No. 21
Nie pamiętam, kiedy ostatnio leżałam w łóżku z laptopem o tak późnej godzinie. I to jeszcze po to, by pisać. Dawno temu, wieki. A przecież kiedyś to była codzienność, przypominam sobie siebie w liceum, kiedy zasypiałam w pustym łóżku, otoczona poduszkami jak w twierdzy i do późnych godzin nocnych klepałam w klawiaturę bez opamiętania.
Echa dawnego życia wracają powoli. Jak to jest być samemu, prawie zapomniałam. Jak to żyć w ciszy, bez dzielenia się codziennością.
W ostatni weekend byłam u rodziców i podobne uczucie dopadło mnie wieczorem, w sobotę, gdy zorientowałam się, że nie mam do kogo zadzwonić wieczorem i opowiedzieć mu o swoim dniu. Choć może to nie do końca prawda. Pozostaję w kontakcie z przyjaciółmi, jesteśmy na linii, dużo rozmawiamy. Ale jednak te rozmowy, wieczorne, o głupotach, o codzienności, o szarości każdego dnia były zarezerwowane przez pięć długich lat dla Niego.
Nie czuję się samotna, naprawdę nie. Ale jest jakoś pusto. Im więcej to wszystko analizuję, skupiam się, robię audyt naszych wspólnych pięciu lat, tym bardziej myślę, że może miał rację. Że może faktycznie nie tak to powinno wyglądać. Szukam, węszę, kiedy zaczęło się psuć, próbuję zlokalizować moment, w którym zaczął myśleć, że może my razem to nie to. Wydaje mi się, że było to w zeszłym roku, może wiosną. A może wcześniej.
Wracam do dobrych chwil, do naszej pierwszej wspólnej podróży do Portugalii, do spacerów nad brzegiem oceanu i zachwycaniem się malutkimi króliczkami w parku da Cidade do Porto. Nad naszą wycieczką do Wenecji, aperolami pitymi na plaży. Nad pierwszymi spotkaniami, gdy jeździłam do niego, gdy byliśmy na odległość, gdy przez całe weekendy nie wychodziliśmy z łóżka. O tym, gdy poznałam jego rodzinę w Ukrainie, jak wszyscy byli mną zachwyceni, a on był chyba trochę z tego dumny. Jak wspierał mnie, gdy moja matka ryła mi psychę, jak sprowadzał mnie na ziemię, jak zachęcał do pisania. Jak gotowaliśmy razem, dzieląc się obowiązkami, bo ja nie potrafię dobrze kroić, a on smażyć mięsa. Jak kochał naszą kotkę, jak spali słodko w łóżku. Jak patrzyłam na niego, na jego zrelaksowaną twarz, gdy drzemał i myślałam jaki jest piękny.
Nie sądzę, że dało się coś zmienić. Myślę, że tak miało być. Oprócz tych pięknych chwil, było też sporo tych gorszych. Były momenty, w których byliśmy blisko rozstania, z różnych powodów. Była moja agresja i złość, jego milczenie, moje niewybredne teksty na temat jego rodziny, moje zawstydzanie go, choć nie byłam tego świadoma, jego przytyki, to jak powiedział mi, że nie nadawałabym się na matkę. Poraniliśmy się, wielokrotnie. Dlaczego więc tyle to trwało?
Nie wiem, jak to wygląda z jego strony, ale z mojej to całkiem proste: zaufałam mu na 1000% procent. Włożyłam całą wiarę w tę relację, opierała się na bezwzględnym i całkowitym zaufaniu, że mimo wszystko, kochamy się, że przejdziemy każde gówno, i że jestem pewna, że z drugiej strony jest tak samo. A przeszliśmy razem całkiem sporo. Najpierw rozłąkę przez kilometry, potem brak akceptacji mojej rodziny, brak pieniędzy, pandemię, to jakim echem odbiła się na nim wojna w Ukrainie, jego depresję (przynajmniej pierwszy epizod), mój epizod, aż do teraz. Są jednak rzeczy, których przeskoczyć nie sposób.
Nie żałuję czasu spędzonego razem. Kochałam. Dalej kocham. Ale mojego zaufania już nie ma.
Powiedział: nie widać po tobie, że jest to dla ciebie trudne. Odparłam: a jak mam wyglądać, czego oczekujesz? Czy miałam przyjść zapłakana? Wzruszył ramionami.
Wystarczająco się napłakałam, gdy wyszedł i powiedział, że idzie szukać mieszkania dla siebie. Wystarczająco, gdy widziałam, że się odsuwa, że mnie unika, że nie chce dotykać. To bolało. Wystarczająco przez te dni, kiedy nie wiedziałam, czy czegoś sobie nie zrobi, czy nie będę musiała za chwilę dzwonić po karetkę. Albo gdy tkwiłam w niepewności co do tego co dalej, cały długi tydzień z nieprzespanymi nocami, z poczuciem, że on mnie nie chce, że za chwilę nie zniosę takiego napięcia. Każde nasze spotkanie od zerwania jestem na lekach uspokajających. Jak mam więc wyglądać?
Coś się bezpowrotnie skończyło. Nie lubię palić mostów, ale czuję to coraz bardziej. Teraz twierdzi, że jest idiotą, że popełnił błąd, że to była najgorsza decyzja, jaką mógł podjąć i że chce to naprawić. Jak to naprawić, nie wie. Ja z resztą też nie. Nie sądzę by się dało. Nie, jeśli nie chcę sobie zafundować więcej niepewności, strachu, tego obezwładniającego lęku. Naprawdę wolę być sama, niż czuć znów coś takiego. Nie zrobię sobie tego, nie wpuszczę go znowu.
Zawsze wolałam 'do zobaczenia', niż 'żegnaj'. Nie odcinam się, to nie to. Wspieram go z daleka, myślami, bo niczego nie chcę dla niego bardziej, niż żeby poukładał się ze swoją głową, był szczęśliwy pomimo okoliczności, miał wiarę w to, że świat nie jest zły. Ale myślę coraz bardziej, że tu już nie da się posprzątać. Nie, kiedy brak tego zaufania, fundamentu.
Hej, życie, zaskocz mnie. Wierzę, że nic nie nie dzieje się bez przyczyny. Mam nadzieję, że za rogiem czeka coś wspaniałego.
7 notes
·
View notes
Pestka
1.
W sercu mam niewielką dziurkę. Niby jest dobrze, naczynia krwionośnie rozprowadzają krew i wszystko działa jak należy. A jednak świadomość ubytku w samym centrum mnie boli. Jestem niepełna, ale przecież dzialam.
Czarna dziura w moim sercu. Pewnie płynie we mnie czarna krew. Czerwone serce, czerwone ciało, kwaśna ciecz.
2.
Wraz z początkiem wakacji Bada pakowała naszą piątkę do auta i wywoziła na wieś, do swojej matki. Lubiliśmy te coroczne podróże i lato w otoczeniu zieleni, w końcu cały rok szkolny spędzaliśmy w gęstwinach miasta. Matka Bady była harda, ale pod jej twardą, spaloną słońcem skórą kryło się ciepło. Mówiła językiem ziemi, pewnie sama z niej wyrosła. Miała w sobie kamienie, glinę, dżdżownice i nieskończone historie.
Wraz z Pio prowadzili wiśniowy sad. Lato to czas zbiorów owoców, dlatego cieszyła ich nasza obecność. Byliśmy na tyle duzi, aby wraz z innymi pracownikami zbierać owoce do koszy, ale na tyle mali, aby po chwili gubić się w dzikich trawach wsi i pływać z wartkim nurtem rzeki.
Jako najmłodsza z naszej piątki porzuciłam tradycję letnich wyjazdów najpóźniej. W moje ostatnie, wiśniowe wakacje pojechałam do Kary sama i to te zbiory wspominam najczulej. Kara zmarła jesienią, chwilę po moim powrocie do domu, a kilka miesięcy później jej mąż.
Miałam 15 lat, w głowie motyle, a w sercu imię szkolnego kolegi krzywo wypisane żółtym długopisem BIC. Początkowo nie chciałam jechać w czerwcu do Kary, pociągała mnie perspektywa palącego od słońca betonu i nieskończonych kolorów letniego miasta, chemiczne, truskawkowe shake’i z McDonald's i miejska plaża oblana turystami i potem. Jednak Bada zdradziła, że Kara z O nie mają się najlepiej i że w te wakacje mogą potrzebować szczególnej pomocy. Powiedziała mi też, że jestem na tyle dorosła, aby otrzymać wynagrodzenie za swoją pracę. Ta dorosłość z jej ust to był tani chwyt, a jednak go kupiłam. No i chciałam odłożyć. No i martwiłam się o Badę i O.
Tak więc z końcem czerwca znów znalazłam się w czerwieni, w objęciach Bady, zapchana jej maślanym plackiem, zbyt lekka, by nocami spać, za ciężka, aby wspiąć się na cienkie gałęzie drzew i polecieć. W spojrzeniach Bady i O widziałam szczęście, w ciałach zmęczenie i ból. Do zbiorów wzięłam się niemal natychmiastowo, gubiąc się sadzie i czasie, zrywając cierpkie owoce z drzew. Czasem zrywałam je sama, czasem szłam do lasku wraz z garstką pracowników, prowadząc wielogodzinne rozmowy. A jednak najbardziej ceniłam te nieliczne dni, w których tonęliśmy z Badą i O w szkarłacie, powolnie oglądając drzewa i snując długie opowieści. Mimo wieku ich sprawność mnie urzekała, Bada prowadziła wśród gąszczy szybkim krokiem, lepiąc przy tym baśnie z błotnistej gliny, czułości i siebie. Jej słowo powodowało, że zatapiałam się w tę ziemię, budząc się o zmierzchu, zbyt pochłonięta śnieniem jej opowieści.
W pewien z takich dni zpaytałam Badę, jak to się w sumie stało, że uprawiają wiśniowy sad. Jeździłam tam tyle lat, zebrałam nieskończoność czerwonych paciorków, poznałam każdą sztuczkę, aby przetwory z wiśni nie były zbyt kwaśne, a jednak jakimś dziwnym cudem nie znałam odpowiedzi na to proste pytanie. Szorstkie ciało B z jego brzmieniem zmiękło, a na jej twarzy pojawił się uśmiech, który przyćmił wyraźne zmęczenie.
“To proste.” - odpowiedziała - “Wiśnia zaczyna kwitnąć, zanim pojawią się na niej liście. Z jej kwiatów rodzi się wiosna, a z jej owoców miłość. Najwięcej miłości może wyjść jednak z pestki, i to ty możesz się nią dzielić”.
3.
Gryzę ciało czerwieni, zębami stukam o szorstką pestkę. Jak przyjemne byłoby jedzenie wiśni bez twardego środka? Chciałabym zatopić zęby w mięsistej słodyczy bez konsekwencji. A jednak każda z przyjemności ma jakiś czarny punkt, choć czy z czarnej dziury nie będzie kiedyś nocy, z której narodzi się serce?
4.
W kieszeniach obcisłej marynarki nosił najpotrzebniejsze rzeczy. Klucze do domu, dowód, kartę do bankomatu, zdjęcie ojca, zdjęcie Zu, fioletowe gumy, niebezpiecznie długie paragony z pobliskiego marketu i kopiastą łyżeczkę spokoju. Taki zestaw zazwyczaj pomagał mu przetrwać codzienność i wtedy jego codzienność emanowała względnym spokojem. Włożył do kieszeni rękę, aby sprawdzić, czy ma wszystko z utworzonej kiedyś listy i po trzykrotnym odhaczaniu kolejnych punktów wyszedł z domu.
Był listopad, ale dzień wyjątkowo ciepły i słoneczny, na podwórkach biegały psy i zapakowane w kurtki dzieci. Szaliki przechodniów kradła zawieja, zamieniając je w kolorowe latawce, co dodawało mdłemu pejzażowi uroku i choć trochę przyćmiewało neony sieciówek. Ce szedł tak wolno jak zawsze. Droga do pracy zabierała mu około dwudziestu minut, mnożąc je przez dwa dawało to niezły dzienny wynik według Światowej Organizacji Zdrowia. Lubił tabelki, pracując w korporacji sam czuł się tak, jakby jego życie wpisano w wielki, kwadratowy diagram opisany na okręgu, nieskończenie obracający się wokół własnej osi.
W tak precyzyjnie wymierzonym schemacie mieściło się poranne śniadanie, a jednak z nieznanych Ce powodów jabłkowa owsianka nie znalazła się w jego żołądku, ani w torbie, ani w myślach, aż do momentu spaceru, kiedy poczuł głód. Miał trochę zapasu, w końcu czas wyliczył tak, aby w biurze pojawić się chwilę przed wejściem szefa. Po drodze mijał niewielką cukiernię i to ją wyjątkowo dopisał do swojej listy, ołówkiem, uznając ją niezamierzoną, ale co bądź konieczną pozycję.
Cukiernia pachniała jak dom i kakao. Za szybą kasjerki świeciły równo poustawiane bułki cynamonowe, trójkątne ciastka francuskie z jabłkiem o równych bokach i idealnie wyrysowane, półokrągłe rogaliki z karmelizowanym cukrem. Tak pięknie równe i dokładnie ułożone ciastka sprawiały, że Ce widział w nich to, co widział w swojej codzienności, co stało się dla niego bliskie i co sprawiło, że chciał skosztować każdego z nich. Po chwili odezwała się do niego kasjerka - starsza pani, z włosami upiętymi w siwy kok. Jej ciepła chrypa wzruszyła Ce, w środku i jego serce w sekundę oblało się lepkim lukrem. Spytała, czy jest głodny i na które z ciastek miałby ochotę. Odpowiedział, że każde z nich jest zachwycające, precyzyjne i równe. Zaproponowała mu tradycyjnego rogalika z cukrem. Skinął głową, a kasjerka równo zagięła papierową torebkę z ciastkiem. Ce podziękował i zapłacił, a kasjerka obdarowała go uśmiechem i kazała mu poczekać. Gdy wróciła, bez słowa położyła miskę wiśni na blacie i gestem zachęciła go do poczęstunku.
Ce zdziwił ten półmisek, zdziwiły go idealnie okrągłe wiśnie o tej porze roku, ich delikatnie nabrzmiała skórka i to, że kasjerka chciała go nimi obdarować. Zdezorientowany wziął jedną razem z zapakowanym rogalikiem, ukłonił się i wyszedł ze sklepu.
W dłoniach trzymał delikatny owoc. Bawił się nim jak szklaną kulką, zachwycony jego miękkością, cieniutką, napietą skórką, niewielkim rozmiarem. Kula jak ognik zdawała się rozświetlać ulicę i codzienność Ce. Wsadził wiśnię do ust i rozgryzł ją powoli, tak, aby nie zacisnąć zbyt mocno zębów na twardej pestce.
Cierpki smak wiśni rozpłynął się po nim, szybko przeszedł przez kręgosłup i Ce wiedział, że jego idealnie, wypisane na papierze milimetrowym życie właśnie się zmieniło. Excel wykazał błąd i wszystkie piksele tworzące tabelki zamieniły się w liczby trzecie w zerojedynkowym kodzie, topiąc się gdzieś w litrach czerwonego soku.
Bawiąc się w ustach pestką wszedł do pracy. Podszedł do zielonej wyspy w centrum szklanego biurowca, a pośród chaszczy bluszczu wykopał niewielki, ale głęboki dołek. Wsadził do niego wiśniowe serce, zasypał suchą ziemią. Z uśmiechem usiadł na ławce naprzeciw. Jedząc precyzyjnie zawiniętego rogalika, patrzył. I czekał.
5.
Każda zjedzona przeze mnie wiśnia miała pestkę. Kiedyś połknęłam całą miseczkę wyplutych pestek, popijając je wodą, ale nie wyrosło we mnie chyba ani jedno drzewo.
6.
Kwiat wiśni symbolizuje krótką młodość, pojawienie się nowego członka rodziny, nadejście wiosny, piękno. Miłość.
7.
Wszystko warte, warte nic. Chodźmy spać, chodźmy śnić.
Siedziała w brudnym tramwaju, a nie lubiła jeździć tramwajami. Ogólnie mało co lubiła i pewnie myślała, że nic nie potrafi i że jest wszystkim tym, co jest niczym. Dziwnie ponurego dnia kwietnia ulice Chorzowa oblewał obfity deszcz i cała jego eklektyczność zdawała się zatapiać w kałużach, bardziej przypominających nadmorskie wybrzeże niż ulice południowego miasta. Przejeżdżała koło mozaiki ruin i ruder, leniwie kreśląc na szybie krzywe szlaczki, ale nie wiem, gdzie tak naprawdę była.
Wybiegła przy Teatrze Rozrywki, otuliła się pasiastym szalikiem i udała w stronę bloku. Przez chwilę biegła, ale zdążyła przemoknąć tak bardzo, że wszelki pośpiech już nie miał sensu, z resztą nie lubiła się spieszyć. Mało ją obchodziło wtedy cokolwiek, był piątek i nie miała szczególnych planów na weekend. Brodziła po kostki w błotnistej wodzie i musiała przyznać, że sprawiało jej to przyjemność. Zatrzymała się przed swoją klatką i chwilę tak stała, gapiąc się w okna nieznajomych sąsiadów z pierwszego piętra. Już chciała wpisywać kod do drzwi, gdy nagle się odwróciła. Zaczęła gdzieś iść.
Trudno było jej to wytłumaczyć, nawet nie w taki sposób, jakby chciała to przedstawić innym, ale sobie samej. Po prostu szła przed siebie, nie wiedząc do końca gdzie prowadzi ją ciało. Czuła się tak, jakby straciła nad nim panowanie, a może po prostu już nie czuła nic?
Powoli błąkała się po mieliznach zatopionego miasta, nie zwracając na nic uwagi i nie wiedząc zbyt wiele. Każdy budynek wyglądał dla niej tak samo, każda osoba, którą minęła była tą samą osobą. Rynek był płaski, niebo było płaskie, ona była płaska i nawet pomyślała, że może tak naprawdę wcale jej nie ma, albo że śni.
Deszcz zmywał z niej makijaż, zmęczenie i odziewał w smutek, zaczęła płakać w rytm spadających kropli. Wylewał się z niej wartki strumień łez, wraz z ulewą zatapiała tory tramwajowe i szczury w podmiejskich kanałach. Płakała głośno i było to obrzydliwe, zakatarzona i oblana czerwonym rumieńcem nie wyglądała tak, jak w estetycznych opisach z książek. Jedyne co trzymało ją przy resztkach świadomości to fakt, że bardzo nie chciała się w tym brudzie utopić. Czuła wstręt, ale bardziej wstrętna byłaby mogiła z dopiskiem, że zmarła nagle, utopiona we własnych, słonych smarkach.
Weszła w cichą, mglistą alejkę i położyła się na mokrej ławce. Chłodne krople uderzały w jej spuchniętą od płaczu twarz. Uspokoiła się i w końcu poczuła, że wraca. Powoli poruszała palcami, nawet ciesząc się, że jest i że jest ciałem. Deszcz uspokoił się wraz z nią, ulicę przygniotła cisza. Dopiero wtedy zauważyła, że było już praktycznie ciemno. Usiadła i rozejrzała się dookoła, próbując rozeznać się, gdzie jest.
Nie kojarzyła zbyt dobrze tej okolicy. Topiła się w błotnistej, parkowej ulicy, przełykając resztki wstrętnych łez, stojąc tak po środku i próbując znaleźć drogę do domu. A jednak jawiła się przed nią pusta łąka, gdzie nie spojrzała, tam horyzont tonął we mgle. Jedyne co dostrzegała, to zarys ogromnego drzewa, stojącego mniej więcej w centrum mokradła.
Pachniało upojoną wodą glebą, ale z każdym krokiem, z którym zbliżała się do drzewa czuła coraz silniejszą, słodką woń. Nie sądziła, że po tak agresywnym deszczu ostaną się jakieś kwiaty, wszystko wskazywało jednak na to, że na rysującym się przed nią obrazie drzewa była ich magiczna nieskończoność. Delikatne płatki mocno trzymały się ogromnych gałęzi wiśni i wyglądały tak, jakby Chorzowa nigdy nie nawiedziła żadna powódź z nieba i nieokiełznany potok jej czarnych łez. Pachniało świeżością i dobrem, a nie tym pachniał tramwaj, którym dziś wracała z pracy.
Stanęła przed ogromnym wiśniowcem i nagle poczuła, że już nic nie będzie takie samo. Wzruszona pięknem ogromnego drzewa, przytuliła je, mocno. I poczuła w sobie miłość. Wiedziała, że wiśniowiec nie umie mówić, ale wiedziała, że wiśnia ją czuje i że daje jej coś, czego nigdy nie zaznała.
Żegnając się z drzewem, zerwała kilka pęków kwiatów i delikatnie nimi machając udała się gdzieś, przypadkowo w stronę tramwaju. Gdy motorniczy zatrzymał pojazd, z nieznaną jej wcześniej lekkością wręczyła mu różowe kwiaty. Uśmiechnął się do niej i tramwaj ruszył w stronę ciepła.
Bo z czarnej dziury musi kiedyś nadejść noc, z której narodzi się serce.
0 notes