż w końcu zatrzymuje go na mojej twarzy.
           Słyszę dźwięk perkusji i gitar z jego słuchawek. Masen ich nie zdejmuje. Wciąż siedzi przy stole bez ruchu, marszcząc tylko brwi jeszcze bardziej niż wcześniej.
           Delikatnie wyjmuję mu z uszu słuchawki, zerkając przez ramię na moich przyjaciół. Wszyscy się nam przyglądają.
           – Oni myślą, że jesteś bezdomny – informuję go, a jego spojrzenie przesuwa się z nich na mnie. – Ale ja nie widziałam, żebyś coś w ogóle jadł lub do kogokolwiek się odezwał. Myślę, że jesteś duchem.
           Uśmiecham się wyzywająco i odkładam słuchawki na stół, po czym kładę dłoń na jego klatce piersiowej. Natychmiast czuję ciepło jego ciała, przez które przebiega mnie lekki dreszcz.
           – Nie, jednak nie – dodaję śmielej. – Czuję bicie twojego serca. Jest coraz szybsze.
           Masen spokojnie mi się przygląda. Patrzy na mnie tak, jakby na coś czekał. Może chce, żebym już sobie poszła, choć jeszcze mnie nie odepchnął.
           Zdejmuję dłoń z jego klatki piersiowej i odchylam się lekko.
           – Pamiętam cię, wiesz? Byłeś na tej imprezie w lutym. W magazynie w Thunder Bay.
           Wciąż nie odpowiada, a ja zaczynam główkować, czy się nie pomyliłam. Tamten chłopak nie był zbyt rozmowny, lecz zachowywał się raczej przyjaźnie. Jak mam wywołać reakcję w kimś, kto mnie ignoruje?
           – Lubisz kino samochodowe, Masen? – pytam. – Tak masz na imię, prawda? – Spoglądam w dół i bawię się jego długopisem, udając nieśmiałość. – Jest już dość ciepło na takie wypady. Może miałbyś ochotę wybrać się tam kiedyś ze mną i moimi przyjaciółkami? Dasz mi swój numer?
           Jego klatka piersiowa opada i wznosi się z każdym oddechem, a gdy patrzy mi w oczy, czuję, jak moja skóra zaczyna pulsować. W ich głębokiej zieleni płonie ogień, którego nie potrafię określić. To gniew? Strach? Pożądanie? O czym on, do jasnej cholery, myśli i dlaczego ciągle milczy? Z trudem przełykam ślinę. Czuję się tak, jakbym czekała, aż pajacyk wyskoczy z pudełka.
           – Nie lubisz ludzi? – naciskam, po czym schylam się do niego i szepczę: – A może to tylko dziewczyn nie lubisz?
           – Panno Trevarrow? – słyszę surowy głos, który natychmiast rozpoznaję. Dyrektorka Burrows. – Proszę natychmiast zejść ze stołu.
           Odwracam się w jej stronę, ale nagle czuję, jak czyjeś dłonie chwytają mnie w talii.
           Zaczerpuję powietrza, kiedy zszokowana ląduję na kolanach Masena.
           – Lubię dziewczyny – mruczy mi do ucha, a wtedy tempo mojego serca zaczyna sprawiać mi niemal fizyczny ból.
           Czubkiem języka sunie w górę po mojej szyi. Zastygam. Oddycham w szaleńczym rytmie, a w moich żyłach płynie żywy ogień.
           Kurwa.
           – Ale ty… – Jego głęboki głos i gorący oddech drażnią moją skórę. – Ty smakujesz jak gówno.
           Co takiego?
           Nagle Masen wstaje ze stołka, a ja zsuwam się z jego kolan i ląduję na podłodze. Wyciągam ręce, żeby sobie pomóc.
           Co, do cholery?
           Słyszę śmiech i rozglądam się dookoła. Parę osób przy stolikach obok patrzy na mnie i chichocze.
           Mam wrażenie, że zaciskają się wokół mnie ściany. Ze wstydu cała czerwienieję.
           Nawet nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że Lyla też się uśmiecha.
           Skurwysyn.
           Tymczasem Masen Laurent zabiera ze stołu notatnik i długopis, owija słuchawki wokół szyi i mija mnie, wychodząc bez słowa ze stołówki.
           Dupek. Co jest z nim nie tak?
           Wstaję i otrzepuję spódniczkę, po czym ruszam do swojego stolika.
           To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś zabawił się moim kosztem, lecz ten będzie ostatni.
2 notes · View notes
kaydaralan-blog · 5 years
Text
4. Agresja - III
Chłopcy trzymający się z boku byli młodzi i niedoświadczeni. Jednakże, mimo że wszyscy wyglądali na zdenerwowanych, ściśle trzymali się swoich pozycji i chronili dom rodziny Mo, przywiązując talizmany do ścian. Sługa o imieniu A-Tong został przeniesiony do sali. Lan SiZhui mierzył lewą dłonią jego puls, natomiast prawą wspierał plecy Madame Mo. Nie mógł uratować ich obu naraz, był w straszliwej sytuacji. Nagle A-Tong poruszył się, starając przeczołgać się po ziemi.
A-Ding zawołała: "A-Tong, obudziłeś się!"
Zanim jej twarz zdążyła się rozpromienić, A-Tong uniósł lewą rękę i złapał się nią za szyję.
Widząc to, Lan SiZhui trzykrotnie postukał w kilka punktów akupunktury A-Tonga. Wei WuXian wiedział, że chociaż wyglądali łagodnie, ludzie z klanu Lan mieli moc, która była przeciwieństwem delikatności. Z taką siłą trudno byłoby komukolwiek się poruszyć. Jednak A-Tong sprawiał wrażenie, jakby niczego nie czuł, uścisk jego lewej dłoni stawał się silniejszy, a wyraz jego twarzy wydawał się bardziej bolesny i pokręcony. Lan JingYi zaczął ciągnąć za jego rękę, ale było to jak zerwanie kawałka żelaza, bez żadnego efektu. Po chwili jego szyja wydobyła z siebie trzask i głowa A-Tonga bezwładnie opadła. Jego kark został złamany.
Udusił się na oczach wszystkich!
Widząc sytuację, A-Ding zawołała łamiącym się głosem "... Duch! Tu jest niewidzialny* duch. Sam udusił A-Tonga!"
Jej przenikliwy głos zmroził krew w żyłach wszystkich, dlatego każdy uwierzył w to bez większego wysiłku. Jednak opinia Wei WuXian była przeciwna - nie był to dziki duch.
Przeanalizował talizmany wybrane przez chłopców; wszystkie służyły do walki z duchami, a Sala Wschodnia dosłownie była nimi pokryta. Gdyby naprawdę był dziką zjawą, talizmany zaczęłyby żarzyć się zielonymi płomieniami, gdy trafiłaby do Wschodniej Hali. Jednak teraz nic się nie stało.
To nie wina młodzieży, że reagowała zbyt wolno, ale stworzenie było rzeczywiście okrutne. Świat kultywacji miał ścisłą definicję kategorii "dzikich duchów" - musieli zabić co najmniej jedną osobę w miesiącu i kontynuować zachowanie minimalnie przez kwartał. Kryterium zostało ustalone przez samego Wei WuXiana i prawdopodobnie nadal było używane. Był najlepszy w kontaktach z tego rodzaju. Dla niego zabicie jednej osoby w ciągu siedmiu dni byłoby uważane za okrutnego ducha, który po prostu często mordował. To "coś" przyczyniło się do śmierci trzech osób naraz i to w tak krótkim czasie. Trudno byłoby nawet zdolnemu kultywatorowi natychmiast znaleźć rozwiązanie, nie mówiąc już o tych juniorach, którzy dopiero co rozpoczęli swoją karierę.
Gdy tak myślał, blask świecy zamigotał. Zawiał złowrogi wiatr, a wszystkie lampiony i świece na dziedzińcu i Wschodniej Sali zgasły.
Gdy zapadła ciemność, zewsząd zaczęły dochodzić krzyki. Wszyscy przepychali się i szarpali, chcąc uciec tak szybko, jak tylko było to możliwe, potykając się i upadając. Lan JingYi krzyczał: "Zostańcie na swoich miejscach, nie uciekajcie! Złapię każdego, kto będzie nadal się tak zachowywał! "
Nie mówił tego tylko po to, by niepokoić ludzi. W rzeczywistości złe istoty uwielbiały sprawiać kłopoty w ciemności i osiągać przewagę w takich chwilach. Im większy był płacz i chaos, tym bardziej prawdopodobne było to, że nieświadomie przyciąga on niebezpieczeństwo. W takich chwilach izolacja lub stany nerwowe były wyjątkowo niebezpieczne. Jednak wszyscy byli przerażeni na śmierć, więc jak mogli mieć uszy na takie słowa? Po chwili Sala Wschodnia ucichła, a słyszeć było zaledwie kilka lekkich oddechów i ciche szlochanie. Prawdopodobnie zostało niewiele osób.
Pośród ciemności nagle rozjarzył się ogień. Lan SiZhui rozpalił Talizman Płomienia.
Ogień z Talizmanu Płomienia nie zostanie zgaszony przez złowrogie wiatry. Użył karteczki, aby zapalić świecę, a reszta chłopców ruszyła, by dodać otuchy innym. Pod światło Wei WuXian przypadkowo spojrzał na swoje nadgarstki. Kolejne cięcie zostało uzdrowione.
Po dokładnym zlustrowaniu ich wzrokiem, nagle uświadomił sobie, że coś było nie tak z liczbą cięć.
Początkowo miał dwa nacięcia na każdym z jego nadgarstków. Jeden zniknął, gdy umarł Mo ZiYuan, a inny, gdy zginął ojciec Mo ZiYuana. Śmierć sługi, A-Tonga, wyleczyła jeszcze jedno z cięć. Dodając to, tylko trzy cięcia powinny zostać wyleczone. Ostatnie cięcie było najgłębsze i najbardziej wypełnione nienawiścią.
Ale w tej chwili na jego nadgarstkach nie było żadnego śladu po ranach.
Wei WuXian wiedział, że Madame Mo jest zdecydowanie jednym z celów zemsty Mo XuanYu. Najdłuższy i najgłębszy odcinek prawdopodobnie został przydzielony dla niej. A jednak zniknął.
Czy Mo XuanYu nagle osiągnął punkt epifanii i puścił jego nienawiść? To byłoby niemożliwe. Jego dusza została już złożona w ofierze jako cena za wezwanie Wei WuXiana. Tylko śmierć Madame Mo mogła wyleczyć ranę.
Jego wzrok powoli skierował się w stronę bladej Madame Mo, która niedawno się obudziła i została otoczona przez wszystkich.
Chyba, że już nie żyła.
Wei WuXian był pewien, że coś już przejęło ciało Madame Mo. Jeśli ta istota nie była duchem, to w takim razie czym?
Nagle A-Ding krzyknęła: "Ręka... Jego ręka! Ręka A-Tonga!"
Lan SiZhui przesunął Płomienny Talizman ponad ciało A-Tonga. Rzeczywiście, jego lewa ręka również zniknęła.
Lewa ręka!
W błyskawicznym tempie dla Wei WuXiana stało się to jasne, a istota niszcząca spustoszenie i brakujące lewe ramiona ostatecznie rozwiązały zagadkę. Szybko wybuchnął śmiechem. Lan JingYi warknął: "Ty idioto! Jak możesz śmiać się w takiej sytuacji?" Ale po chwili namysłu wiedział, że i tak był szleńcem, więc po co miał się targować?
Wei WuXian szarpnął go za rękaw: "Nie, nie!"
Lan JingYi był rozdrażniony, odciągając materiał, "Co" nie "? Nie jesteś idiotą? Przestań się wygłupiać! Nikt nie ma czasu, aby zwracać na ciebie uwagę."
Wei WuXian wskazał na zwłoki ojca Mo ZiYuana i A-Tonga, które leżały na ziemi i powiedział: "To nie oni".
Lan SiZhui zatrzymał wściekłego Lan JingYi i zapytał: "Co masz na myśli mówiąc" to nie oni "?
Wei WuXian stwierdził uroczyście: "To nie jest tata Mo ZiYuana, a to też nie jest A-Tong".
Mając twarz pokrytą makijażem, gdy zachowywał się poważnie, tym bardziej wydawał się prawdziwym wariatem. A jednak, otoczony słabym blaskiem świec, jego słowa przyprawiały o dreszcze na plecach. Lan SiZhui wlepił w niego wzrok na sekundę i zapytał wbrew sobie: "Dlaczego?"
Wei WuXian zawołał z dumą: "Ich ręce. Żaden z nich nie był leworęczny. Jestem tego pewien, bo zawsze krzywdzili mnie prawymi dłońmi."
Lan JingYi splunął, tracąc cierpliwość: "Z czego niby jesteś dumny? Zobacz, jaki jesteś z siebie zadowolony!"
Jednak Lan SiZhui zaczął się pocić. Cofając się, A-Tong użył lewej dłoni, by się udusić, a mąż Madame Mo również użył lewej ręki, by popchnąć swoją żonę.
Ale w ciągu dnia, kiedy Mo XuanYu sprawiał kłopoty w Wschodniej Sali, obaj śpieszyli się, by go stąd wydostać, używając obu prawych rąk. Niemożliwe było, aby nagle przed śmiercią stali się leworęczni.
Chociaż nie wiedział dlaczego, aby dowiedzieć się, czym było to stworzenie, musieli myśleć w kierunku "lewej ręki". Po tym, jak Lan SiZhui zdał sobie z tego sprawę, poczuł się zaskoczony i spojrzał na Wei WuXiana. Nie mógł przestać o tym myśleć, nagle powiedział: ... To nie jest zbieg okoliczności.
Wei WuXian tylko się uśmiechnął. Wiedział, że wskazówka była zbyt celowa, ale nie mógł nic na to poradzić. Dobrze, że Lan SiZhui również nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, pomyślał: jeśli młody mistrz Mo był skłonny mi o tym przypomnieć, prawdopodobnie nie miał w zamiarach niczego złego. Odsunął od niego wzrok, mijając A-Ding, która zemdlała od płaczu i wylądowałna na Madame Mo.
Jego wzrok wędrował od jej twarzy do rąk. Ręce Madam były w większości ukryte w rękawach, ukazując tylko połowę jej palców. Prawa ręka miała je jasne i szczupłe, niewątpliwie należące do kobiety, która żyła wygodnie i nigdy nie pracowała.
Jednak palce na jej lewej ręki były znacznie dłuższe niż te po prawej. Były również grubsze, a kłykcie wygięte, pełne siły.
Ręka nie pochodziła od kobiety - to była ręka mężczyzny!
Lan SiZhui rozkazał: "Chwycić ją!"
Kilku chłopców złapało Madame Mo. Lan SiZhui szepnął "przepraszam" i był już gotowy rzucić talizman, gdy lewa ręka Madame Mo nagle wykręciła się w absurdalny sposób, celując prosto w jego gardło.
Dopóki nie złamanoby kości, niemożliwe było, aby żywa osoba przekręciła ramię w ten sposób. Szybko zaatakowała i była bardzo blisko chwycenia go za szyję, gdy jednocześnie Lan JingYi krzyknął i rzucił się przed Lan SiZhui, blokując go przed jej ręką.
Rozbłyso się, a kiedy tylko chwyciła ramię JingYi, zielone płomienie rozpaliły się na ramieniu chłopaka, które poluzowały jej uchwyt. Lan SiZhui uniknął śmierci i chciał już za to podziękować Lan Jing Yi, kiedy zobaczył, że połowa jego munduru została spalona na popiół, wyglądając przy tym dość niezręcznie. Lan JingYi zdjął drugą połowę munduru i wściekle go zbeształ: "Dlaczego mnie kopnąłeś, wariacie? Chcesz mnie zabić?!"
Wei WuXian odskoczył jak przerażony szczur: "To nie ja!"
To był on. We wnętrzu munduru z klanu Lan znajdowa��y się szaty inkantacji, wyszyte za pomocą cienkich nici tego samego koloru, dołączonych jako dodatkowa ochrona. Jednak w przeciwieństwie do silnych istot, takich jak ta, mogła być użyta tylko raz, zanim stała się nieważna. W nagłym wypadku Wei WuXian mógł tylko kopnąć Lan Jing Yi i użyć jego ciała, aby ochronić szyję Lan SiZhuia. Lan JingYi znowu chciał go skarcić, lecz pani Mo upadła na ziemię, a cała krew i ciało na jej twarzy zostały osuszone, aż na czaszce pozostała tylko cienka warstwa skóry. Męska ręka, która nie należała do niej, odczepiła się od jej ciała. Palce istoty zgięły się swobodnie, jakby rozciągały się lub ćwiczyły, a pulsowanie ich żył było wyraźnie widoczne.
To była zła istota, którą przyciągnęła Flaga Upiornego Przyciągania.
Rozczłonkowanie było klasycznym przykładem niepokojącej śmierci. To było tylko trochę bardziej godne niż sposób, w jaki umarł Wei WuXian. W odróżnieniu od sytuacji, w której został starty na proch, w tym przypadku kończyny i części ciała były skażone jakąś niechęcią do osoby, która zmarła i chciały połączyć się z innymi częściami, aby umrzeć wraz z całym ciałem. Dlatego wymyślono strategie znalezienia innych części ciała. Jeśli "to" je znajdzie, może być usatysfakcjonowane i spoczywać w pokoju lub może wywołać więcej problemów. Jeśli nie może ich znaleźć, część ciała będzie musiała znosić drugą najlepszą opcję.
Jaka byłaby druga najlepsza opcja? To "coś" musiałoby załatwić sobie ciała żywych ludzi.
Było to jak ta ręka - zjedz lewą rękę żywej osoby i zastąp ją. Po osuszeniu całej krwi i zabraniu energii osoby, porzuca ciało i znajduje kolejny pojemnik na pasożytnictwo, aż w końcu zebrałby wszystkie inne części swojego ciała.
Gdy tylko ręka opętała osobę, umierała ona natychmiast. Ale zanim całe ciało zostanie pożarte, nadal będzie mogło chodzić, pod jej kontrolą, tak jakby ten człowiek wciąż żył. Po tym, jak "to" zostało przyciągnięte, pierwszym pojemnikiem, którym znalazło, był Mo ZiYuan. Drugim był ojciec Mo ZiYuana. Kiedy Madame Mo kazała mężowi odejść, zachował się niecodziennie i ją pchnął. Wei WuXian początkowo myślał, że to dlatego, iż smuciła go śmierć syna, a także był zmęczony arogancją żony. Teraz, gdy znów o tym pomyślał, nie było to tak, jak powinien wyglądać ojciec, który właśnie stracił syna. To nie obojętność wynikała z poczucia beznadziejności. To był śmiertelny spokój - spokój pochodzący od już zmarłej osoby.
Trzeci pojemnik to A-Tong, a czwarty to Madame Mo. Podczas chaosu, od momentu kiedy nagle zgasły światła, dłoń przeniosła się na jej ciało. Kiedy Madame Mo zmarła, znikły również ostatnie cięcia nadgarstków Wei WuXiana.
Chłopcy z klanu Lan zauważyli, że chociaż talizmany nie działały, ich ubrania już tak, dlatego wszyscy zdjęli płaszcze, aby przykryć nimi lewą rękę. Warstwy ubrań wyglądały jak biały kokon. Po chwili kulka z jasnych strojów rozpaliła się, tworząc zielone, wiręcz paranormalne piekło. Chociaż zajęłoby to chwilę, po pewnym czasie, kiedy mundury zostałyby całkowicie spalone, ręka wynurzy się z popiołów. Podczas gdy nikt nie patrzył, Wei WuXian pobiegł w kierunku Zachodniego Dziedzińca.
Dziesięć lub więcej trupów, które były zapieczętowane* przez chłopców, stało cicho na dziedzińcu, unieruchomione inkantacjami narysowanymi na ziemi. Wei WuXian zniszczył jeden z symboli, zakłucając całą formację. Zaklaskał dwa razy. Nagle, z szarpnięciem, białka wszystkich chodzących zwłok zwróciły się w górę, jakby obudził je grzmot.
Wei WuXian zabrał głos: "Obudźcie się. Czas popracować!"
Zwykle nie potrzebował skomplikowanych inkantacji, by kontrolować te kukiełkowe zwłoki - wystarczyło proste polecenie. Poruszające się przed nim trupy przemieściły się o kilka drżących kroków. Kiedy zbliżyły się do Wei WuXiana, ich nogi osłabły i upadły na ziemię, jakby były prawdziwymi ludźmi.
Wei WuXian uznał to za zabawne, a jednocześnie denerwujące. Ponownie klasnął w dłonie, tym razem lżej. Te umarlaki prawdopodobnie urodziły się w wiosce Mo i też tu umarły, w dodatku nie doświadczywszy w pełni życia. Instynktownie podążyły za przykazaniami przywoływacza, a także przerażone przyzywającym, leżącym na ziemi i obawiającym się wstać.
Im bardziej okrutna była istota, tym lepiej Wei WuXian mógł ją kontrolować. Te chodzące trupy nie zostały przez niego wytresowane i nie radziły sobie w bezpośrednich manipulacjach. Nie miał przy sobie żadnych materiałów, co oznaczało, że nie był w stanie natychmiastowo stworzyć narzędzi ułatwiających poruszanie się trupów. Nie mógł nawet zmontować zwykłych, pomocnych drobiazgów. Rosnące zielone płomienie na Wschodnim Dziedzińcu stopniowo stawały się coraz słabsze. Nagle Wei WuXian znalazł rozwiązanie.
Dlaczego musiałby wychodzić na zewnątrz i szukać martwej osoby z silnym urazem i okrutną osobowością?
W Wschodniej Sali były nie tylko jedne, ale wiele zwłok!
Pobiegł z powrotem na wschodni dziedziniec. Ponieważ pierwsze rozwiązanie Lan SiZhuia nie powiodło się, znalazł on drugie. Uczniowie wyciągnęli miecze i wbili je w ziemię, tworząc z nich ogrodzenie, w które po chwili uderzyła ręka ducha. Zużyli całą swoją energię przekazując ją w rękojeści, tak, aby istota w środku nie uciekła, nie zwracając uwagi na to, kto wchodził lub wychodził ze stworzonego przez nich pola. Wei WuXian wkroczył do Wschodniej Sali i złapał zwłoki Madame Mo i Mo ZiYuana, łapiąc po jednej z ich rąk i przemówił cichym głosem: "Obudźcie się!"
W ułamku sekundy oczy Madame Mo i Mo ZiYuana stały się całkowicie białe. Zwłoki zaczęły wydawać przeraźliwe i potężne wrzaski, które wściekłe duchy wydobywały z siebie, gdy tylko wracały do życia.
Pośród krzyków, kolejny trup zadrżał i poczołgał się do nich, czyniąc najniższy i najsłabszy wrzask. To był mąż Madame Mo.
Wrzaski były wystarczająco głośne, a resentyment wystarczająco silny, by na twarzy Wei WuXiana pojawił się uśmiech. Czuł się całkiem zadowolony: "Rozpoznajecie tą dłoń?"
Rozkazał: "Rozedrzyjcie ją na strzępy".
Trzej członkowie rodziny Mo wyskoczyli jak zbiczowani z trzech świstów czarnego wiatru.
Lewa ręka zniszczyła jeden z mieczy tworzących barierę i już miała się wyrwać, kiedy do środka wtargnęły trzy okrutne postacie bez lewych ramion.
Oprócz tego, że rodzina nie była w stanie przeciwstawić się rozkazom Wei WuXiana, również nienawidziła stworzenia, które ją zabiło, więc wyładowywała swoją złość na przeklętej dłoni. Głównym napastnikiem była niewątpliwie Madame Mo. Zwłoki kobiet były często szczególnie okrutne po modyfikacji, włosy uźne, a oczy przekrwione. Przez paznokcie, które zwiększyły swoją długość, pianę zbierającą się w kącikach ust i wrzaski, które wystarczały, by zawalił się sufit, Madam Mo sprawiała wrażenie wyjątkowo szalonej. Za nią podążał Mo ZiYuan, który współpracował ze swoją matką i używał zarówno zębów, jak i ręki. Jego ojciec był na końcu, pokrywając luki między atakami pozostałych dwóch ciał. Zmęczeni chłopcy zaniemówili ze zdumienia.
Wielkie bitwy między zwłokami znali tylko z książek i opowiadań, a teraz oni wszyscy wpatrywali się w jedną z nich, jakby po raz pierwszy przyglądali się scenie pełnej krwi. Nie mogli odwrócić od niej wzroku. Wszyscy myśleli, że to było... Absolutnie ekscytujące!
Trzy trupy i ręka były w środku trudnej bitwy, kiedy Mo ZiYuan nagle się odsunął. Jego brzuch został zaatakowany przez dłoń, powodując rozlanie się kilku kawałków jego jelit. Madam Mo widząc to, wrzeszczała tym razem bez przerwy, osłaniając syna. Jej ataki były bardziej gwałtowne, a siła jej palcow prawie porównywalna z bronią stalową i żelazną. Jednak Wei WuXian wiedział, że stopniowo przegrywała.
Nawet trzy okrutne ciała które niedawno zmarły, nie mogły pokonać tego pojedynczego ramienia!
Wei WuXian uważnie obserwował bitwę. Jego język był lekko podwinięty, tłumiąc ostry gwizd w jego wargach i przygotowując się do jego wypuszczenia. Gwizd byłby w stanie wzbudzić jeszcze większą wrogość w okrutnych trupach, która mogłaby odwrócić sytuację. Wtedy jednak trudno byłoby się upewnić, iż nikt nie wiedziałby, że to jego robota. W mgnieniu oka ręka poruszyła się jak błyskawica, bezwzględnie i precyzyjnie łamiąc szyję pani Mo.
Patrząc, jak rodzina Mo zbliżała się do klęski, Wei WuXian przygotował się do gwizdu, który przez cały ten czas tłumił pod językiem.
W tym samym czasie echo dwóch dźwięków wydobytych z instrumentu strunowego zabrzmiało z daleka.
Dźwięk wydawał się być grany przez człowieka, a jego barwa była zwiewna i przejrzysta, niosła ponure chłody sosen potarganych wiatrem*. Gdy tylko do uszu walczących stworów dotarł ten dźwięk, ich ciała momentalnie znieruchomiały.
Chłopcy z klanu GusuLan natychmiast się rozpromienili, jakby narodzili się na nowo. Lan SiZhui wytarł krew z twarzy i podniósł głowę, radośnie wykrzykując: "Hanguan-Jun!*"
Gdy tylko usłyszał dźwięk dwóch odległych strun cytry*, Wei WuXian odwrócił się i powoli zaczął się wycofywać.
Znowu dobiegł odgłos tłumienia*. Tym razem był wyżej, przebijając niebo z kilkoma stopniami goryczy. Trzy okrutne zwłoki wycofały się i przykryły jedno ucho prawymi dłońmi. Jednakże niemożliwe było zablokowanie Tonu Eradicji* klanu GusuLan za pomocą takich środków. Ciała cofnęły się o kilka kroków, aż z ich czaszek wydobyły się słabe dźwięki pęknięcia.
Ponieważ ramię musiało toczyć ciężką walkę, po usłyszeniu dźwięku strun ponownie padło na ziemię. Chociaż jego palce wciąż drgały, nie mogło się poruszyć.
Po krótkiej chwili ciszy, chłopcy nawet nie próbowali powstrzymywać się od głośnego oklaskiwania, świętując radość z przeżycia tego incydentu. Zmagali się z tym przez całą noc, a ostatecznie przybyło wsparcie z ich klau. Nawet gdyby zostali ukarani z powodów zasad takich jak: "bycie nieuprzejmym i hałasowanie szkodzi reputacji klanu", w tamtym momencie ich to nie obchodziło.
Po radosnym machaniu dłońmi w stronę księżyca, Lan SiZhui nagle uświadomił sobie, że ktoś zniknął. Szarpnął Lan JingYiego, "Gdzie on jest?"
Lan JingYi był pochłonięty aktem zadowolenia: "Kto?"
Lan SiZhui odpowiedział: "Młody Mistrz Mo."
Lan JingYi zagadnął: "Hmm? Po co szukasz tego wariata? Kto wie, dokąd uciekł. Pewnie wystraszył się moich gróźb."
"..." Lan SiZhui wiedział, że Lan JingYi zawsze był nieostrożny i bezpośredni, nie myśląc o niczym ani nikogo nie podejrzewając. Pomyślał: poczekam, aż HanGuang-Jun przyjdzie, a potem o wszystkim mu opowiem.
Wioska Mo jeszcze spała, ale trudno było stwierdzić, czy to był prawdziwy sen, czy tylko udawany. Chociaż walka trupów była masą krwi i ubóści, wieśniacy nie obudzili się wcześnie rano, aby być świadkami tego zajścia. W końcu nawet osoby postronne musiały umieć wybrać, na których zdarzeniach się pojawić, a to zawierające wiele krzyków było zdecydowanie jednym z tych niebezpieczniejszych.
Wei WuXian najszybciej jak mógł usunął wszystkie dowody formacji ofiarnej w pokoju Mo XuanYu i wybiegł przez drzwi.
Niestety, osoba, która przybyła, pochodziła z klanu Lan, a w dodatku, okazał się nią Lan WangJi!
To była jedna z osób, które w poprzednim życiu walczyły z nim, więc powinien się szybko wycofać. Musiał prędko znaleźć wierzchowca, a przechodząc przez dziedziniec, niespodziewanie zauważył jednego przy wielkim kamieniu młyńskim. Osioł był przywiązany do rękojeści, żując coś w ustach. Kiedy zobaczył, jak chłopak biegł pochopnie, wydawało się, że był zaskoczony, a nawet spojrzał w bok, jakby był prawdziwą osobą. Wei WuXian nawiązał z nim kontakt wzrokowy przez jedną sekundę i natychmiast został dotknięty przez maleńką pogardę w jego oczach.
Próbował chwycić za linę i wyprowadzić osła, jednak ten głośno narzekał, wydając kilka skrzeczących odgłosów. Wei WuXian musiał użyć zarówno swoich słów, jak i siły, aby wprowadzić go w błąd i wyprowadzić na ścieżkę. Wyruszyli główną drogą, gdy tylko nad horyzontem nastał świt.
~•~
Pieczęć: "zastosowanie pewnego rodzaju związania obiektu / osoby, aby nie mógł / nie mogła korzystać z jednej lub kilku swoich zdolności, mocy itp".
Ponure chłody sosen ogorzały: Tutaj autor odwołuje się do wiersza Liu ChangQing.
HanGuang-Jun: HanGuang-Jun to "alternatywne imię" lub "hao". Alternatywna nazwa to zazwyczaj tytuł przyznawany osobie przez siebie lub innych. W tym przypadku sufiks "-Jun" na końcu przekłada się bezpośrednio na "dżentelmen" lub "człowiek o szlachetnym charakterze". Interesujące jest to, że przyrostek "-kun" w języku japońskim wywodzi się z tego, chociaż oba są używane w różny sposób.
Cytra: instrument muzyczny składający się z płaskiego drewnianego pudła dźwiękowego z wieloma naciągniętymi na nim strunami, ułożonymi poziomo i granymi palcami oraz plektronem. Tutaj cytra odnosi się do chińskiej cytry. [cytra (guqin) Lan WangJiego w mediach]
Ton Eradicji / tłumienie: dosłowne znaczenie to "dźwięki, które mogą pokonać przeszkody". Jest często używany podczas ataku.
Niewidzialny duch - przymiotnik ten został użyty, ponieważ niektóre duchy można zobaczyć, w tym wypadku jednak tak nie było
17 notes · View notes
madaboutyoumatt · 3 years
Text
Matt - 505
Koniec końców wychodząc od Betty czuł jak głowa mu paruje. Stresował się całą sytuacją i na pewno nie tak Josh powinien ją poznać. Po pierwsze powinien mieć czas trochę więcej jej powiedzieć o nich. Chociaż nie mógł narzekać, bo ten stanął na wysokości zadania i nawet jego własne oczekiwania przewyższył. Szczerze? Brało go to jak ten poprawnie i pięknie się zachował. Zagryzł wargę a potem jadąc autobusem zaprosił go do siebie. Niestety Brand dał wcześniej znać, że ten wieczór już ma zajęty, ale Matt już miał w planie odwdzięczyć się dobrym obciąganiem.
- Halo? Ach, tak. Witam. – Betty podniosła słuchawkę trochę skołowana, ale szybko dotarło do niej co się stało. Mąż, z którym później rozmawiała, na spokojnie przypomniał jej, że ma nawet w aucie wizytówkę ich ubezpieczalni. Było jednak za późno na jakiekolwiek zmiany. – Rozumiem. Chyba w takim razie wybiorę pośrednią opcję czyli za 500 funtów. Ile taka naprawa zajmie? – trzymała poziom profesjonalny aż do momentu kiedy przyszła oferta końcowa. Chyba się tego nie spodziewała, bo przez dłuższą chwilę milczała chociaż było słychać, że była po drugiej stronie. – Nie mogę przyjąć aż tak hojnego daru, tym bardziej, że to ja sprawiałam problemy. Poza tym u Matta jest za mało miejsca, mamy jeść obiad na stojąco? – już nie wspominając, że przecież miała dwójkę dzieci, które rozniosłyby tak mały metraż. – Zapłacę normalnie i to ja odwdzięczę się kolacją. Jeżeli pasowałoby za tydzień, na siedemnastą to byłoby najlepiej.
Oczywiście Matt dowiadywał się wszystkiego na końcu a wredny Josh postanowił mu o tym wspomnieć kiedy ten już klęczał między jego nogami i dawał tak bardzo z siebie wszystko, że jak zaskoczony chciał coś powiedzieć to jego głowa została mocno szarpnięta a penis wdarł mu się do otwartego gardła zalewając je. Nie było innej opcji jak ta, że się zakrztusił, ale Brand podciągnął go na swoje kolana usadzając frontem do siebie i okrakiem aby chyba nie marnować.
- Betty sama ciebie zaprosiła na kolację? Do niej? – sapnął w dłoń kiedy wycierał usta i odksztuszał oczyszczając gardło a zarazem czując jak już jeden nawilżony palec był w nim po same kłykcie. Nie najlepszy moment na takie rozmowy co oczywiście jeszcze bardziej bawiło starszego. – Coś jej zrobiłeś? Groziłeś? Albo nie wiem, jakiegoś magiczny pyłek na niej wypróbowałeś?
0 notes
Text
DB2 - Rozdział 9
"We can't leave you here"
__
- Wszyscy na ziemię!
- O mój Boże...
- Kelsey!
- Została postrzelona!
- Wszystko dobrze?
- Ruszcie się!
- Zadzwońcie na pogotowie!
- Wszystko dobrze? - powtórzył Justin po raz drugi od podejścia do Kelsey po usłyszeniu strzałów. Wszystko działo się tak szybko, w jednej sekundzie stali, a w następnej każdy ukrywał się i biegł.
Musiał dostać się do niej pierwszy, zakrył ją swoją kurtką po rzuceniu jej na ziemię.
- Kelsey! - Tanner pobiegł w jej kierunku. Dziewczyna milcząc pokręciła głową, jej ciało zamarło. Nie mogła w to uwierzyć.
- Kelsey.. - zaczął Justin, siadając i upewniając się, że wszystko z nią dobrze.
- Kochanie... - kontynuował Tanner. Obydwoje patrzyli się na siebie.
- Nie - wyszeptała, odpychając ich drżącymi dłońmi. Wstała. Była zaskoczona, obrzucała spojrzeniem każdy centymetr pokoju, dopóki jej oczy nie padły na jedną rzecz, której nigdy się nie spodziewała.
- Carly? - John poklepał ją po twarzy i zaczął panikować, gdy ukucnął na podłodze razem z jej ciężarem. Obrócił ją na plecy, krew wypływała z jakiejś części jej ciała, jednak nie był w stanie stwierdzić skąd. Było jej zbyt wiele - Kochanie, hej, hej... Hej, spójrz na mnie. - delikatnie klepał dłonią jej policzek, odwracając ją - Zostań ze mną. - kontynuował. Dziewczyna traciła świadomość - Zostań ze mną, Carly. - łzy zamazały mu widoczność, kiedy wpatrywał się w swoją żonę; żona, nazwa, której nie był w stanie pojąć. Wreszcie była jego i teraz istniała szansa, że odeszła - Nie odchodź, kochanie. - zacisnął oczy i przyłożył czoło do jej ramienia, po czym załkał. Szok rozchodził się po jego ciele. - Otwórz oczy.
- Czy ona oddycha?
- Gdzie on jest?
- Kto?
- Do kurwy, sprawdźcie jej puls! - Marco przekrzyknął chaos, próbując wyciągnąć telefon z kieszeni. Justin spojrzał w górę i nie mógł uwierzyć swoim oczom. Szybko ruszył za Kelsey i natychmiast złapał ją w pasie, ukrył za sobą, po czym spróbował złapać Johna.
- Nie! - John krzyknął z całych sił, odpychając Justina. Nadal dotykał twarzy Carly, starając się z całych sił otrzymać jakąś reakcję. Nie mogła umrzeć. Nie mogła umrzeć. Nie w taki sposób - mieli się razem zestarzeć. Mieli razem spędzić życie, z własnymi dziećmi i domem. Nie udało im się rozpocząć wspólnego życia.
Nie udało im się rozpocząć.
- Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie - powtarzał. Jego dłonie drżały, dotykając jej zakrwawionej twarzy.
- Musisz się odsunąć. - ponaglił go Justin czując, jak jego serce łamie się dla jego najlepszego przyjaciela. Nie mógł przestać wyobrażać sobie jak to by było znaleźć się na jego miejscu.
- Odpierdol się! - wysyczał John. Obawiał się, że dziewczyna rozpadnie się na kawałeczki bez jego dotyku i ochrony.
Musiał ją chronić.
Justin pokręcił głową i zrobił kolejny krok w ich kierunku, dłoń nadal trzymając na ramieniu Johna.
- Pozwól mi sprawdzić jej puls, pozwól mi pomóc.
Przez moment się zawahał, jednak Justin ponownie go pociągnął. John pozwolił Justinowi przejąć sprawę, całe ręce i klatę miał pokryte krwią.
Justin ściągnął kurtkę i przycisnął ją do piersi dziewczyny w miejscu, w którym umiejscowiony był nabój. Przycisnął dwa palce do boku jej szyi.
- No dawaj... - wyszeptał - dawaj... Zamknijcie się wszyscy!
Cisza wypełniła powietrze. Prawie wszyscy wyszli z pomieszczenia, zostali tylko nieliczni zszokowani ludzie. Czekali i patrzyli, co zrobią.
Minęło parę sekund zanim coś poczuł. Był puls. słaby.
- Oddycha, ale ledwo. Musimy jak najszybciej zabrać ją do szpitala. - wyrzucił z siebie, patrząc w górę na Johna, który w panice praktycznie nad nimi wisiał.
- Nie mogę jej stracić.
- Nie stracisz. - zapewnił go.
- Justin, nie mogę jej kurwa stracić.
Justin wstał i szybko złapał Johna za tył głowy, po czym przycisnął czoło do jego. Przez chwilę milczeli.
- Nie stracisz, obiecuję. Obiecuję, okej? - John pokiwał głową i również położył dłoń na tyle głowy Justina, po czym wziął głęboki wdech - Zajmiemy się tym. Wszystko będzie z nią dobrze.
John puścił Justina, by zwolnić drogę dla ambulansu spieszącego w ich kierunku. Przetarł twarz dłonią patrząc, jak ratownicy też sprawdzają jej puls, rozmawiając między sobą i wyciągając sprzęt.
Nie był w stanie zrozumieć co mówili. Nie był w stanie zrozumieć niczego.
- Czy wszystko będzie z nią dobrze?
- Ma słaby puls. Nabój nie przeszedł na wylot, co oznacza, że nadal jest w środku. Musimy zabrać ją do szpitala, teraz. Zadzwońcie i upewnijcie się, by mieli dla nas wolną salę i byli gotowi, kiedy dojedziemy.
- Czy będzie z nią dobrze? - powtórzył John, chodząc dookoła nich.
- Proszę pana...
- To moja żona.
Westchnął, ze zmartwieniem przyglądając się jak dwóch ratowników kuca i łapie Carly, po czym przenosi ją na nosze i rusza z nią w kierunku karetki.
- Zrobimy co tylko możemy by sprawić, żeby żyła.
- To moja żona.
- Proszę pana...
- To moja żona. - wyszeptał ponownie.
- Zrobimy wszystko co możemy. - mężczyzna położył dłoń na jego ramieniu i ścisnął je, po czym kazał wszystkim zrobić miejsce. John bez namysłu ruszył z nimi, trzymając się z boku noszy i szepcząc jej do ucha, by przypomnieć jej, że nigdzie się nie rusza.
- Musimy iść.
- Musimy się dowiedzieć, kto to zrobił.
- To nie jest odpowiednia chwila.
- A kiedy będzie?
- On nas teraz potrzebuje. Wszystko inne może zaczekać.
- Zamknijcie się!
Wszyscy się obrócili i spojrzeli na dyszącą Kelsey. Justinowi zrzedła mina.
- Kelsey...
Na twarzach każdego z nich pojawiło się poczucie winy, kiedy uświadomili sobie, że Carly była ważna również dla niej.
Ogarnęła się i wytarła twarz z łez. Nie była słabą kobietą i nie miała zamiaru załamać się, kiedy jej najlepsza przyjaciółka najbardziej jej potrzebowała.
- O czym dokładnie mówicie, chłopcy? Ponieważ waszym największym problemem nie powinno być kto co zrobił, tylko John i to, że moja najlepsza przyjaciółka może umrzeć.
Marco pokręcił głową, nienawidząc się w tej chwili.
- To, co stało się dzisiaj...
- Jest nie fair, złe i okrutne. Chore i pokręcone. To, co stało się dzisiaj nie powinno się wydarzyć, ale się stało. Stało się i stanie oraz rozmawianie o tym kto co zrobił w niczym nie pomoże i za chuja nie pomoże Carly. - oblizała usta i przełknęła ślinę, po czym uniosła dłoń widząc, że chcą jej przeszkodzić - Nie obchodzi mnie co zrobicie, tak naprawdę nawet nie chcę wiedzieć, zatrzymajcie to dla siebie. Zamiast tego powinniście jechać do szpitala, ponieważ wasz przyjaciel was potrzebuje. Carly was potrzebuje. Wszystko inne może poczekać.
- Nie możemy cię tu zostawić. - zgodnie pokręcili głowami.
- Tak, możecie. Mam tu swój samochód i wszystko będzie dobrze, Tanner tu jest. - unikała spojrzenia Justina - Idźcie. On potrzebuje was bardziej niż ja.
- Upewnię się, by dojechała. - powiedział Tanner, stając za Kelsey. Położył dłonie na jej ramionach i potarł je w kojącym geście, chociaż doskonale wiedział, że nic jej teraz nie uspokoi.
Położyła dłoń na jego i delikatnie ją ścisnęła, dając mu tym do zrozumienia, że docenia jego gest.
- Będę z wami w kontakcie. - Marcus podszedł do niej i ją przytulił, po czym reszta chłopaków zrobiła to samo. Kelsey spojrzała na Justina, nie mówiąc ani słowa. Nie musiała.
- Zajmę się nią. - powiedział, obracając się i idąc za nimi.
__________________________________________________
Droga do szpitala była brutalna, małe maszyny dookoła trzymały Carly od śmierci, jednak jej puls zwalniał z każdą minutą.
To byłoby zbyt wiele dla każdego.
To cud, że w ogóle jeszcze żyła, mówili.
Nie próbowali sprawić, by poczuł się lepiej.
Jego usta były przyciśnięte do jej zimnych kłykci, po twarzy spływały mu łzy. Nie mógł ich powstrzymać, nigdy wcześniej nie pokazywał tej strony siebie. Ale teraz go to nie obchodziło. Potrzebował tylko, by się obudziła, by z nim porozmawiała. Potrzebował dowiedzieć się, że to jeszcze nie jest ich koniec, że jest coś jeszcze.
- Musisz przy mnie zostać. - wyszeptał do jej ucha - Wiem, że już prawdopodobnie chcesz na mnie nakrzyczeć za powtarzanie się. - zaśmiał się, starając się załagodzić napięcie. - Ale nie mogę temu zapobiec. Jest tyle rzeczy, których jeszcze nie udało nam się zrobić... Tyle rzeczy, których nie zobaczyliśmy. Nie mogę zrobić tego bez ciebie. - spojrzał na nią i zgarnął jej włosy z twarzy, po czym pocałował ją w czoło - Walcz z tym, kochanie. Musisz walczyć dla naszej dwójki.
- Proszę pana. - ratownik wskazał drzwi, po czym wstał, by je otworzyć.
John oparł się i mentalnie przygotował się na chaos, który go czekał. Wstał i ruszył za nimi do szpitala.
- Ma skurcze po podaniu pierwszej dawki epinefryny.
- Dalej ma migotanie komór.
- Przygotujcie cztery jednostki orwi 0 Rh-, amiodaron -300, naciskaj.
Pospieszyli do sali, mijając parę korytarzy. Przeszli przez podwójne drzwi, a John został wypchany do tyłu, gdy grupa doktorów przejęła nosze. Ścisnął jej dłoń i czuł jak łamie mu się serce, kiedy jej palce wysunęły się z jego uścisku.
- Poczekajcie. Ona musi wiedzieć, że tu jestem. Musi wiedzieć, że jej nie zostawiłem!
Jeden z lekarzy odwrócił się do niego, gdy przeciskali się przez kolejne drzwi.
- Przykro mi, proszę pana, ale musi tu pan zostać. Jak tylko się czegoś dowiemy, to pana poinformujemy. Obiecuję.
- Ale to moja żona. - wyszeptał patrząc, jak mu ją zabierają i znikając w korytarzu.
- John?
Nie minęło dużo czasu, zanim chłopcy znaleźli go w poczekalni.
- Zabiję go, zabiję... - zanim ktoś mógł go zatrzymać albo spróbować uspokoić, John uderzył pięścią w ścianę. Był rozczochrany, rękawy jego koszuli podwinęły się do łokci, a kurtka gdzieś spadła, dawno zapomniana.
Nigdy, tak długo jak go znali, nie widzieli go w takim stanie.
Długo i mocno się nad tym zastanawiał, ale nie był w stanie dotrzeć do tego, kto mógł to zrobić.
Oparł dłonie o ścianę i opuścił głowę, zamykając oczy. Wciągnął powietrze przez nos i wypuścił ustami, starając się uspokoić. Nie mógł się tego spodziewać.
- Wszystko będzie z nią do...
- Nie wiesz tego! - wykrzyczał, odpychając się od ściany i obracając się do nich, chociaż tylko Marco się odezwał - Żadne z nas tego nie wie! Żyjemy we własnych głowach od bardzo dawna!
- John...
- Powinniśmy pozwolić im to przejąć, powinniśmy byli pozwolić temu przepaść i mielibyśmy nasze życia z powrotem. Byliśmy tak przejęci naszą reputacją, że postawiliśmy życia wszystkich dookoła nas w niebezpieczeństwie! Co to z nas czyni, co?
- Chroniliśmy nasz majątek, a to i tak nad nami wisiało. Ty i ja dobrze to wiemy. Nawet gdybyśmy to odpuścili to co? Myślisz, że to by powstrzymało całą resztę? - wtrącił Bruce - Nie. Jesteśmy w to wciągnięci, czy tego chcesz czy nie.
- Pierdolenie.
- Nie bądź głupi. Rozumiem, że jesteś zły i skrzywdzony, i masz powód, ale nie bądź naiwny.
- Co, gdyby to była Kelsey? - John obrócił się do Justina, ignorując całą resztę.
- Prawie była.
Zamilkł.
- Kurwa.
- Wszystko dobrze.
- Nie, nie jest. - westchnął i przejechał palcami po włosach - Jak mogliśmy pozwolić temu zajść tak daleko?
Bruce wypuścił głęboki oddech i usiadł na jednym z krzeseł. Schował twarz w dłoniach i pokręci głową, po czym przetarł twarz i spojrzał na niego.
- Nie wiem, stary. - oparł się - Nie wiem.
John wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Po raz pierwszy modlił się, by bóg usłuchał jego modlitw.
Musiał to przetrwać.
Justin rozejrzał się po pokoju, przecierając policzek dłonią. Zmarszczył brwi, gdy zauważył, że czegoś brakuje. Opuścił ręce i wyprostował się.
- Gdzie Kelsey?
______________________________________
- Niech to szlag!
Kelsey przechadzała się po budynku. Westchnęła do siebie, podtrzymując się krzesła. Zmęczenie przejęło nad nią kontrolę po rozmowie telefonicznej z rodzicami. Nie mogła znaleźć swojego, musiała go zgubić w chaosie.
Zakryła usta dłonią, starając się uciszyć dźwięki, by nikt nie mógł usłyszeć jej płaczu.
- Przepraszam, proszę pani. Nie może pani tu być.
Kelsey spojrzała w górę i pociągnęła nosem, po czym wytarła łzy z twarzy. Wstała ignorując nieliczne osoby wypełniające pokój i wykonujące telefony oraz robiące zdjęcia miejscu zbrodni.
- Oh...
- Tak, oh. - Kelsey oblizała usta i spojrzała na niego - Justina tu nie ma, tak samo jak chłopaków, jeśli tego szukasz.
- Nie.
- Znaleźliście coś? Wiecie, kto to zrobił?
- Wydaje mi się, że udało im się uciec. Nie było ich w budynku kiedy to się stało, tyle wiem. Wszystko inne to tylko przypadek. - spojrzał na nią. - To wygląda na dobrą przynętę.
- Naprawdę myślisz, że mieli z tym coś wspólnego? - zaśmiała się sarkastycznie - Naprawdę jesteście niesamowici, wiecie? Może gdybyście skupili się na waszej pracy, a nie na Justinie i grupie jego przyjaciół, to zmienilibyście świat.
- Nigdy nie powiedziałem, że...
- Ale równie dobrze byś mógł, ponieważ na pewno to sugerujesz. Moja najlepsza przyjaciółka została postrzelona, postrzelona, Martinez, a pierwsza rzecz o jakiej myślisz to spytanie Johna czy on to zrobił? Justina? Czy naprawdę nieraz słyszysz jak myślisz?
- Więc dlaczego nadal tu jesteś?
- Co?
- Podejrzewam, że gdyby to była twoja najlepsza przyjaciółka, to byłabyś teraz z nią.
Stała w ciszy, złość w niej narastała kiedy wpatrywała się w niego z czystą nienawiścią.
- Nie muszę ci się tłumaczyć, więc zakuj mnie w kajdanki albo wynoś się z przed mojej twarzy.
- Nie musisz być wroga, Jones. Moją pracą jest przepytanie każdej osoby o to, co się wydarzyło i biorąc pod uwagę to, że twoi chłopcy nie są wzorowymi mieszkańcami, nie byłbym zdziwiony, gdyby któryś z nich miał z tym coś do czynienia.
- Pierdol się.
- Jeśli cokolwiek wiesz...
- Nic nie wiem.
Oblizał usta i odgarnął swoją marynarkę, po czym wsunął dłonie w kieszenie spodni. Podszedł bliżej do dziewczyny i pochylił się, wpatrując się w jej oczy.
- Jeśli się zemszczą... Jeśli zobaczę chociaż jedną nieżywą osobę więcej po dzisiejszym wieczorze, to obiecuję, że ostatni raz dzisiejszego wieczoru zobaczysz swojego chłopaka.
- Nie jeśli on dobierze się do ciebie pierwszy.
Zacisnął szczękę i wyprostował się.
- Czy to groźba?
Wzruszyła ramionami i przytrzymała sukienkę, żeby na niej nie stawać.
- Jeśli tak chcesz to traktować.
- Ty dzi... - przerwał, ponieważ jego imię zostało zawołane z dala sprawiając, że spojrzał przez ramię i zobaczył innego oficera stojącego w wejściu.
- Nic tu nie ma, ale znaleźliśmy coś w budynku po drugiej stronie ulicy. Nie wydaje się to być wiele, ale znaleźliśmy tam amunicję.
- Przyjęte.
- Musimy się zbierać.
- Już idę. - obrócił się, by na nią spojrzeć. Przechylił głowę - Wygląda na to, że przekonamy się, kogo pogrzeb będzie pierwszy. Mój, czy twojej najlepszej przyjaciółki.
Kelsey przyglądała się jak odchodzi i zwalczała w sobie chęć wykrzyczenia czegoś - rzucenia czegoś w jego kierunku, zrobienia czegokolwiek. Nienawidziła go. Nienawidziła siebie, i chociaż nie chciała, nienawidziła swojej najlepszej przyjaciółki.
- Chłopak, co?
Obracając się zauważyła Tannera stojącego z pustym wyrazem twarzy. Opadły jej ramiona.
- Byłam po prostu zła. - wyszeptała - A on zawsze stara się wyprowadzić ludzi z równowagi, więc po prostu robiłam to samo.
- Oczywiście. Pójdę po samochód.
- Tanner...
Uniósł dłoń i wzruszył ramionami.
- Twoja najlepsza przyjaciółka ciebie potrzebuje. Wyjdź za 5 minut.
Oblizała usta i pokiwała głową, przyglądając się jak znika w tylnych drzwiach. Obróciła się i rzuciła spojrzenie na salę. Jeszcze godzinę temu wszystko było dobrze, jej najlepsza przyjaciółka brała ślub, a wszyscy byli szczęśliwi.
Szczęście. To słowo wydawało się jej teraz obce.
Nie mogła pojąć jak znaleźli się w tej sytuacji. Jak wszystko mogło się tak pomieszać.
W jednej sekundzie kończyły szkołę, a w następnej były celem najgroźniejszych mężczyzn w Stratford.
Kto by się spodziewał, że zakochanie się może być przestępstwem?
Kelsey przetarła twarz i skrzywiła się w zmieszaniu, słysząc dźwięk swojego telefonu roznoszący się po pustym pomieszczeniu. Rozejrzała się i zaczęła się poruszać, przyglądając się każdej alejce, starając się znaleźć go, zanim przestanie dzwonić. Wcześniej przez prawie godzinę próbowała go znaleźć, a teraz zauważyła go w tylnym kącie sali.
Schyliła się, by go podnieść i wypuściła głęboki oddech, kiedy na ekranie zobaczyła imię Justina.
Oblizała usta i mocno wciągnęła powietrze, po czym przesunęła palcem po ekranie, by odebrać, jednak jakaś dłoń zakryła jej usta.
Krzyknęła i od razu zaczęła kopać, wiercąc się w każdym kierunku w jakim mogła, by się wydostać. Jedyne mogła myśleć to nie znowu.
Powstrzymując się od wdychania oparów ze szmaty przyłożonej do jej nosa i ust. Z jej ust wydobył się jęk gdy poczuła, jak jej ciało robi się coraz słabsze z każdą sekundą.
- Nie... - wyszeptała zaspanym głosem, jej ciało się osunęło - Proszę.
4 notes · View notes
klykcielewe · 7 months
Text
ALERT LCB
UWAGA! W niedzielę (15.10) wybory i referendum! Przygotuj się na ewentualne podtopienia i przerwy w dostawie prądu. Unikaj otwartych przestrzeni i zabezpiecz rzeczy, które może porwać wiatr. Zostań w domu, jeśli możesz.
121 notes · View notes
klykciememes · 9 months
Text
Tumblr media
Tak a propos niedawnego posta @klykcielewe
3 notes · View notes
klykcieprawe · 11 months
Text
!Ksiądz zbiera pieniądze na nowe drzwi!
Witold Pazdan
Zgodnie z ostatnimi obliczeniami i wynikami zebranymi z podsumowania miesiąca nasz kochany Ksiądz ze zgrozą odkrył iż pieniędzy z niedzielnej tacy nie starczy na nowe drzwi.
Dla przypomnienia sytuacji, 19 Maja bieżącego roku w cudownym kościele Kłykci Prawych wydarzył się nadzwyczaj dziwny ale też i okropny wypadek. Paru delikwentów, o godzinie drugiej w nocy (jak podaje pan Mirek, którego hałas obudził bo kamer nie ma) pod wpływem upojenia alkoholowego wyważyli masywne dębowe drzwi przybytku modlitwy i zadumy. Jest to katastrofa nie tylko na tle zbezczeszczenia wartości religijnych ale również zniszczenie jednego z najstarszych zabytków wsi. Starszą od nich jest już tylko pani Kazimiera, która osobiście zmieniała pierwszemu wójtowi pieluchy.
Najdroższy (i raczej jedyny normalny) ksiądz zwraca się z prośbą do mieszkańców jednocześnie dobierając takie słowa:
"No żałuję, że wszystko poszło na buty i samochód. Trzeba było wtedy nie pić to by zbiórki nie trzeba było robić. Ale jak to Pan Bóg przykazał, "pamiętaj aby dzień święty święcić", a że to rocznica śmierci proboszcza była to trzeba było opić."
Każdego dobrodusznego człowieka chcącego wpłacić datek na kościół zapraszamy do pomocy.
"Pamiętajmy iż dobro zawsze wraca. Czy to w postaci błogosławieństwa, czy wikarego w krzakach"
Mówił pan Mirek, który pojawił się na miejscu zdarzenia.
4 notes · View notes
ckkd87 · 7 years
Quote
- Tak bardzo ją kochałeś? - Gavriel zacisnął pięści tak mocno, że jego kłykcie pobielały. - Była jasną gwiazdą pośród wieków ciemności. Udałbym się w ślad za nią na krańce ziemi, gdyby mi pozwoliła.
21 notes · View notes
ao3feed-yurionice · 7 years
Text
Not Jealous
read it on the AO3 at http://ift.tt/2oUs1gD
by tastethegays
Victor nie był zazdrosny.
(To taka mantra wyryta w jego umyśle, te cztery słowa).
Nie był zazdrosny, gdy Yuuri trzymał dłoń kogoś innego.
Nie był zazdrosny, gdy zobaczył ich przytulających się przed Ice Castle zanim Yuuri wszedł do środka na trening.
A już na pewno nie był zazdrosny, kiedy zobaczył jak tamten chłopak całuje Yuuriego w policzek przed zawodami. Absolutnie. Wcale nie bielały mu od tego kłykcie, wcale nie sztywniało całe jego ciało.
Victor nie był zazdrosny.
Words: 2918, Chapters: 1/1, Language: Polski
Fandoms: Yuri!!! on Ice (Anime)
Rating: Teen And Up Audiences
Warnings: No Archive Warnings Apply
Categories: M/M
Characters: Katsuki Yuuri, Victor Nikiforov, Yuri Plisetsky
Relationships: Katsuki Yuuri/Victor Nikiforov, Katsuki Yuuri & Victor Nikiforov
Additional Tags: fic w którym Yuuri ma kogoś gdy Victor przyjeżdża do Hasetsu, i Victor bardzo kocha i bardzo wypiera fakty, Jealous Victor Nikiforov, Translation
read it on the AO3 at http://ift.tt/2oUs1gD
0 notes
ehzulie · 6 years
Text
Dishonoured
210118
Odrzucam niedopalonego papierosa na chodnik, przydeptuję go podeszwą buta. Mocno. Wgniatam niedopałek w cementową taflę pod swoimi nogami i wsuwam dłonie w kieszenie skórzanej kurtki, a potem odchylam głowę do tyłu. Przyglądam się chmurce pary i dymu, wciąż wydobywającego się z mojego nosa. Odliczam sekundy. Zaciskam zęby, dłonie w pięści, kłykcie bieleją, oddech przyspiesza.
Nerwowo wydobywam spod kurtki paczkę i zapalam kolejnego. Odgłos iskry wypełnia na chwilę uliczkę, mały płomień rozjaśnia moją twarz, a ja zaciągam się i czuję gorące drapanie w krtani, które ponownie pozwala mi się skupić na czymś innym. Czymkolwiek, na niczym. Na pustce. Na wszystkim, co nie jest myślą. Wszystkim, co nie pochodzi z mojego wnętrza, co nie jest mną. Nie chcę czuć siebie, myśleć o sobie, przypominać sobie, kim jestem. Przypominać sobie, że jestem. Jedynie trwać bez myśli i czucia, bez zastanowienia.
Obojętnie. Jakkolwiek.
Pet ląduje na chodniku obok poprzedniego. I wcześniejszego. I jeszcze dwóch kolejnych. Odliczam sekundy, zaciskam zęby, dłonie w pięści – wsuwam kolejnego papierosa w usta i obserwuję czarne, pozbawione gwiazd niebo nad miastem. Wystarczyłoby wznieść się ponad budynki, żeby zobaczyć gwiazdy. Żeby niebo przestało być jednolitą, bezosobową masą. Ale po co? Po jaką cholerę?
Papierosy się kończą. Wybija północ. Zirytowany kopię szklaną butelkę w stronę przeciwległej ściany, a szkło rozpryskuje się na setki małych, zielonkawych kawałeczków. Jestem psem, a pióra wydają mi się teraz ledwie wiórem. Bezwartościowym kawałkiem ciała.
Wyrywam jedno z nich i przyglądam mu się. Białe, oprószone szarością  przy krawędziach. Kawałek mojego ciała. Duszy. Bezwartościowej, pustej, której chętnie bym się pozbył. Chciałbym pozbyć się ich wszystkich. Wyrwać je. Wyrzucić. Zdeptać. Gniew szarpie moją dłonią, która ciska pióro w chodnik. Szarpie nogą, która wciska je podeszwą w kałużę.
Pogarda wypełnia moje gardło. Smakuje żółcią i kwasem, ściska przełyk, ściska żołądek. Zasłużyłem na to. Zasłużyłem na to, kim teraz jestem. Zasłużyłem na pogardę i na żółć, i kwas. Powinienem paść na kolana i bić się w pierś – żałować, błagać. Ale nawet będąc taką sprzedajną kanalią, jaką się stałem, nie potrafię się ukorzyć. Nigdy nie potrafiłem.
To był mój pierwszy krok w stronę przepaści. Teraz potrafię jedynie spadać w dół, bo ta cholerna duma nie pozwala mi rozłożyć skrzydeł. Nie pozwala mi ich używać. Nie pozwala mi walczyć przy ich pomocy.
Przyjmować ciosy – zasłużyłem na nie. Sam je na siebie sprowadziłem. Sam wrzuciłem się w tę otchłań. Powinienem być gotowy na wszystko, co mnie w niej czeka.
0 notes
Text
Supernatural - UPADEK
Rozdział szósty - W samo południe
47.
Dean wyszedł na ganek. Deszcz nadal zacinał uporczywie, wdzierał się pod zadaszenie i rozpryskiwał na deskach. Dean poczuł go na twarzy. Zimy jak jego wnętrze. W uszach mu dzwoniło, ledwie słyszał bębnienie kropli i szum wiatru. Mokry świat był na zewnątrz, a Dean znajdował się w środku. W zimnym, pustym środku, w próżni i bezczasie.
Bobby miał w torbie zawiniątko z grubego płótna w kolorze khaki, a w zawiniątku spoczywały dwie strzykawki wypełnione morfiną. Pomogły – na jakiś czas. Sam uspokoił się i zaczął nawet przekonywać Deana, że wszystko będzie dobrze. O świcie spróbują zejść ze wzgórz i znajdą jakiś transport. Leżąc bezwładnie na zarwanej, cuchnącej sofie, uśmiechał się do starszego brata poczerniałymi, popękanymi wargami, z których sączyła się ciemna krew. Jego oczy przypominały oczy demona z rozstajów, rysy twarzy, wyostrzone bólem, wyglądały upiornie.
Około północy Bobby naciągnął na oczy daszek bejsbolówki i ruszył na poszukiwanie pomocy. Burza nadal szalała nad wzgórzami, ale Bobby powiedział, że sobie poradzi.
– Nie ma na co czekać – rzucił z progu.
Oczywiście miał rację. Sam... Sam nie miał szans na to, by doczekać do rana.
Rozmawiali cicho, a przynajmniej Dean mówił coś, pozwalając Samowi wtrącić słowo, czy dwa. Sam zmęczył się szybko i zapadł w niespokojny sen. Dean miał wrażenie, że jego własna skóra jest za ciasna, że rozerwie się na strzępy. Próbował ocucić Castiela, najpierw delikatnie, potem brutalnie, przeklinając szeptem. Próbował się modlić. Kiepsko mu szło, gdyż zazwyczaj jego modlitwy skierowane były właśnie do Castiela, a tym razem nie mógł na niego liczyć. „Jeśli istniejesz” i „błagam, pomóż” paliły go w usta. Gdyby Bóg słuchał, nie doszłoby w ogóle do całej tej sytuacji. Wzywał Salaphiel. A potem wszystkie anioły, które zechciałyby go wysłuchać. Wzywał Asmodeusza i jego córkę Avarice. Wzywał Crowley'a. Błagał o pomoc Fenrira i Hellię. Nikt nie odpowiedział. Czuł się jak owad nakryty szklanką; krążył bezradnie po ciasnym więzieniu, ze świadomością, że na zewnątrz jest świat, wolność, powietrze, życie. Wołał, ale nikt nie słyszał jego głosu. Jego ręce aż rwały się, żeby złapać jakiś przedmiot i cisnąć nim o podłogę, żeby rozkrwawić sobie kłykcie o ściany, żeby zniszczyć coś tak, jak on był niszczony. Przeszedł przez piekło i niebo, zrobił rzeczy, jakich nigdy nie spodziewałby się zrobić, toczył bitwy, na które nie miał sił, a które musiał wygrać, a mimo to znajdował się dokładnie w punkcie wyjścia. Jakiś cholerny żart, jak stara, komputerowa strzelanka, w której rozwalasz wszystkie zombie po to tylko, by znów wylądować na linii startu.
To było nie w porządku. To było tak cholernie nie w porządku, że poczuł, jak drżą mu wargi, a łzy rozmazują półmrok pomieszczenia. Odwrócił się od Sama, powlókł w kąt izby i oparł czoło o ścianę. Pozwolił płynąć łzom. I tak nikt go nie widział. Pozwolił sobie na jęk. I tak nikt go nie słyszał.
Nie wystarczało. Coś w jego środku napierało na żebra, rozpychało się w żołądku, próbowało wyjść z wnętrza ciała. Bolało go od środka, bolało tak bardzo, że tylko zewnętrzny ból mógł mu przynieść jakąkolwiek ulgę. Uderzył pięścią w ścianę tuż obok własnej twarzy, ale bał się, że hałas znów obudzi Sama. Zaczął więc pocierać kłykciami surowe deski. Coraz mocniej i mocniej, aż skóra zdarła się, a pięści zaczęły pozostawiać na ścianie smugi krwi. Zadrapał deski paznokciami przyjmując wbijające się pod nie drzazgi jak błogosławieństwo. Dopiero wtedy to coś w jego wnętrzu przycichło, wycofało się, ciężkie i lodowate.
Sam ocknął się i wyszeptał jego imię, więc Dean usiadł obok niego na skraju sofy.
- Bobby poszedł po pomoc - powiedział.
- W taki deszcz? - zachrypiał Sam.
- Nie jest z cukru - skwitował Dean, powstrzymując krzyk. - Jak się czujesz?
- Lepiej - skłamał natychmiast Sam. - A ty? Z tobą wszystko... w porządku?
- Mhm.
- Cas?
- Nic mu nie będzie.
- Dean... - Sam wpatrywał się w jego twarz z gorączkową uporczywością. - Zrobiliśmy to.
- Pewnie, młody.
- Nie... naprawdę... zrobiliśmy to...
- Wiem.
- Dean, dziękuję.
- Za co?
- Za... - Sam zamrugał powoli, osuszając poczerniałe od wynaczynionej krwi oczy. - Za wszystko.
- Nie bierz mnie pod włos - parsknął Dean.
- Nie, Dean, serio - powiedział Sam. - Ja... Ja przepraszałem cię... tyle razy... i tak, powinienem... powinienem przepraszać, bo... za... za wszystkie te... za te rzeczy...
- Sam, przestań - powiedział Dean bardzo głucho.
- Ale powinienem... powinienem ci podziękować - mówił dalej Sam. - Za to... za to, że... jesteś takim... zarąbistym bratem.
Uśmiechnął się drżącymi, popękanymi wargami. W tym uśmiechu nie było światła. To nie był żart, tylko pożegnanie. Dean nie był na nie gotowy. Potrząsnął głową.
- Pewnie, że jestem - powiedział cicho. - Pewnie, że jestem zarąbisty. Nigdy o tym nie zapominaj.
Sam poruszył leciutko głową, jakby chciał zapewnić, że nie zapomni. Dean zobaczył, jak kosmyki jego włosów kruszą się, opadają na oparcie kanapy niczym popiół. Ostrożnie dotknął ręki Sama. Pod palcami wyczuł warstewkę czegoś, co przypominało sadzę. Gładkie, niczym puder rozprowadzony w tłuszczu, martwe i ciemne. Czekała ich czerń, wszystko miało skończyć się w czerni.
- Dean - wymamrotał Sam. - Musisz... Musisz... znaleźć tatę...
Dean poderwał głowę. Oczy Sama przymykały się, ale patrzył z uporem w twarz brata.
- Sammy, to nie... - Dean przełknął sucho. - Tata nie...
- I mamę... - szepnął Sam. - Kiedyś... I musisz... musisz powiedzieć im... że próbowałem... że... ich...
Zamknął oczy i westchnął cicho.
Więcej się już nie odezwał.
Dean posiedział przy nim przez jakiś czas, czekając na cud, który nie miał nastąpić. Czekał na kolejne słowo. Na kolejny oddech. Na uderzenie serca. Potem pokiwał głową i otarł oczy opuszkami palców. Wewnętrzny ból, który wcześniej próbował rozerwać go na strzępy, ucichł, zamienił się w pustkę. Stał się dziurą, do której wszystko spływało, pozostawiając go pustym i zmarzniętym. Podniósł się z trudem, jak stary człowiek, opierając ręce nad kolanami i powoli prostując grzbiet. Ogarnął wzrokiem izbę, wciąż nieprzytomnego Castiela i martwego Sama, a potem poszedł powoli ku drzwiom.
Na ganku Dean oparł przedramiona o nadgniłą balustradę tarasu. Splótł palce i skulił ramiona. Deszcz kapał mu za kołnierz i spływał po kłykciach, spłukując z nich krew. Zaczynało się przejaśniać. Na wschodzie niebo nabierało łososiowego odcienia świtu. Od lasu biło bogatym zapachem igliwia, mokrej kory i liści. Deszcz przechodził w mżawkę i wśród konarów odzywały się ptaki.
- Napijesz się?
Dean powoli obrócił głowę. Oderwał ręce od balustrady i wyprostował się, równie wolno. Demon stał po przeciwnej stronie ganku, w cieniu, tam gdzie dach chatki myśliwskiej załamał się pod cięzarem zaspy sosnowych igieł i kęp mchu. Wyciągnął przed siebie rękę. Dean nie zareagował. Nie sięgnął po pistolet ani po nóż. Patrzył tylko na demona pustym wzrokiem.
– Trzydziestotrzyletnia Glendronach - powiedział demon. W wyciągniętej dłoni trzymał kryształową szklaneczkę. - Wiem, że już jej smakowałeś.
- Asmodeusz - powiedział Dean. Zrobił pół kroku naprzód, ale druga ręka demona, trzymająca hebanową laskę ze srebrną gałką, uniosła się, a na pierś Winchestera naparła niewidoczna ściana.
- Nie przyszedłem tu, żeby walczyć - oznajmił Asmodeusz.
- Po co, w takim razie, przyszedłeś?
- Mam zobowiązania. - Demon ostrożnie odstawił szklaneczkę na balustradę. Wysunął się z cienia i podszedł odrobinę bliżej podpierając się na lasce. Utykał lekko. Miał na sobie sztuczkowe spodnie, opadające na  wypolerowane buty, bordową kamizelkę i elegancki czarny stroller. Z kieszonki kamizelki zwieszała się srebrna dewizka. Był przystojny. Odrobinę przypominał młodego Johna Winchestera, sylwetką, barwą włosów, zarysem szczęki. Dean przyjął to obojętnie. Czarna dziura w jego wnętrzu wciąż zasysała wszelkie emocje.
- Jak cholera masz zobowiązania - powiedział zimno. - Wzywałem cię.
- Słyszałem.
Dean otworzył usta, próbował coś powiedzieć, ale wykrzywił tylko wargi. Głęboko wciągnął powietrze.
- Słyszałeś - powtórzył.
- Wiem, że to nie było łatwe - oznajmił demon. - Ale było konieczne. To, przez co ty i twój brat musieliście przejść. Avarice chciała, żebym ci o tym powiedział. Przykro mi.
Dean pokiwał głową. Nie odrywał spojrzenia od twarzy Asmodeusza.
- Przykro ci - powiedział głucho. - Tobie jest przykro.
- Nie z powodu śmierci Sama - rzucił demon. - Ta była konieczna. Żałuję, że to musiało się stać w taki sposób. Przykro mi, że musiałeś być tego świadkiem. To z pewnością było bardzo traumatyczne przeżycie.
- Ale... - dodał z nagłym uśmiechem - ... wam, chłopcy, zawsze jakoś się udaje się pozbierać.
Dean na moment przymknął powieki. W ułamku sekundy zyskał pewność, że zamorduje Asmodeusza. Może nie w tej chwili, ale kiedyś. Wytropi go, dopadnie i zabije.
Uśmiech na twarzy demona przygasł.
- Czemu tak na serio? - zacytował Jokera. - Przecież mówię, że mam zobowiązania. Kontrakt.
A więc Sam skłamał. A więc był jakiś kontrakt. Dean nawet się tego spodziewał. Niczego to już nie zmieniało.
- Sam nie kłamał - oznajmił Asmodeusz, jakby czytając mu w myślach. - Nasz kontrakt nie przypominał zwyczajowego cyrografu. Ja nie jestem demonem z rozstajów, a Sam nigdy nie wyraziłby zgody na całusa. A jednak kontrakt był konieczny. Widzisz, nasza moc bierze się głównie z paliwa, jaką są potępione dusze, ale kontrakt może być prawdziwym dopalaczem. Plus, istnieje cała masa ograniczeń, zakazów i kruczków. Cała ta biurokracja. Nie chce mi się nad tym rozwodzić.
Oparł się na lasce i sięgnął po szklaneczkę z whisky. Dean mógłby w tej chwili rzucić się na niego i spróbować przyszpilić go nożem na demony. Nie zrobił tego. Był zmęczony i pusty.
- Nasz kontrakt... - powiedział Asmodeusz. - Mój kontrakt pozostawał otwarty. Aż do teraz. To jest umowa dwustronnie obowiązująca, losowa, a zawarliśmy ją z Samem nie na piśmie, czy choćby werbalnie, lecz raczej per facta concludentia 1, w obliczu wyższej  konieczności. W ramach tej umowy Sam otrzymał ode mnie fragment Słowa Stworzenia i tron piekła. Jego zadaniem było... zasadniczo uratowanie mojego tyłka przed Samaelem. W zamian za ocalenie mojego życia, ja miałem ocalić życie Sama.
- Gratulacje - warknął Dean. - Świetnie ci się to udało.
- Rzecz w tym, że nie mogłem go ocalić - ciągnął demon. - Twój brat był w bardzo ciężkim stanie już wtedy, przy naszym pierwszym spotkaniu. Dusza w strzępach, zawodzące ciało. Zaoferowałem mu fragment Słowa, dzięki czemu Sam odzyskał tymczasową równowagę. Ostatecznie jednak Słowo musiało go zabić. Nie istniało inne wyjście z tej sytuacji. Najważniejsze było, aby wpierw zabiło, lub choćby pokonało Samaela.
- Najważniejsze - gardłowo przyznał Dean. Jego ręka powoli zaczęła wędrować ku wewnętrznej kieszeni kurtki, do noża.
- A teraz clou programu. - Asmodeusz zasalutował mu szklaneczką. - Przypieczętowanie umowy. W skrócie mówiąc, aby pozyskać optymalną moc należy postawić na szali coś, co ma wielką wartość. Zazwyczaj jest to ludzka dusza. Jednakże ja takowej nie posiadam, a dusza Sama była rozbita. Kiedy jednak na szali położy się poświęcenie, szczególnie poświęcenie ostateczne... nie ma rzeczy niemożliwych. Sam musiał umrzeć, anioły musiały zamknąć niebo, a ja musiałem przejąć duszę twojego brata, w czym bardzo pomogły mi jatki, jakie obecnie rozgrywają się w piekle. Wykonałem kawał bardzo dobrej roboty wiążąc wszystkie te nitki, ustawiając klocki domina, i należą mi się gratulacje. A teraz chodźmy ożywić Sama.
Dłoń Deana zamarła. Zacisnął zęby aż pod skórą zaznaczyły się zaczepy jego szczęk. Asmodeusz obrzucił go niewinnym spojrzeniem jasno-niebieskich oczu.
- To jest najważniejszy punkt kontraktu - powiedział spokojnie. - To jest oś, która to wszystko spaja. Bez niej wszystko pójdzie na marne. Nie robię tego z dobroci serca - chociaż całkiem polubiłem Samuela. Mam obowiązki.
Utykając skierował się do drzwi wejściowych. Dean dokończył ruch i wyjął nóż z kieszeni. Podążył za demonem, ściskając rękojeść w drżącej dłoni.
Asmodeusz skrzywił się na powiew pleśni i rozkładu, jakim powitało ich wnętrze chatki myśliwskiej. Bez wahania podszedł do sofy, odstawił na stolik niemal już opróżnioną szklaneczkę i pochylił się nad ciałem Sama. Przesunął wzrokiem po jego zapadniętej, pokrytej czarnymi plamami twarzy, po spękanych ustach i włosach rozsypujących się w popiół.
- Uch. Mówiłem już, że mi przykro? - rzucił, zerkając na Deana.
- Chwileczkę. - Dean uniósł lekko rękę. - Możesz to zrobić?
- Mogę. W tej chwili nawet muszę.
- Jakie będą konsekwencje? - Dean nienawidził tego słowa, ale musiał je wypowiedzieć. - Co się z nim stanie? Będzie... będzie taki, jak przedtem? Zanim ty się zjawiłeś? Jego... jego dusza...
- Jego dusza to dzieło sztuki. - Asmodeusz posłał Deanowi nieco cyniczny uśmieszek. - I w innych okolicznościach z całą pewnością bym ją sobie zatrzymał. Słyszałeś kiedyś o kintsugi? To taka japońska sztuka naprawy starych skorup za pomocą złota. Ściślej mówiąc, laki i złota. Stare skorupy stają się po czymś takim małymi dziełami sztuki, a dusza Sama... cóż, spaja ją Słowo Stworzenia. Nieaktywne, przynajmniej przez najbliższych parę stuleci, ale jednak Słowo. Wiesz, jak to podbija wartość?
- Nie o to pytałem.
- Jego dusza jest załatana - powiedział Asmodeusz. - Powinna sprawować się całkiem nieźle. Może nawet lepiej niż przedtem.
- A czego ty chcesz w zamian? - spytał Dean.
- Nie słuchałeś mnie, czy co? - zirytował się demon. - Ja już dostałem moje "w zamian". Pozbyłem się Samaela i tego przeklętego okruszka boskości, na który się połaszczyłem. Ukradłem to cholerstwo i przez wieki, przez tysiąclecia, czułem jak mnie pali. Jak mnie zmienia. Stałem się kimś innym i... nawet tego nie żałuję, ale teraz wreszcie mogę to zakończyć. Więc, nie. Nie ma już żadnego "w zamian". Wypełnię kontrakt i wracam do własnego życia. Nie zapisuj mojego numeru w komórce. Oczekuję, że nie będziecie mnie szukać.
Pochylił się nad Samem.
- Zaczekaj - wyrzucił Dean.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś - jęknął Asmodeusz.
- Za każdym razem... - Dean walczył z opornymi słowami. - Za każdym razem, kiedy to robimy... Zawsze zanurzamy się głębiej. I nie tylko my. To nie dotyczy tylko nas. Poszedłem do piekła, żeby Sam wrócił do życia. Sam postanowił się zemścić i uwolnił z Klatki Lucyfera. Cas go wydostał, a ja wepchnąłem mu duszę i... Znaleźliśmy się tutaj. Czy możesz mi zaręczyć, że nie wpadniemy w jeszcze głębsze szambo?
- Znając was, absolutnie nie mogę tego zrobić. - Asmodeusz uśmiechnął się kącikiem ust. - Ale to już nie będzie moja wina.
Dean odetchnął głęboko. Powoli odłożył nóż na stół, obok kryształowej szklaneczki. Opuścił gardę, tylko odrobinę, tylko na tyle, by pozwolić sobie na cień nadziei.
- A jeśli się nie zgodzę? - zapytał. To była absurdalna myśl. Oczywistym było, że się zgodzi, niezależnie od tego, jakie kosmiczne konsekwencje czekały na nich tym razem. A jednak potrzebował tej odpowiedzi. Na później. Na chwilę, kiedy ponownie zanurkują w szambie i będą próbowali zrozumieć powody, dla jakich się w nim znaleźli.
Asmodeusz westchnął lekko.
- W przypadku Sama - powiedział, wskazując ręką nieruchome ciało. - Jak widzisz. Niebo jest dla niego zamknięte, w piekle panuje zamęt. Mógłbym ukryć jego duszę w Hellheimie, albo w tym, co z niego zostało. Na jakiś czas byłoby to dobre rozwiązanie, ale ostatecznie... Zew Jeziora Ognia jest bardzo silny.
- Jakie byłyby konsekwencje niedotrzymania umowy dla nas wszystkich? - wzruszył ramionami. - Nie jestem pewien. Ale to nie może być nic dobrego. Podejrzewam katastrofę na skalę wszechświata.
- Zrób to - wyrzucił Dean. Ulga, jaka go zalała, kiedy tylko padły te słowa, była tak głęboka, że zadrżały pod nim nogi. Usiadł ciężko na stoliku, blisko Sama, wyciągnął ręce i odnalazł zimną, nieruchomą dłoń brata. - Zrób to.
Asmodeusz znów uśmiechnął się kącikiem ust. Położył rękę na piersi Sama i wyszeptał kilka słów. Przez moment wnętrze myśliwskiej chaty rozjaśniał blask - błękitny, biały i złoty. Dean mógłby przysiąc, że złowił okiem widok rozedrganego, świetlistego tworu, czystej energii opadającej w głąb ciała Sama. Asmodeusz cofnął rękę, a pierś Sama drgnęła, jego płuca zassały powietrze. Dean poczuł, jak palce brata kurczą się i rozprostowują w jego stulonych dłoniach.
- Hej - powiedział miękko. - Hej, hej, Sammy.
- Powoli. - Asmodeusz wyprostował się, cofnął i zatoczył lekko. - To zajmie trochę czasu. Ja nie uznaję tych jarmarcznych, anielskich sztuczek. Moje podejście jest bardziej holistyczne.
- Sam - powtarzał Dean raz za razem. - Sam. Sam. Sammy?
Amodeusz patrzył przez chwilę na Deana, potrząsającego dłonią brata. Uśmiechnął się znów, nieco cynicznie, z odrobiną ciepła.
- Nie ma za co - powiedział i zniknął.
1) per facta concludentia - w drodze czynności konkludentnych
0 notes