Prze...biegane!
Dziś dla odmiany (bo to, że ekspertów od wirusów, statystyk, służby zdrowia i pandemii nam tu nie brakuje udało się już ustalić) proponuję zająć się tematem ździebko bardziej niż medycyna ludowa niszowym, a mianowicie bieganiem. Uważam, że mam prawo trochę się tu powymądrzać, bowiem trwa już dziesiąty rok mojej aktywności na tym polu. Pomijając dłuższe przerwy spowodowane czy to pęknięciem łąkotki, czy też upadkiem z trzymetrowej drabiny, od mniej więcej jesieni 2010, biegam regularnie; czasem robiąc umiarkowane sto pięćdziesiąt kilometrów w miesiącu, a czasem i dwa razy tyle. Plus minus szesnaście tysięcy kilometrów przez tę blisko dekadę zaliczyłem i z mojego punktu widzenia to wyczyn wręcz niebywały.
Co ważne od samego początku pozostaję zupełnym amatorem, który nawet nie próbował liznąć teorii dotyczącej techniki, fizjologii i tak dalej.
Nie chwalę się swoją ignorancją, jednak celowo podkreślam, by każdy czytający ten tekst miał jasność, że to co piszę jest moim czysto subiektywnym doświadczeniem. W każdym razie to, że nie zrobiłem sobie na początku krzywdy zawdzięczam przede wszystkim wrodzonej gnuśności i lenistwu, które nie pozwoliły mi stawiać sobie jakichkolwiek celów. Po prostu pewnego dnia, trochę niczym filmowy Forrest, zacząłem biegać. Kilometr z lekkim hakiem, bo więcej nie dawałem rady. Największym problemem nie była wbrew pozorom nadwaga, lecz zmasakrowany wypalanymi przez blisko dwadzieścia lat mocnymi papierosami układ oddechowy. Skutkiem tego, będąc jeszcze całkiem młodym człowiekiem, po przekroczeniu tysiąca metrów - truchtu! - zdychałem leżąc i licząc mroczki przed oczami. Cud sprawił, że się nie zniechęciłem i powolutku, poświęcając temu mniej więcej co dwa dni (łącznie z prysznicem po) jakieś pół godziny, prosto spod domu wybiegałem odmierzone niedbale pięćset metrów i wracałem.
Chwilę to trwało, ale z czasem kilometr zmienił się w dwa, trzy, pięć, osiem i wreszcie dziesięć.
By dojść jednak do dyszki potrzebowałem ponad pół roku i wcale nie było tak, że po pierwszej dziesiątce potrafiłem już biegać ją regularnie. Nie dość, że zajmowała mi więcej niż sześćdziesiąt minut, to jeszcze nie mogłem sobie na nią nawet w co drugi dzień pozwolić. Ale znowu jakaś życiowa mądrość, o której posiadanie nigdy się nie podejrzewałem, podpowiadała mi, że w dalszym ciągu nie muszę nic ponad to, by wybiegać te trzy do czterech (czasem tylko dwa albo i wcale) razy w tygodniu i nie stawiać sobie żadnych więcej zadań. Z naciskiem na pół i pełne maratony. Nie był to jeszcze czas pełnego rozkwitu mody nie bieganie, jednak już wtedy startujących gdzie się da ekspertów nie brakowało. Mnie jednak udało się jakoś ograniczyć do minimum kontakty z tymi, którzy uważali, że koniecznie muszą udzielać mi wskazówek. A to, że wysiłek trwający poniżej pól godziny w zasadzie nic nie dalej lub że chcąc poprawić wytrzymałość muszę biegać interwały, czy że w takim a takim zakresie tętna najlepiej spala się tłuszcz i tak dalej. Ponieważ zazwyczaj mi nie wierzyli, gdy mówiłem, że chodzi mi o czyste bieganie dla biegania, słuchałem tego wszystkiego z doskonale udawanym zainteresowaniem i dalej robiłem swoje. Czyli wyruszałem kilka razy w tygodniu z domu biegnąc bezmyślnie jakiś kilkukilometrowy dystans w takim tempie, w jakim czułem, że daję w danym momencie radę i tyle. Raz szybciej, raz wolniej, ale zawsze bez chęci zrobienia tego lepiej niż poprzednim razem.
Po mniej więcej roku zaliczyłem będące jakąś bardziej psychologiczną niż faktyczną cezurą dwadzieścia jeden kilometrów. W ponad dwie i pół godziny, ale i tak wiedziałem, że coś osiągnąłem i mam powody, by być z siebie bardzo zadowolonym.
Wtedy też po raz pierwszy postanowiłem spróbować się w zawodach.
Nie było ich wprawdzie tyle co teraz, ale już sporo i miałem w czym wybierać. Tym sposobem poznałem jeszcze lepiej ludzi, co do których szybko nabrałem pewności, że nie są ze świata, do którego chciałbym należeć. Byli skupieni, zmotywowani i świetnie przygotowani. Profesjonalni w każdym calu - wykręcający czasy, o jakich nie śmiałem nawet marzyć - amatorzy. Obserwując ich zdecydowałem, że pozostanę jednak przy swoim ultraamatorskim bieganiu bez celu. Zasadniczo pozostałem temu wierny, choć nie do końca, przyznaję szczerze.
Na przestrzeni mniej więcej dziewięciu lat wziąłem udział w kilkunastu zorganizowanych biegach. Na dystansie od dziesięciu do blisko sześćdziesięciu kilometrów. W tym czasie udało mi się zejść poniżej 43 minut na dziesięć tysięcy metrów i to w zróżnicowanym terenie; zrobić ponad sześćdziesiąt kilometrów w mieście w około siedem godzin łącznie z krótkimi odpoczynkami czy też biegać po górach, także pokonując dziesiątki kilometrów i kilkutysięczne przewyższenia przez wiele godzin. Kilkakrotnie wykręciłem ponad trzysta kilometrów w miesiącu; bywało, że rocznie robiłem ich ponad dwa tysiące siedemset. Co ciekawe, nigdy nie wystartowałem w maratonie.
Pomijając wspomniane już poważniejsze kontuzje i liczne pomniejsze związane z drobnymi urazami, biegam regularnie i cały czas sprawia mi to przyjemność. Największą o świcie, ale i późniejszą porą nie pogardzę, gdy inaczej się nie da. Godzinka w lesie, który szczęśliwie mam pod nosem, ustawia mnie na cały dzień. Owszem, jakieś osiem razy na dziesięć muszę stoczyć ze sobą mniej lub bardziej intensywną walkę, by się zebrać, ale gdy już wyruszę nigdy tego nie żałuję. Odwrotnie: gdy czasem – na szczęście zdarza mi się to rzadko – jednak się poddaję zostając w domu, zawsze źle się z tym czuję. Tak, jest to pewnego rodzaju uzależnienie lub wręcz fiksum-dyrdum, jak drzewiej powiadano. Dość stwierdzić, że wahając się kilka lat temu, czy iść na taksówkę, koronnym argumentem za okazał się być ten, że zawsze będę mógł ułożyć sobie dzień tak, by mieć czas na bieganie… Nieważne. Może to kompulsja lub sposób na zrobienie sobie dobrze za pomocą wytwarzanych w czasie wysiłku endorfin. Nie wnikam i niespecjalnie się tym przejmuje. Istotne, że bieganie ewidentnie dobrze wpasowuje się w moją raczej introwertyczną naturę. Żadnym problemem ani tym bardziej wyzwaniem nie jest dla mnie nawet i kilkugodzinny wysiłek wyłącznie w relacji z ciszą lasu, jego ścieżkami i wysokimi drzewami. Momentami tak bardzo absorbujący, że później niespecjalnie potrafię odtworzyć w myślach jego przebieg.
Niestety bywa i tak, że koniecznie chce się jakimś startem pochwalić na jakimś portalu społecznościowym, ale tej słabostce ulegam na tyle rzadko, że nie będę się teraz dłużej nad tym rozwodzić. W większości przypadków moje bieganie jest czynnością intymną i wyizolowaną od interakcji z innymi osobami i to czyni je tak wspaniałym.
Mógłbym jeszcze coś dodać; intensywniej się powymądrzać i pochwalić na przykład ucieczką przed węgierskim pociągiem na wiadukcie nad Białym Kereszem o czwartej rano, burzą w środku nocy i lasu lub poopowiadać o przeprawach z dzikami, ale myślę, że to już wystarczy. Czas na puentę dzisiejszych wynurzeń.
Ta wcale nie będzie taka oczywista.
W podsumowaniu tych luźnych uwag i wspominek chciałbym przede wszystkim podkreślić, że jestem głęboko przekonany, że wbrew modnej teraz opinii, bieganie ani trochę nie jest dla każdego. Wcale nie jest bowiem tak, że wystarczy odrobina samozaparcia i już można zacząć pokonywać kolejne kilometry ciesząc się wiatrem we włosach niczym jakiś pieszy eko harleyowiec i tracić lekko kilogramy jak podrasowany w Photoshopie grubas z reklamy.
Owszem, sam zgubiłem ich lekko licząc dwadzieścia, a wagi samozaparcia i konsekwencji nie zamierzam ujmować, jednak to wszystko nie wystarczy.
W moim przekonaniu najważniejsza jest pokora polegająca na zdolności do trwałego wybicia sobie z głowy marzeń o imponowaniu dziewczynom rekordami na przynajmniej dziesięć kilometrów i zaliczanymi coraz poważniejszymi ultramaratonami. Niestety z moich obserwacji wynika, że o nią właśnie jest najtrudniej. Rzecz jasna nie prowadzę statystyk, tym niemniej szacuję, że jakieś dziewięćdziesiąt procent osób, z którymi dane było mi się zetknąć na początku ich (nienawidzę tego słowa) "zajawki" na bieganie, ledwie robiła piątkę w poniżej pół godziny, a już widziała się na mecie maratonu zrobionego w maks trzy i pół godziny lub wśród zakwalifikowanych do Ultra-Trail du Mont Blanc i za skarby świata nie dała sobie powiedzieć, że to trzeba małymi kroczkami. Ci dosyć szybko odpuszczali. Pozostałe dziewięć procent, dzięki predyspozycjom, uporowi i ciężkiej pracy dochodziło do regularnie zaliczanych czterdziestu dwóch kilometrów stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów kilka razy do roku oraz górskich biegów ultra na dystansach, których pokonanie nawet samochodem jest wyprawą, ale i oni w moim przekonaniu zgubili gdzieś całą spontaniczną radość z przebywania z samym sobą zamieniając ją na rekordy, lajki fajnych laseczek z fejsa, smętne przechwałki we własnym gronie, koszulki, pamiątkowe kubki i medale. Tylko jakiś jeden procent drepta jak ja te swoje kilometry w ciszy i spokoju modląc się w duchu, żeby ta – cały czas przecież silna - pokusa pokazania rodzinie, kolegom i światu, czego to ja jeszcze mimo wieku nie potrafię, zbyt często nie zwyciężała i na pierwszym miejscu pozostawało samotne bieganie dla samego biegania.
Jak na razie zupełnie nieźle mi się to udaje. Biorąc pod uwagę, że przebiegnięcie długości równika jest moim celem minimum, mam nadzieję, że nic się w tym względzie nie zmieni i tak już na zawsze z tym swoim frapującym zajobem zostanę.
Dziękuję za uwagę.
http://przemsa.szkolanawigatorow.pl/przebiegane
0 notes