Tumgik
ponapisach · 3 years
Photo
Tumblr media
18 notes · View notes
ponapisach · 3 years
Link
Nie przeczytacie tu o fazach MCU, ani o konkretnym miejscu Czarnej Wdowy na mapie w uniwersum Marvela. Nie będę też sięgać do genezy i próbował oszukiwać sam siebie, że znam się na komiksach. Przeczytacie tutaj o tym, czy warto wybrać się na Czarną Wdowę do kina. Cholera jasna, warto. Cieszę się tym samym niezmiernie, że w końcu mogę napisać o kobiecym kinie akcji, bo Czarna Wdowa to film przede wszystkim o dziewczynach. Nie doszukiwałbym się tu jednak w głównym temacie feministycznego wydźwięku (ten oczywiście znajdziecie i choć jest istotny, nie jest najważniejszy). Czarna Wdowa jest o rodzinie, a raczej jej braku, czasem substytucie rodziny, złych wspomnieniach o rodzinie, a czasem też o tym, że nawet z tej toksycznej familii można wyciągnąć coś dobrego (z czym przecież nie do końca muszę się zgadzać).
Fabularnie, już stricte rozrywkowo Czarna Wdowa to opowieść o Natashy Romanoff, która chciała sobie spokojnie ułożyć życie w leśnej głuszy. Nic z tego, bo przeszłość raz jeszcze do niej wróciła. Więcej słów wyjaśnień nie potrzeba, bo całość rozchodzi się o powrót do traumatycznych wspomnień i rozprawienie się z człowiekiem i organizacją, którą ten stworzył, czyli ‘czerwonym pokojem’, gdzie szkoli się małe dziewczynki, by potem je wykorzystać do zbrodniczych celów.
Kobiece kino akcji to jedno, ale Cate Shortland (reżyserka, kolejna kobieta w składzie) dzięki swojej niezwykłej wrażliwości dała kinu superbohaterskiemu coś jeszcze. To niezwykły ładunek empatii, który mocno wybrzmiewa w scenach, gdy nie słychać już wybuchów, a procesory graficzne na chwilę zwalniają obroty przy renderowaniu kolejnych niemożliwie wyglądających scenach akcji. Gdy wszystko zwalnia i Natasha siedzi z rodziną przy stole, albo raczej z ludźmi którzy przez chwilę rodziną byli, widz wchodzi w historię głębiej. Wtedy dopiero i wtedy też najmocniej film angażuje. Tak trudne tematy rzadko znajdują swoje ujście w blockbusterach, ale znalazło się tu na nie miejsce (i bardzo się z tego cieszę) co najmniej kilka razy. Oczywiście Czarna Wdowa to feeria barw, strzelaniny i momenty, których nikt nie ma prawa przeżyć, ale to przecież komiks na dużym ekranie. Podobało mi się też, że ponownie wróciliśmy do nieco zimnowojennej orientacji na humor, bo Czarna Wdowa odwołując się do motywu uśpionych agentów (co znalazło odbicie w kilku tytułach z lat 80. chociażby w Małej Nikicie Richarda Benjamina) pozwoliła sobie na odważne granie Rosji na nosie. Przejawia się to w klasycznych scenach z pociągiem do wódki, śmiesznym akcentem, z którym doskonale sobie radzi fenomenalny tutaj David Harbour, czy przy prezentacji sprzętu militarnego (wysłużony śmigłowiec). Nikt de facto nie robi tego lepiej (nie naigrywa się z drugiego supermocarstwa) niż Hollywood, a Czarna Wdowa dobitnie o tym przypomniała. W cieniu tych wszystkich przyjemnych akcentów pozostaje gdzieś jakby na uboczu ta, która tak bardzo podobno zabiegała o solo filmu Marvela. Scarlett Johansson, bo o niej mowa oddała więc pole Florence Pugh, która tutaj kradnie większość scen, gdy panie są ze sobą na ekranie, a gdy pojawia się wspomniany już David Harbour, cała sala patrzy na niego.
W finale nieco męczący (ciężko ogarnąć rozmach niektórych scen) to ostatecznie dobry film o kilku szczęśliwych chwilach w nieszczęśliwym dzieciństwie, o których pamięta się przede wszystkim.
5 notes · View notes
ponapisach · 3 years
Link
Punkt wyjścia horroru "Stay Out of the F**king Attic" jest tak samo nierealny jak w przypadku "Chłopców z Brazylii" Franklina J. Schaffnera z 1978 roku, który to oparł swój film na motywach powieści Ira Levina. Nierealny, ale wchodzący tak głęboko jak się tylko da (i to ogromny plus) w kino gatunku, tutaj w kino grozy, 40 lat temu u Schaffnera w sci-fi. Oba łączą się wszak w tym samym momencie, wykorzystując figury niemieckich zbrodniarzy do penetracji obszarów niepewności i strachu. Tak, jakby naziści raz jeszcze chcieli coś wskórać. Tkwił tu olbrzymi potencjał na srogie grindhousowe dzieło. Ten sam potencjał nawet jeżeli został wykorzystany połowicznie (no, może nawet w 30%) dał nam w rezultacie niezły przykład eksploatacji. Składniki, które do przyrządzenia swojego dania użył debiutujący na tym polu Jerren Lauder, są zaiste intrygujące. Zaczynając od dobrego tytułu, przez interesujące wprowadzenie do fabuły, kończąc na tle wydarzeń, do którego szlauchem dolano z kotła nazisploitation.
Tumblr media
Zaczyna się od przyjęcia zlecenia na przeprowadzkę. Firmę przeprowadzkową prowadzi Albert (Ryan Francis), były więzień z mroczną nazistowską przeszłością z bractwa. Twierdzi, że odsiadka dużo go nauczyła i teraz wyszedł na ludzi. W małym zakładzie zatrudnia swoją dziewczynę Imani i Carlosa, dla którego jest to pierwszy dzień w robocie. Zleceniodawca daje jasne wytyczne. Wynieść graty z dwóch pięter, nie ruszać strychu i piwnicy. Płaci dużo więcej niż potrzeba, ale Albert, Carlos i Imani są rzecz jasna wścibscy i nie mogą ot tak przenosić mebli, książek, dokumentów i oczywiście muszą zajrzeć do kilku papierów, a tam natknąć się chociażby na zapiski Josefa Mengele. Drzwi zostają automatycznie zaryglowane, trójka głównych bohaterów odcięta od świata zewnętrznego, do gry wchodzą koszmary Anioła Śmierci. Skromny, w finale nawet obłąkany, ale po drodze strasznie nijaki. Zabrakło i dobrych dialogów i bardziej zdeterminowanych (wiarygodnych) aktorów. Temu samemu uwiarygodnieniu wypadało poddać inne kwestie, jak chociażby rzeczone zlecenie i przeprowadzka, bo "prace" wyglądają tu tylko jako dodatek, a nie rzeczywiste zajęcie wynajętych pracowników. Dobrze sprawdził się Michael Flynn w roli faszystowskiego właściciela domostwa, a i trójka bohaterów pochodząca z różnych środowisk (i każdy z inną, problematyczną przeszłością) stanowi dość ciekawy element w konfrontacji do rozgrywających się wydarzeń na korytarzach. Na uwagę zasługuje też gore z kilkoma scenami, przy których można się autentycznie wzdrygnąć. Ciekawy jest oczywiście koncept na wykorzystanie upiorów z obozowych wojennych koszmarów i w dużej mierze to się sprawdza, jednak ograniczone środki zaowocowały wciśnięciem gazu tylko do połowy. "Stay Out of the F**king Attic" to zgrabny horror z ciekawym scenariuszem, kilkoma niespełnionymi obietnicami, który zasługiwał jednocześnie na lepsze wykończenie.
1 note · View note
ponapisach · 3 years
Link
"Amerykanie szaleją", usłyszy niemalże na początku filmu Mohamedou Ould Salahi, kuzyn Mahfouz Ould al-Walida, który z kolei był duchowym doradcą Osamy bin Ladena. Przyznaję, że to rzut kamieniem od saudyjskiego terrorysty, który w tamtym okresie był na celowniku największego mocarstwa na świecie. Salahi jako wybitny uczeń studiował ze stypendium w Niemczech, miał wprawdzie krótki epizod z Al-Kaidą, ale ze względu na to, że chciał walczyć z władzami komunistycznymi w Afganistanie (i robił to). O ironię zakrawa fakt, że de facto Salahi walczył po tej samej stronie co Amerykanie. Chociaż dołączył do mudżahedinów wspieranych miliardami dolarów ze Stanów Zjednoczonych, w wojnie domowej nie zdążył wziąć udziału. Po upadku reżimu Nadżibullaha wrócił do Niemiec. "Amerykanie szaleją" musiało wybrzmieć szczególnie mocno pod koniec 2001 roku, gdy został aresztowany przez mauretańskie władze. Przerzucany przez różne administracje i kraje, ostatecznie wylądował w Guantanamo jako więzień numer 760.
Tumblr media
Możliwe, że Salahi znał bin Ladena. Nie to jest jednak istotą filmu, bo tematem jest nietykalność podejrzanego i sposoby dochodzenia do prawdy. Jeżeli bowiem próbujemy nazywać się cywilizowanym społeczeństwem trzeba postawić konkretną granicę pomiędzy rzetelnymi dowodami, dochodzeniem, zeznaniami, a barbarzyńskimi polowaniem na czarownice. Mauretańczyk, Polak, Niemiec, Amerykanin. Nie ważna jest narodowość. Ważna jest tu godność i obrona praw w kraju, który szczyci się takim poszanowaniem konstytucji. Prawo jest bowiem wszystkim i nikt tu nie śmie kwestionować kar przyznawanych za udowodnione czyny. Zrobić to, co słuszne, to zrobić wszystko co można w zgodzie z kartą praw z wzięciem pod uwagę wszystkich racjonalnych dowodów. Problem powstaje, gdy wzorem średniowiecznych polowań na czarownice podejrzany przyznaje się do wszystkiego pod naciskiem i wskutek tortur. Przypomnijcie sobie film "Młot na czarownice" z 1970 roku w reżyserii Otakara Vávra. Tylko z pozoru może chodzić o coś innego. Kwintesencją obu obrazów, lub też prawdziwych historii stojących za filmowymi fabułami (nawet jeżeli chodzi o tak odległe wydarzenia, jak z te z procesów czarownic odbywających się w Velkich Losinach i Šumperku w XVII wieku) jest przyznanie się do winy. Ani kobiety u Vávra, ani domniemany terrorysta z "Mauretańczyka", mistrzowskiego filmu Kevina MacDonalda szans na prawdziwą obronę nie mieli. Mauretańczyk był przetrzymywany bez zarzutów w Guantanamo, a gdy wojsku szło opornie zastosowano "środki nadzwyczajne" i 70 dni tortur (całą opowieść o tym okresie z życia Salahiego można przeczytać w jego Dziennikach z Guantanamo). Tematem przewodnim filmu nie jest więc szukanie sprawców zamachów z 11 września, ale próba zwrócenia uwagi na to, że rząd USA, który wszak był pod ogromną presją własnego społeczeństwa nie potrafił zatrzymać się w swoim szaleństwie. Pod tą samą presją byli wszyscy i rzeczywiście łatwo wyobrazić sobie skalę oczekiwań narodu, gdy weźmie się pod uwagę stałą sytuację więźniów w Guantanamo przy rządzie kolejnych gabinetów w USA.
Tumblr media
Twórcy naprawdę przebyli długą drogę do piekielnych czeluści, by pokazać totalnie dojmującą bezsilność systemu, który ucieka się do najbrutalniejszych metod. Pytania, które stawiają twórcy są jednocześnie bardzo kłopotliwe, ale przez to "Mauretańczyk" tylko zyskuje, bo dobre i bardzo dobre filmy zawsze potrafią zachęcić do dyskusji. A jaką dyskusję może wywołać "Mauretańczyk"? Rozmowy mogą dotyczyć całego spektrum tematów zaczynając i kończąc na iluzorycznej niekiedy sile konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki (zahaczając również o takie sprawy jak zdolność do wybaczania, co ważne nie tylko u chrześcijan, ale i muzułmanów).
Tumblr media
"Mauretańczyk" Kevina MacDonalda to aktorski popis Tahara Rahima (Jodie Foster ze swoim solidnym i sprawdzonym warsztatem daje oczywiście potrzebne wsparcie), który brawurowy występ zaliczył przy okazji jednego z lepszych filmów XXI wieku, czyli w "Proroku" Jacquesa Audiarda z 2009 roku. Urodzony we Francji aktor prezentuje tutaj niewyobrażalny wręcz talent nie uciekając się jednak do tanich zagrywek. Nie gra na emocjach widza, bo jest na to za inteligentny. Widzowie mają stanąć przed faktami i sami się do nich odnieść. Mogą trwać przy swoim stanowisku i przyjmować każdą decyzję wojskowych jako "zło konieczne", albo być zawstydzonymi ludzkimi nikczemnymi odruchami.
Tumblr media
Tahar Rahim przedstawił niezwykły spokój ducha i pogodę ducha Salahiego. Przedstawił normalnego człowieka, który wpadł w tryby systemu, z którego nie sposób wyjść nienaruszonym. Twórcom udała się jeszcze jedna rzecz, bo przypominając wydarzenia z 11 września, nie rozgrywali tych kart w sposób wyrachowany. Odnosząc się z szacunkiem do ofiar z zamachów (przypominając kilka historii) przedstawili Salahiego również jako ofiarę. Udało się to zrobić uczciwie, chociaż zdaję sobie sprawę, że sceptycy pozostaną niewzruszeni na swoich stanowiskach.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
"Crazy Samurai Musashi" z filmu Yûji Shimomura jest jak Empire State Building z filmu "Empire" Andy'ego Warhola z 1964 roku. Samuraja obserwujemy na jednym ujęciu i zawsze jest w centrum kadru, dokładnie tak jak ikoniczny budynek z Nowego Jorku, na który mogliśmy patrzeć przez osiem godzin seansu u Warhola. Dynamizm może i inny, jednak poziom awangardy podobny. Tym ironicznym nieco wstępem chciałbym zwrócić uwagę na to, że "Crazy Samurai Musashi" mogę osobiście ocenić jedynie jako eksperyment, a szacunek wzbudzić mogą dwie rzeczy - tytaniczna praca realizatorów i fizyczne przygotowanie odtwórcy głównej roli Taka Sakaguchiego, który wcielił się w legendarnego Musashi Miyamoto. Całe więc pole do dyskusji o filmie zaczyna się i kończy moim zdaniem na poziomie technicznym obrazu.
Tumblr media
"Crazy Samurai Musashi" Shimomury, który ma w swoim dorobku dwa pełnometrażowe filmy ("Od: Rodzony" i "Wojownik bez strachu") trwa de facto 91 minut, ale 77 minut przypada z tego czasu na mastershot bez hamulców nakręcony przy naturalnym świetle, ze skąpą linią dialogową i bez postsynchronów. Czyste, pozbawione udoskonaleń kino, mogliby rzec entuzjaści, niemalże hołd dla stylu zerowego dodaliby złośliwcy. A jednak w odniesieniu do formy rozrywkowej twórcza idea sprawdza się średnio, bo ta sama "sieczka" uprawiana przez Musashiego potrafi być tak samo zajmująca jak wspomniany już Empire State Building.
Tumblr media Tumblr media
W praktyce wygląda to rzeczywiście co najmniej jednolicie. Musashi pojawia się znikąd (fabuła dotyczy tego, że klan Yoshioka chciałby zemścić się za śmierć mistrza Seijuro), a naprzeciwko niego staje 400 wojowników. Wprawdzie nie atakują naraz, ale falami, bo Musashi po prostu idzie, a kolejne grupy stosują podobny schemat ataku. Otaczają go, a później pojedynczo podchodzą pod miecz. Walka szermiercza (z paroma zaledwie wyjątkami) przebiega następująco: delikwent bierze zamach, Musashi blokuje i wyprowadza kontrę. Przy kontrze możemy zauważyć trzy - cztery kombinacje. Jest cios w czerep z góry (najczęściej), albo kilka zamaszystych ciosów w podbrzusze. Strategia napastników jest co najmniej osobliwa, bo Musashiego można by załatwić oczywiście w kilka minut chociażby go kamieniując. Kodeks wojownika na to nie pozwala, więc każdy z oponentów musi umrzeć stojąc frontem do głównego bohatera. Nikomu więc nie przyjdzie do głowy, by wbić zdradziecko miecz w plecy, lub chociażby dźgnąć znienacka w łydkę. Każdy z tych 400 wojowników musi więc wyprowadzić ten sam co zawsze atak i spotkać się z tą samą co zawsze "nagrodą". Nużące? Być może, bo po kilkunastu minutach złapałem się na tym, że podjąłem z twórcami inną grę, której być może by sobie nie życzyli i skupiłem się na tym, by przyłapać ich na oszustwie. Tak, znikają choćby niektóre ciała. Gdy opuściłem na chwilę Musashiego i ciągle wpatrywałem się w leżące zwłoki, to po kilku zmienionych ujęciach gdy kamera ciągle wirowała, Musashi ucieka w uliczkę, operator biegnie za nim, Musashi wraca, ciała znikają. To samo dotyczy rannych, bo gdy jeden z drugim potrafi odkuśtykać, to w jakiś sposób nie wraca do akcji, albo po prostu znika. Podejrzewam, że twórcy byliby rozdrażnieni, gdybym miast rozczulać się nad tym wspaniałym 77 minutowym ujęciem, zaczął zbaczać na takie tematy. Sam zresztą byłbym poirytowany takim widzem. Wychwalając więc (a jest co) trzeba zrozumieć ile odwagi i jak karkołomne było to przedsięwzięcie. Kręcony przy powoli opadającym słońcu, z aktorem, który ciągle wywija mieczem (nawet jeżeli ciężar broni był zmodyfikowany pod wygodę aktora, to i tak bieganie i machanie nim przez kilkadziesiąt minut było nie lada wyzwaniem, szczególnie po tak nierównym, zdradliwym terenie). "Crazy Samurai Musashi" zdecydowanie polecam, bo kino lubi takie eksperymenty. Nawet jeżeli odhaczycie film jako nieoglądalny i wystawicie mu najgorszą ocenę, to z pewnością zapamiętacie i docenicie, choćby za formułę. Skazany więc poniekąd na oceny skrajne, szacunek do realizacji zawsze powinien otrzymać.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Nieprawdopodobne, że to giallo (lekkie, czasem zabawne, do końca intrygujące) nie doczekało się remake'u. Przecież "A Suitcase for a Corpse" ("Il tuo dolce corpo da uccidere") w reżyserii urodzonego w Rzymie Alfonso Brescii ma pełne zadatki na hollywoodzki kryminalny szlagier. Brakuje mu wykończenia przy paru ściegach, a i niektóre momenty wymagałyby poprawki, by uwiarygodnić akcję. Cała reszta to historia doskonała.
Tumblr media
To z pewnością giallo niedocenione, które prezentuje jednocześnie dość oryginalne podejście do gatunku. Samego "złoczyńcę" poznajemy już na początku filmu. To mężczyzna, pantoflarz, pionek na małżeńskiej szachownicy. Tutaj zarówno białymi jak i czarnymi figurami porusza żona. To dobrze sytuowana para, żeby nie napisać nawet zamożna. Mężczyzna ma jedną pasję, karmienie swoich rybek w akwarium. Jednak nawet to niewinne hobby przeszkadza żonie. Clive Ardingto, bo o nim mowa (George Ardisson. a właściwie Giorgio Ardisson znany zapewne wszystkim fanom włoszczyzny), ma już dość i de facto Clive przedstawiany jest jako ofiara w tym związku. Jako ofiara może przecież marzyć, a my, widzowie, obserwujemy kilka z takich zwizualizowanych pragnień. Kończy się zawsze tak samo, żona ginie w męczarniach. Giallo jest tu jednak od tego, by wprowadzić plan w życie i George decyduje się na dramatyczny krok. To oczywiście początek kryminalnej opowieści i zagadki, bo nie widzimy ani śmierci żony, ani do końca nie wiemy kto ją (jeżeli w ogóle) zabił (chociaż i zleceniobiorca jest tu jasno wskazany). George ostatecznie opuszcza kraj z dwoma pokaźnymi walizkami nadanymi jako bagaż dyplomatyczny, w których ma znajdować się rozczłonkowane ciało kobiety, której kiedyś przecież musiał powiedzieć sakramentalne "tak" na ślubnym kobiercu. "A Suitcase for a Corpse" to to lekkie giallo, które potrafi być nawet urocze i zabawne, ale jednak dostarcza wiele frajdy i ogląda się je bardzo przyjemnie. Alfonso Brescia zadbał o dobre tempo, a dzięki oryginalnemu scenariuszowi, który napisał doświadczony na tym polu Antonio Fos całość nabrała wyrafinowanego smaku. Dzięki sprawnej reżyserii Brescii włoski thriller obudował swój klimat tajemnicami i niedopowiedzeniami odrzucając elementy, które możemy kojarzyć z nurtem. Nie ma więc złoczyńcy z niejasną tożsamością, roznegliżowanych kobiet, krwi spływającej po nożu, ofiar kończących swoje marne żywoty w coraz to śmielszych pozach. W "A Suitcase for a Corpse" jesteśmy nasyceni intrygą, która bazuje na tym "czy", "kiedy" i "w jaki sposób" w ręce policji wpadnie George. Okazuje się, że w zupełności to wystarczy by stworzyć atmosferę zagrożenia. Główny bohater pakuje się w coraz to większe kłopoty, a jako, że przebywa aktualnie w Maroko (tu postanowił uwolnić się od swojego problemu) "A Suitcase for a Corpse" w egzotycznej scenerii wypada jeszcze lepiej niż w pierwszej części filmu. Obcy kraj, ciągnący się za Georgem strach o własną przyszłość, podejrzliwe spojrzenia obcokrajowców i coraz większa nerwowość u mężczyzny owocuje w filmie frapującą fabułą. Zwieńczeniem jest finał, którego mogłem się domyślić, ale twórcy dość skutecznie odwrócili wcześniej moją uwagę. Polecam.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Mike Leigh udowadnia, że nie potrzeba wyjątkowo spektakularnych środków formalnych, by widz poczuł się nieswojo. Nieswojo to delikatny eufemizm, bo po seansie (ba, już w trakcie) najchętniej napisałbym, że czułem się podle. Nie lubię tego bohatera, chcę jak najszybciej wyjść z filmowego świata, nie chcę ich słuchać. I gdyby tak się zastanowić, to mam ochotę dać po mordzie Johnny'emu. Kieruje mną bezsilność, bo ten sam Johnny to przypadek skrajny, a Mike Leigh stworzył tym samym jedną z najbardziej intrygujących i skomplikowanych filmowych postaci. Gdzieś bowiem porzucamy naszą tolerancję, tracimy cierpliwość, zaciskamy zęby już po kilku pierwszych minutach filmu Nadzy. Pod względem językowym i fabularnym to majstersztyk, jeśli chodzi o emocje, to towarzyszą nam ten najmocniejsze, od smutku przez wściekłość. Od chęci ucieczki, przez apatię, aż po zwątpienie, próbę zrozumienia, smutek.
Tumblr media
"Nadzy" Mike'a Leigh podejmują próbę uchwycenia destrukcyjnej funkcji wielkomiejskiej, zimnej, wyrachowanej tkanki. Ludzie są tu przedstawieni jak wyjałowione robaki, beznamiętne, bez uczuć (są, ale pod grubą warstwą strachu), pełne bólu, lęku przed zawiązaniem znajomości, nieczułe, a gdy niektórym przyjdzie ochota na kontakt, to tylko po to, by wylać swoje frustracje, mówić, użalać się, na pewno nie słuchać. Towarzyszymy od początku Johnny'emu, mężczyźnie, który prowadzi destrukcyjną krucjatę. Niszczy wszystko wokół siebie. To typ elokwentnego Don Juana, który przez sarkazm, filozoficzne wywody dostaje się do serc, a raczej łóżek kobiet. Na pewno? Gdy przyjrzymy się jego związkom, to w zasadzie można dojść do przeświadczenia, że to wcale nie jest zasługa tej osobliwej przebojowości (i na pewno nie cech romantycznych), a raczej pewności siebie i stanu emocjonalnego wybranek. Wydaje się więc, że większość spotykanych przez Johnny'ego postaci chce być zraniona i jest bardzo podatna na przemoc i agresję. Wręcz jak gąbki przyjmują cały wachlarz niewybrednych epitetów, zagubieni, stłamszeni, w końcu zaczynają coś czuć. To ludzie nadzy, odsłonięci, wystawieni na ciosy, nieprzygotowani do obrony. Taki też jest skądinąd Johnny, bo sarkazm, słowna agresja, to forma obrony przed światem, który w jakiś sposób go skrzywdził. W jaki? Możemy się tylko domyślić i na domysłach oparta jest filmowa intryga. W finale nie poznamy go lepiej, może się do niego zbliżymy, ale będzie wciąż tym samym, kreującym się na mało sympatycznego mężczyzną. Jego droga przez czeluście wielkomiejskiego wyziewu to droga przez męki utrapionych duszy, ale też krytyka społeczeństwa i ludzi, którzy nie potrafią spojrzeć w oczy drugiemu człowiekowi, zatrzymać się, usiąść i spokojnie porozmawiać. Przedstawione tu miasto to moloch, który wysysa energię, radość, chęć do życia. Ludzie wykonują mało atrakcyjne zawody, duszą się w swoich rolach, mają zajęcia, które są mało istotne. W zasadzie niektórzy z nich mogliby po prostu zniknąć, a pracodawcy mogliby dowiedzieć się o tym fakcie dopiero po dłuższym upływie czasu.
Tumblr media
"Nadzy" to przede wszystkim obraz autodestrukcji, którą uprawiają bohaterowie filmu Mike'a Leigh. Każdy jest już na jakimś etapie samowyniszczenia. Droga przez miasto Johnny'ego to pretekst by pokazać cały szereg mechanizmów jakie rządzą wystawianiem się nas na cierpienie i kierowanie losu w niekiedy odrażające zaułki. Możliwe, że te destrukcyjne zachowania czemuś służą. To akurat tylko osobisty wniosek, który leży gdzieś obok filmowego seansu. Może zbiegając tak szybko w dół, samotni, pozbawieni warstwy ochronnej, stłamszeni przez życie, uciekający w używki mamy nadzieję, że ktoś nas w końcu zauważy, chwyci. Autodestrukcja może być formą niemego krzyku, który nie jest skierowany w żadną konkretną stronę.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
"Nadzy" to jeden z ważniejszych filmów ilustrujących niezbadane mroki ludzkiej duszy i przedstawiający istotę ludzkiego pierwiastka, który trudno zdefiniować, złapać w jakąś ramę i postawić szybką diagnozę. Depresja, schizofrenia, stany lękowe i inne zaburzenia psychiczne mogą być tematem przewodnim tego filmu, doskonale zagranego, z wybitnym scenariuszem i dialogami, które zadają ból, a jednak są skrojone precyzyjnie. To jednocześnie najlepszy film o ludzkiej kondycji i sytuacji człowieka w wielkich, zimnych murach, w których płynie żółć zamiast gorącej krwi.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Więźniowie nienawiści. Francuska "Nienawiść" z 1995 roku, jego spadkobierca, czyli "Nędznicy" Ladja Ly z 2019 roku, a teraz duński "Shorta" (co w języku arabskim oznacza policjanta) to zapiski z centrów wielonarodowych i wielokulturowych tygli, ogromnych osiedli z przedmieść (w ten nawias łapie się jeszcze kilka wybitnych filmów na czele z Rób, co należy Spike'a Lee). W "Shorta" mamy do czynienia z historią, którą można dzisiaj umiejscowić w każdym zakątku na ziemi, a którą można odczytać jako bezpośrednie nawiązanie do wydarzeń z amerykańskiego poletka i zamieszek wybuchających bezpośrednio po brutalnych aktach przemocy municypalnych. Dwójka policjantów Jens i Mike zaczynają kolejny dzień służby. W regionie jest nerwowo, bo w szpitalu przebywa 19-letni Talib, który walczy o życie po "wizycie" na komisariacie. Na osiedlach wrze, młodzi chcą odwetu. Gdy w eterze pada informacja, że chłopak zmarł, para gliniarzy jest akurat w getcie Svalegården niedaleko Kopenhagi.
Tumblr media
Reżyserki duet, czyli Anders Ølholm i Frederik Louis Hviid powinni dostać przede wszystkim nagrodę za wykorzystanie mikro budżetu w taki sposób, że film wygląda jak naszpikowany akcją wysokobudżetowy dramat policyjny kręcony w Hollywood. I chociaż jako widzowie jesteśmy świadomi, gdzie te braki budżetowe były, twórcy bardzo sprytnie wyszli z każdej technicznej opresji. Jednak nie technikalia i środki formalne są tu najważniejsze, a temat i emocje tak mocno sprzężone z akcją, jak w mało którym filmie. Anders Ølholm i Frederik Louis Hviid nie podpalają jednak nastrojów, nie kamienują i nie osaczają oskarżanych. Głównych sprawców dramatycznych wydarzeń ze wspomnianym Talibem nie zobaczymy nawet na ekranie, co również jest znamienne. Wszystko bowiem jest reakcją na określone działania czy to policji, czy to drugiej strony. Owszem, stróże prawa powinni wykazać się profesjonalizmem i być odporniejsi na stres niż dzieciak, którego roznosi energia. "Shorta" pokazuje jednak dwie strony medalu, chociaż wydarzenia skupiają się na dwójce gliniarzy na służbie w nieprzyjaznej dla nich okolicy przy napiętej atmosferze. Wykorzystując jednak komentarz społeczny do budowania wątków twórcy mówią wprost, że to nie dana narodowość, czy też municypalni są, pisząc kolokwialnie, źli, a konkretna osoba, sfrustrowany policjant, lub kryminalista po drugiej strony barykady. "Shorta" prezentuje cały ciąg złożonych problemów i choćby pod tym względem, poddając wiele z elementów pod dyskusję, powinien być znany szerszej publiczności.
Tumblr media Tumblr media
Bardzo dużą, pozytywną rolę odegrał tu casting, ale idąc dalej dość odważne decyzje co do prowadzenia fabuły. W połowie zmienia się perspektywa, do głosu dochodzi drugoplanowy bohater, który ma szansę się zrehabilitować, dostrzec swoje błędy. Narracja "Shorty" to ciągłe napięcie i krótki lont w dynamicie, ale też wiara w człowieka i słuszne przeświadczenie o tym, że należy brać odpowiedzialność za swoje czyny. Jeżeli już prawimy truizmy w stylu "punkt widzenia zależy od siedzenia" bądźmy konsekwentni. "Shorta" to film uczciwy, a przez to bardzo wiarygodny. Nie odkrywa wszystkich tajemnic bohaterów, bazuje na niedomówieniach, pozwala zachować wiele niuansów pod kilkoma warstwami fabuły. Pisząc również "nic nie jest tylko czarne albo tylko białe" można wskazać najważniejszy element "Shorty". Energiczny, ale też wrażliwy, bo dotyczy ludzi skrzywdzonych, którzy budują skorupy w reakcji na sytuację. To jeden z lepszych i ważniejszych europejskich filmów ostatnich lat, z siłą kina niezależnego i z aspiracjami, by stanąć u boku największych tytułów. Potrafi być przemocowy, ale środki wyrazu czemuś służą, a wszystkie sytuacje trawią się naturalnym ogniem. Nikt tu nie dolewa benzyny, a pozwala spokojnie wypalić się problemowi...
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
W relacjach z tamtego okresu, z początku lat 70. można znaleźć informacje, że "Pionierzy z Ingolstadt" był przełomem. To miał być ten moment, gdy Fassbinder wszedł w nurt rwącej rzeki i zaczęto o nim mówić (i pisać w rodzimej, ale również w zachodniej prasie) "workaholic". Gdy podjął się kolejnego zlecenia dla telewizji (tym razem ZDF), miał 26 lat, a za pasem osiem filmów fabularnych. Emisja na srebrnym ekranie miała miejsce w maju 1971 roku. Dla Fassbindera był to powrót do twórczości niemieckiej pisarki Marieluise Fleißer urodzonej w 1901 roku właśnie w Ingolstadt. Jej twórczość "odkrywano" na nowo kilka razy, w tym pod koniec lat 60. również za sprawą Rainera Wernera Fassbindera, gdy ten w 1968 roku ze swoją monachijską trupą Anti-Theater wystawiał "Pionierów..." pod tytułem "Zum Beispiel Ingolstadt" ("Na przykład Ingolstadt"). Ta sama sztuka miała zresztą niełatwą drogę do widzów, bo na przykład spektakl z 1933 roku wywołał niemały skandal. Większość spektakli i adaptacji było, zdaniem Fleißer, nieudolnie redagowanych, ale Fassbinder dostał jej osobiste błogosławieństwo. Nie można się temu dziwić, bo temat leżał bardzo blisko zainteresowań filmowca i ten wiedział jak zabrać się do przedstawienia istoty rzeczy, czyli klasowych różnic, ksenofobii, drobnomieszczaństwa, ubrać wszystko w potrzebną antywojenną metaforę. Sporo tego i chociaż jak zwykle u Fassbindera dzieło jest ambitne, to jednocześnie ciężkostrawne. Tło wydarzeń obejmuje przyjazd pionierów (korpus inżynieryjny jednostek wojskowych dbający o infrastruktury) do miasteczka Ingolstadt. Na miejscu mają postawić most. W wolnej chwili od pracy żołnierze oprócz tego, że się potwornie nudzą, to od nudy szukają ucieczki. Umawiają się z okolicznymi dziewczynami, wszczynają awantury, piją, spotykają się z prostytutkami. Dwie główne bohaterki to Alma (Irm Hermann) i jej przyjaciółka Berta (Hanna Schygulla) są wyraźnie podekscytowane przyjazdem pionierów i tym, co może ów przyjazd wnieść do ich życia. Znając już trochę styl i nastrój produkcji Fassbindera, możemy się domyślać, że oprócz cierpienia i ponurych wrażeń nic innego nie dostaną.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Film Fassbindera zawieszony jest w jakimś osobnym uniwersum. Trudno umiejscowić akcję w konkretnym historycznym okresie, bo równie dobrze może rozgrywać się w każdym momencie XX wieku. Zapewne, według założeń Fassbindera, powinniśmy się domyślić, że akcja "Pionierów..." rozgrywa się przed wojną. Niestety, wiele rzeczy jednocześnie tu się wyklucza, chyba że spróbujemy wpisać je w Fassbinderową ironiczną nutę i celowanie w prowokacje, jak chociażby to, że żołnierze noszą nazistowskie mundury, a w szeregach mają czarnoskórego Maxa (Günther Kaufmann). Wszystko zdaje się tu być pretekstem, by przedstawić metaforę (nieudolne i chaotyczne budowanie przeprawy jako samego pomostu pomiędzy ludzkimi relacjami) i porównać uczucia i miłość do wojny (jest tak samo brutalna, chciwa, wyrachowana i nie bierze jeńców). W filmie nie do końca wybrzmiewają emocje, przez większość czasu akcja brnie w mozolny sposób i widz szuka czegoś więcej niż "standardowej" narracji (choćby przez to, że Fassbinder wychodzi poza swoje formalne ramy i potrafi tutaj opowiadać lirycznie z poziomu intrygujących ciepłych plenerów).
1 note · View note
ponapisach · 3 years
Link
Zabójca w czarnym płaszczu i czarnych rękawiczkach dopadł swoją ofiarę. Nóż gładko zatopił się w miękkim ciele. Takich obrazków nie uświadczymy w obrazie Massimo Dallamano za wiele, bo to giallo wiąże się ściśle z nurtem stosunkowo rzadko częściej zapraszając do zabawy klasyczny policyjny kryminał, czy nawet dramat psychologiczny. Jednak to właśnie scenariusz jest najmocniejszą stroną "A Black Veil for Lisa" ("La morte non ha sesso"). Muszę się również przyznać, że należę do tych widzów, którym w żaden sposób nie przeszkadzają zawiłości i zawirowania innych filmów z żółtego nurtu. Ba! mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że im mniej klarownie, tym lepiej. Niekoniecznie musi stanowić to o sile gialli, a raczej o moim guście, bo unosząca się nad danym tytułem atmosfera niepokoju i chaosu, jest moim zdaniem bardzo pożądana w tych utworach. W "A Black Veil for Lisa" jest inaczej, ale porządek (bo o nim mowa) sprawdza się doskonale. Scenariusz, który był wynikiem pracy kilku osób (Giuseppe Belli, Vittoriano Petrilli i sam reżyser Massimo Dallamano) prezentuje bardzo zwartą konstrukcję, przy tym niezwykle zajmującą, niemalże eksportową na inne rynki.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Do morderstwa oczywiście dochodzi, ale powiązany ze sprawą gliniarz Franz Bulon (Sir John Mills, doświadczony brytyjski aktor, który dwa lata później zdobył statuetkę Oscara za drugoplanową rolę w "Córce Ryana" David Leana), ma inne problemy na głowie. Zamiast bowiem zająć się sprawą, która spędza sen z powiek przełożonemu, Bulona wciąż trapią problemy natury małżeńskiej. Młoda, piękna żona Lisa (piękna Luciana Paluzzi w 1965 roku była dziewczyną Bonda w "Operacji 'Piorun'" Terence'a Younga) przyprawia o ból głowy małżonka, a głównie jej ciągła nieobecność, niespodziewane wyjścia, dziwne spotkania. Bulon nie ufa żonie i najchętniej chciałby ją mieć ciągle na oku. Zamiast przesłuchiwać świadków, wydzwania do domu i sprawdza żonę. Powinien przyglądać się dowodom, a szpieguje, wypytuje i bacznie przygląda się Lisie. Sam morderca dość szybko wpada przez własne roztargnienie, ale Bulon puszcza go wolno zawiązując z nim niszczycielski dla wszystkich pakt.
Tumblr media Tumblr media
Massimo Dallamano świetnie buduje nastrój, a dodatkowo umiejętnie rozkłada ciężar opowieści na trójkę bohaterów. Wprawdzie to wokół Bulona rozgrywa się główna akcja, ale i, w pewnym momencie, do głosu dochodzi Max Lindt (Robert Hoffmann o austriackich korzeniach). Przez to historia nabiera odpowiedniego wigoru, a widz nie ma szans domyślić się finału. Kto bowiem jest tu prawdziwym złoczyńcą? Czy Lisa rzeczywiście ukrywa jakąś tajemnicę? Czy Bulon da się ponieść swojej obsesji i w pewnym momencie zatraci się w podejrzeniach i da się ponieść małżeńskiej vendetcie? Jaką rolę odgrywa tu Max, który z jednej strony jest negatywną postacią, ale prezentuje również szereg innych zachowań, które nie do końca stawiają go w złym świetle. Odwołując się do giallo, czarnych rękawiczek i noża, można tu odkryć pewną świadomą zagrywkę Dallamano, który w scenie pierwszego morderstwa każe swojemu bohaterowi (o niejasnej jeszcze tożsamości) porzucić te elementy na miejscu zbrodni. Ma to być jedna z cech panoszącego się po okolicy złoczyńcy, ale moim zdaniem jest to też jasny przekaz twórcy, jakoby właśnie to "giallo" miało być czymś więcej. Żółty rzeka szybko poszerza swój nurt, łączy się z wezbraną gatunkową wodą, która płynie bardzo swobodnie, a widz czuje się tu bardzo dobrze. Tajemnica jest widoczna, emocje, które targają Bulonem wiarygodne, a akcja wartka. Kręcony w Hamburgu i okolicach wspaniale sfotografowany przez Angelo Lottiego prezentuje się niezwykle... brytyjsko. I nie mam tu na uwadze tylko Johna Millsa w obsadzie (choć to może jego obecność wpłynęła głównie na to odczucie), ale właśnie sam styl, intryga, prowadzenie fabuły przywołał mi na myśl wyspiarskie thrillery. Innymi słowy sądzę, że Alfred Hitchcock bawiłby się na tym seansie wyśmienicie.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Film na podstawie gry Monster Hunter, która podobno jest fenomenem. Hmm.
Monster Hunter postawiłbym gdzieś pomiędzy Mortal Kombat 2: Unicestwienie a Wojownicze Żółwie Ninja III. Najchętniej bowiem najnowszy film Paula W.S. Andersona potraktowałbym tak samo serio, jak oba wspomniane obrazy z lat 90. Czy można krytykować film, przy którym widz (ja) absolutnie nie łapie się w target? To poniekąd skomplikowana sprawa, bo można odnieść wrażenie, że twórcy jednak chcieliby zobaczyć wśród fanów widzów starszych. Zatrudnili przecież Mille Jovovich i doświadczonego fajtera urodzonego w Tajlandii, Tony’ego Jaa (których przecież gracze Monster Hunter niekoniecznie muszą znać i tym bardziej darzyć sympatią). Muszę przyznać, że głównie przez to (wciąż duża słabość, choć wyraźnie gasnąca, do Jovovich i niesłabnące uczucie do pierwszoligowych aktorów kina kopanego pokroju Jaa) dałem się na Monster Hunter skusić. Również przez to mogę odnieść się do całości i napisać wprost, że Monster Hunter to obraz infantylny, kiepsko powielający schematy i wtórny pod każdym względem.
Tumblr media Tumblr media
Czego by jednak złego nie napisać, akcja zawiązuje się sprawniej niż można by przypuszczać. Porucznik Artemis (Milla Jovovich) wraz ze swoją jednostką rangersów w trakcie operacji wojskowej wpada w sam środek burzy. Przenoszą się do uniwersum, w którym rządzą ogromne potwory. To nie jest jednak sytuacja bez wyjścia, bo w tym samym świecie żyje wojownik (Tony Jaa) i to właśnie on pomoże Artemis wrócić do domu.
Absolutnie każdą składową część tego filmu znacie, albo w mig się jej będziecie mogli domyślić. Owszem, złapanie się konwencji, czyli szybkie uświadomienie sobie, że jest to ekranizacja komputerowej gry, a całość przeznaczona jest przede wszystkim dla widza 12-letniego, z pewnością pomoże w odbiorze. Ja niestety miałem z tym ogromny problem, ale przy okazji wyleczyłem się trochę z Milli Jovovich. Nie da się bowiem ukryć, że Jovovich wciąż “leciała” u mnie na opinii z Piątego elementu. Była tam doskonała i ten jej wizerunek utkwił w mojej świadomości tak głęboko, że gdy tylko natrafiłem na jakiś tytuł z nią, to myślałem “O, fajnie, Milla Jovovich. Była przecież doskonała w Piątym elemencie. Jednak gdziekolwiek się nie pojawiła, były to z reguły filmy kiepskie (czasami nawet określenie ich filmami kiepskimi było nadużyciem). Seria Resident Evil, okropny Future World w reżyserii Jamesa Franco i wiele, wiele innych. Gdy przyjrzymy się filmografii Jovovich to jedyne dobre filmy, to te powstałe na początku jej “kariery”, czyli wspominany już Piąty element, dobry Kuffs, gdzie partnerowała Christianowi Slaterowi, Uczniowska balanga (ale tam to był przecież epizod) i to by było na tyle. Jeżeliby więc szukać jakichś dobrych rzeczy w Monster Hunter, to może właśnie to, że film “wyleczył” mnie z Milli Jovovich, która była tu jak zwykle nie na miejscu, mało wiarygodna w roli żołnierza z formacji rangersów. Nawet angaż Tony’ego Jaa okazał się tu na wyrost, bo aktor nie mógł wykorzystać żadnych ze swoich ekwilibrystycznych umiejętności (kilka może razy pokazując na co go stać). Dużo strzelał z łuku i dużo biegał. Cały film to parodia blockbustera i typowy film w dorobku Paula W.S. Andersona, którego twórczość szanuję za dwa filmy w 25 letniej reżyserskiej karierze, mianowicie za Ukryty wymiar i Galaktycznego wojownika. Cała reszta to albo ekranizacje gier komputerowych (to się nigdy nie uda, a pojedyncze przypadki dobrych filmów potwierdzają tę regułę), albo ciągnięte na siłę franczyzy jak Resident Evil.
Tumblr media Tumblr media
Monster Hunter nie jest ani dobrym monster movie, ani fajną bezpretensjonalną rozrywką na wieczór. Trywialny, niedorzeczny, wymuszony. Nie zarobiłby na siebie przy otwartych kinach i nie zarobi na siebie na rynku VOD w czasie pandemii. Nie czuć chemii pomiędzy dwójką bohaterów z różnych światów. Nie ma emocji przy scenach akcji, momenty z rangersami z początku filmu są żenujące. na niektóre sekwencje i sam finał patrzy się przez palce. I tylko żal tego niezłego skądinąd soundtracka autorstwa Paula Haslingera. Odradzam.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Cóż, jeżeli chodzą ci jakieś głupie myśli po głowie, to może najlepszym rozwiązaniem będzie wzięcie sobie do serca pewnego popularnego zwierzenia z internetu, gdzie pewien jegomość po opisanym akcie masturbacji miał "zero potrzeb". Jeżeli bowiem nie jesteś w stanie tego rozchodzić, opanować swojego popędu, to nie jest to przecież taki zły pomysł, prawda? A już na pewno mniej szkodliwy, niż gdybyś miał pójść śladami opisanych tu samców.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
"Obiecująca. Młoda. Kobieta." rozgrywa podobny schemat do tego znanego z "Pułapki", filmu z Elliotem Pagem w roli głównej nakręconego w 2006 roku przez Davida Slade'a. Oto mężczyzna (tam pedofil, tutaj poszukujący zdobyczy męski drapieżnik) w trakcie pobytu w klubie wypatruje ją, samotną, pijaną, bezbronną. Dużo nie trzeba, prawda? Nie natrudzisz się, postawisz jeszcze jednego drinka, odwieziesz do mieszkania, najlepiej swojego. I co z tego, że mamrocze "NIE" (wielokrotnie) leżąc na łóżku. Przecież i tak nic nie będzie pamiętała, więc można robić swoje. Okazuje się, że Cassie (Carey Mulligan), bo o niej mowa, wcale pijana nie jest. To była pułapka, a ten sam jegomość nie jest już taki pewny siebie, gdy w grę wchodzi ewentualne oskarżenie o napaść. Cassie prowadzi więc krucjatę i prowadzi ją już od dawna. Stała się taka nie bez powodu. To traumatyczne przeżycia spowodowały, że Cassie już nigdy nie zaufa mężczyźnie, jest czujna, podejrzliwa i pełna sarkazmu. Jej nieprzysiadalny nastrój trwa od dłuższego czasu, rodzice są zaniepokojeni, bo dziewczyna skończyła 30 lat, a wciąż zajmuje swój pokój na piętrze. Nic nie trwa jednak wiecznie, nawet ten ponury nastrój. W końcu przyjechał na białym koniu książę z bajki. Wyprodukowana przez (między innymi) Margot Robbie, wyreżyserowana przez Emerald Fennell pełna wigoru, ciętego dowcipu, ale ostatecznie bardzo gorzka opowieść o kondycji współczesnego mężczyzny, sprawiedliwości, opieszałości instytucji. Wstrzymaj jednak konie, ty, który chciałbyś prychnąć i wskazać ten tytuł jako kolejny feminizujący twór mający mało wspólnego z rzeczywistością. "Obiecująca. Młoda. Kobieta." to niejako strzelanie do jednej bramki, ale taki był zamysł i na taką konwencję zdecydowali się twórcy. W jaki sposób odniesiesz się do niego osobiście, zależy już od ciebie. Nie da się ukryć, że faceci potrafią być obrzydliwi (głównie w sprawie podejścia do spraw seksu) i negowanie tego naprawdę nie pomoże sprawie. Ta zaś (sprawa) jest jasna, bo statystyki dotyczące gwałtów (a o kulturę gwałtu rozchodzi się filmowy temat) są ogólnie dostępne.
Tumblr media
Wchodząc na terytorium kina zemsty Emerald Fennell zdecydowała się na bardzo ryzykowny zabieg w odniesieniu do wydźwięku jaki pozostawia po sobie utwór. Owszem, jako wspomniane kino zemsty "Obiecująca. Młoda. Kobieta." jest satysfakcjonująca w wielu miejscach. Doskonale zagrany przez Carey Mulligan, z jasno prowadzoną fabułą. Odcinając się jednak od kina eksploatacji (mimo wszystko szkoda) prezentuje się fantastycznie jako medium rozrywkowe. Sama zemsta smakuje tu jednak zupełnie inaczej niż w większości filmów z gatunku. Jest... smutna, trochę ponura i obnaża społeczeństwo oraz wymiar sprawiedliwości, jego schemat działania, czas reakcji. Spektakularne zatrzymania czy sprawy prowadzone po latach, kiedy nikt już nie zwróci godności pierwszym ofiarom (ale było dużo czasu, by uchronić kolejne dziewczyny), trzeba odczytywać jako pyrrusowe zwycięstwo. "Obiecująca. Młoda. Kobieta." prezentuje poziom wybitny, jeżeli chodzi o "nowoczesne" podejście do rozrywkowej skądinąd fabuły. Ta tylko z samego wierzchu może przypominać łatwo przyswajalny utwór. Pod spodem tkwi mocny dramat, tragedia i godna reprezentacja ery #metoo.
1 note · View note
ponapisach · 3 years
Link
Gdy traficie kiedyś na wzmiankę o "Rio das Mortes" przeczytacie przede wszystkim, że jest to jedna z nielicznych komedii w dorobku Rainera Wernera Fassbindera. Cóż, zaiste komediowy ton choć wyczuwalny, to i tak przebiega na typowo Fassbinderowych ponurych torach. To taki śmiech ze smutnych, śmiesznych, nieporadnych ludzi. Fassbinder uprawia tu komedię bardzo specyficzną, stawia widza w niezręcznej sytuacji, gdy ten (widz) może sobie z bohaterów do woli pokpiwać. A jest z czego. Rio das Mortes, czyli kolejny telewizyjny obraz w dorobku Niemca został wyemitowany 15 lutego 1971 roku w ARD. Wypada również napomknąć, że 12 lutego 2010 roku film został pokazany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. Zarzucano Fassbinderowi kilka rzeczy przy okazji premierowych pokazów. Głównie wytykano, że odrzucił idee Anti-Theater i nakręcił obyczajowy komediodramat. Jednak dzisiaj, z perspektywy całej twórczości reżysera, ten jeden przypadek filmu lżejszego (z nietypowym jak na Fassbindera finałem, który trzeba odczytać jako szczęśliwe zakończenie) to po prostu krótki oddech przy całym portfolio bez mała depresyjnych tytułów, przepełnionych smutkiem, goryczą, nienawiścią, bólem, przemocą i brudną erotyką. W "Rio das Mortes" możemy obserwować dwójkę mieszkańców Monachium, niepoukładanych, o wąskich horyzontach, niedorosłych dorosłych. Przyjaciele Michel (Michael König) i Günther (Günther Kaufmann) mają mapę Peru z zaznaczonym miejscem ukrycia skarbu. Chcą zorganizować wyprawę, pomimo oporu Hanny (Hanna Schygulla), która chce poślubić Michela. Mężczyźni nie za bardzo wiedzą jak do Peru się dostać i zaczynają organizować fundusze. Mamy tutaj do czynienia z osobliwym trójkątem. Przyjaciele mają marzenie z dzieciństwa i realizują je, a kobieta chciałaby wybić im ten dziwny jej zdaniem pomysł i przejść pewnym krokiem na drugą, dorosłą stronę rzeki. Gdy Michael i Günther znajdują sponsora przygoda zaczyna się bardziej urealniać.
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Cały komizm wynika z tego, jak bardzo nieprzygotowani są do roli mężczyźni, którzy niejako na siłę chcieliby coś zrealizować. Intrygujące jest również to, jak Fassbinder pcha ich do celu i w momencie gdy widzowie wciąż nie wierzą w szansę na sukces wyprawy, wszystko zaczyna się urzeczywistniać. A przecież te ich wywody o zarabianiu pieniędzy w Peru muszą zostać kwitowane nie inaczej jak chociażby lekkim uśmieszkiem z naszej strony. Kalkulują opłacalność hodowli owiec na miejscu, uprawy bawełny, recytują niezdarnie swoje wyliczenia potencjalnym inwestorom, ośmieszają się głównie przed widzem, bo cała reszta słucha ich w przekomicznym skupieniu. Gdzie w tym wszystkim Fassbinder? W tym kąśliwym komentarzu dotyczącym mieszkańców miejskich aglomeracji w zachodnich Niemczech, którzy marzą o ucieczce ze swojego nudnego życia, ale tyle w nich wigoru co kot napłakał.
Tumblr media
"Rio das Mortes" to twór śmieszno gorzki jak ta niezapomniana scena tańca, który uprawia Hanna z samym reżyserem filmu do akompaniamentu "Jailhouse Rock" Elvisa Presleya. Peru to nigdy nie pokazana utopia, która istnieje chyba tylko w umyśle byłego wojaka Günthera. Nie liczy się bowiem w filmie ta przywoływany non stop egzotyczny kraj, a sama chęć ucieczki. Tu należy szukać Rainera Wernera Fassbindera, który w większym lub mniejszym stopniu zaznacza swoją obecność.
1 note · View note
ponapisach · 3 years
Link
Mało jest tak boleśnie naiwnych filmów jak "Sokół z masłem orzechowym". Naiwny, nieprawdziwy, a co za tym idzie nierealny. Nie przeszkadza to w odbiorze, bo za tą nierealną fantastyczną ścianą filmowej fabuły kryje się raczej tęsknota za takim światem i takimi ludźmi jakich stworzył w swoim obrazie reżyserki duet Tyler Nilson i Michael Schwartz. Tym samym bardzo blisko "Sokołowi..." do utworów Wesa Andersona, ale jednocześnie o ironię zakrawa fakt, że zestawiając kino Andersona i "Sokoła...", to właśnie opowieść o mężczyźnie z zespołem Downa wypada nad wyraz poważnie i często przejmująco. Twórcy wyraźnie więc chcieli by ich opowieść o Zaku (Zack Gottsagen), uciekinierze z domu opieki, który wbił sobie do głowy, że będzie gwiazdą wrestlingu wpadła szybko w tory nurtu 'feel-good movie'. To ten cykl utworów, gdzie pod płaszczykiem pogodnego nastroju, zabawnych scenek, przy dźwiękach lekkiej i przyjemnej muzyki, uśmiechniętych twarzach, dostajemy poważną treść z przesłaniem. Ma nas trafić w czuły punkt, ogrzać serce, trochę rozśmieszyć. Po seansie mamy czuć się dobrze. Jeżeli weźmiemy pod uwagę te cechy kina 'feel-good movie', to trzeba przyznać, że "Sokół z masłem orzechowym" spełnia kryteria idealnie. Czy to jedyny wyznacznik jakości filmu Tylera Nilsona i Mike'a Schwartza? Zdecydowanie nie. Obraz może pochwalić się wyjątkową scenerią, bo przy kinie drogi, w jakie dość szybko przechodzi fabularnie utwór wspomnianych twórców, "Sokół z masłem orzechowym" daje możliwość obcowania z naturą o cechach szczególnych. Kręcony na mokradłach w stanie Georgia przy niebywałej wrażliwości autora zdjęć Nigela Blucka (który wyciągnął to, co najlepsze z krajobrazu i pieczołowicie umieścił na filmowej taśmie) daje poczucie pewnej wolności i radości.
Tumblr media Tumblr media
Zak, który ucieka więc z opresyjnego systemu (chociaż spotkał tam opiekunkę przyjaciółkę, która zresztą ruszyła na poszukiwania zbiega) poznaje uroki życia pod kuratelą potrąconego przez życie Tylera (Shia LaBeouf). To rybak, kłusownik, działający na bakier z prawem bezdomny, który nie może znaleźć sobie miejsca na świecie, więc traktuje ten sam świat bardzo swobodnie. Potrzebuje tylko posiłku na wieczór, miejsca na rozpalenie ogniska i kawałka równego gruntu do rozbicia namiotu. Pod jego "opieką" Zak uczy się wszystkiego co najlepsze. Pozbawiony łańcucha i kagańca nałożonego przez dom opieki poczuje się swobodnie i... dobrze.
Tumblr media
"Sokół z masłem orzechowym" to pogoda ducha, bezpretensjonalność i ponury świat oglądany przez różowe okulary ufnego Zaka. On nie rozumie zła i podłości, a wszystko, nawet jeżeli traktuje dosłownie, to na swój sposób jest po prostu poczciwym mężczyzną, którego przez zespół Downa bardzo łatwo skrzywdzić. Ale świat stworzony przez filmowców taki nie jest. Wszelkie niebezpieczne sytuacje, chwile grozy, które przeżywają bohaterowie, a których to podróż jest przecież uwspółcześnioną, przekonwertowana historią o przygodach Hucka z powieści autorstwa: Marka Twaina, zawsze kończą się dobrze. Taka jest siła magii i filmowej baśni. Z pewnością ta frywolna nuta nie przypadnie do gustu wszystkim widzom, którym nie pod drodze będzie aż tak niejako infantylna prezentacja świata. Należy więc odpowiednio ustawić się do tej opowieści, porzucić na chwilę swój ciasny kombinezon, założyć hawajską koszulę i zdjąć buty. To obraz lekki i przyjemny, z prostymi mądrościami, nieszkodliwy, poczciwy i raz jeszcze to napiszę, przede wszystkim rozgrzewający.
1 note · View note
ponapisach · 3 years
Link
Zawsze ceniłem filmy, które mogą być odbierane przez różnych widzów inaczej. I nie chodzi tu tylko o pole do interpretacji, bo to przecież zawsze może być szerokie. Reżyser stara się przekazać jedno, widz widzi coś innego. I nie ma w tym, według mnie, nic złego. Ważne jest to, co dany seans robi z tobą, jak się po nim czujesz, o czym opowiadać może historia. Nomadland zawiera w sobie bardzo dużo treści, a to jak głęboko sięgniesz wgłąb zależy tylko od ciebie. Na przykładzie głównej bohaterki, tułaczki mieszkającej we własnym vanie, urodzona w Pekinie reżyserka Chloé Zhao kreśli obraz współczesnej Ameryki, sytuację społeczną ludzi odstawionych na boczny tor, mówi dużo o gospodarce (i nie tylko tej po kryzysie z 2008 roku), rynku pracy, traumach, potrzebie ucieczki. Dla mnie Nomadland to film o strachu przed ponowną utratą domu, najbliższych, a co za tym idzie poczucia bezpieczeństwa i wolności. Sama własność i prawo do niej, czyli jak wiemy fundamentalna podstawa karty praw Stanów Zjednoczonych, jest często tylko iluzją, gdy w grę zaczyna wchodzić utrata pracy, upadający biznes, zamykanie oddziałów w korporacjach. Gdy ludzie są odcięci od dochodów, zamykane są fabryki, na których barkach żyło całe miasto, kończy się pewien rozdział. Coś umiera cicho i bez płaczu.
Tumblr media
Tego doświadczyła Fern (Frances McDormand, która jednym spojrzeniem potrafi opowiedzieć o całym swoim bólu, tęsknocie, wstydzie) i od czasu traumatycznego przeżycia jest w drodze. Jednak Chloé Zhao mówi nam, że powodów ucieczki, wyjazdu może być tyle samo co ludzi spotkanych na drodze. Ktoś nie mógł się odnaleźć po powrocie z Wietnamu, inny stracił syna, ktoś jeszcze uciekł z domu, bo nie dogadywał się z rodzicami. Powodów jest więc wiele i nie nam roztrząsać o słuszności podejmowania tych decyzji. I chyba nie powinno się tu mówić o tchórzostwie i o tym, że w wielu przypadkach ludzie ci powinni postarać się stawić czoło problemom. Każda sprawa jest indywidualna i każdy ma przecież prawo do decydowania. Z chwilą odcięcia się od przeszłości, porzucenia czterech ścian, opuszczenia struktur społecznych, ciasnych ulic, ludzie dostają dużo wolności. Pod tym względem można w wielu przypadkach im zazdrościć. Wolna przestrzeń i idący za tym spokój to chwila, której wielu strudzonych, zabitych życiowym pędem potrzebuje najbardziej. Jest taka scena w Nomadland, która łączy ten film z poprzednim obrazem reżyserki, gdy Fern siedzi na starym leżaku przy zapadającym zmierzchu i patrzy spokojnie w bezkresne połacie skalnej natury, kilkaset metrów dalej grupa kowbojów bez koni i rewolwerów w melancholijnym tonie gra na gitarze. To jasne połączenie świata z Jeźdźca (była tam podobna scena, rzecz jasna bez siedzącej Fern), gdzie filmowy bohater po poważnej kontuzji nie mógł już brać udziału w rodeo i pozostało mu tylko wypalać się jak dogasająca świeca. Ta nostalgia i melancholia przebija więc wyraźnie przez oba utwory.
Tumblr media Tumblr media
  Istotne jest, abyśmy w kwestii podejścia do osób pokroju Fern zrozumieli ich status. To nie są bezdomni, lecz ludzie "bezmiejscowi". Wybrzmiewa to tak często w trakcie seansu w różnoraki sposób (włącznie z decyzjami, które bezmiejscowi podejmują), że nie sposób tu nie dostrzec jak ważne jest dla Chloé Zhao ustawienie historii w tym kontekście. Nomadzi nie lubią bowiem określenia bezdomni. Większość pewnie trudną sytuację życiową podpina pod filozofię o odcięciu się od zdemoralizowanego systemu. Nawet jeżeli ta sama filozofia przesłania niekiedy prawdziwe powody, to jednak dobrze, że ci sami ludzie nauczyli się cieszyć tym stanem rzeczy, korzystać z wolności. Nie muszą być w tym bezmiarze smutku sami. Spotykają nowych znajomych, zawiązują mocne przyjaźnie.
Tumblr media Tumblr media
Nomadland nie jest dziełem wpisanym w bezkresną pesymistyczną nutę. To raczej film, w którym nie chcesz pomóc Fern i jej podobnym, a raczej rozumiesz i szanujesz te trudne wybory. To zaradni życiowo nomadzi (dopóki są zdrowi), potrafią podjąć pracę w każdym miejscu we własnym kraju (to w większości przypadków proste zajęcia) i cieszą się z obcowania z naturą. Nie są przywiązani do miejsca, adresu, jednego sklepu. Podejrzewam, że cała trudność z tym, by zacząć wszystko od nowa u Fern (kobieta ma możliwości, rodzinę, przyjaciela) polega na tym, że (oprócz wspomnianego wcześniej strachu przed ponowną utratą wszystkiego) jako człowiek poczuła inny rodzaj wolności. To pewnie w jakimś stopniu uzależnia. Chloé Zhao bardzo zadbała o to, by w jej filmie widz mógł poczuć się dobrze i by poczuł silną więź z główną bohaterką i ze światem. Jesteśmy wręcz oczarowani naturą, silną, mocną i niezmienną. Zdjęcia stałego współpracownika reżyserki, Joshuy Jamesa Richardsa olśniewają wrażliwością i ciepłem. Świat zdaje się zapraszać nomadów do siebie, a ten smutny melancholijny ton, chociaż bezsprzecznie istnieje, jest naturalną konsekwencją wyborów. Nawet jeżeli korporacje, miasto, państwo zdają się być nieczułe, to ci ludzie sobie poradzą. Mają siebie.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Sprawa, której nie było. Nikt by nie chciał, żeby zabrakło Clinta Eastwooda. Dla każdego kinomana Eastwood jest jak członek rodziny i można mu przy tej okazji wiele wybaczyć. Każdy z nas w jakiś sposób szanuje go i bardzo możliwe, że za różne rzeczy. Jedni cenią go za życiową postawę, inni za aktorską drogę, wigor, reżyserskie wybory. W swoich ostatnich filmach już jako reżyser (również aktor, Clint nie powiedział ostatniego słowa biorąc pod uwagę nadchodzący film "Cry Macho") podejmuje podobne tematy. Rozlicza się z przeszłością (przez wykreowanych bohaterów załatwia dużo swoich prywatnych spraw), jawi się jako ostatni sprawiedliwy, przypomina wydarzenia, o których niektórzy chcieliby zapomnieć. Takim tematem jest sprawa, której nie było, czyli przypadek Richarda Jewella, bohatera wskazanego jako główny podejrzany w zamachu w Centennial Olympic Park w czasie trwania Igrzysk Olimpijskich w Atlancie w 1996 roku.
Tumblr media
O czym jest więc film, o którym tak pochlebnie wypowiadali się krytycy i który swego czasu był żywo komentowany, a najbardziej zainteresowani próbowali odżegnywać się od wydarzeń, dementować i skarżyć twórców? O mediach i nagonce. Incydent związanych z Richardem Jewellem przypomina trochę przypadek Woody'ego Allena, nie jeżeli chodzi o przedmiot sprawy, ale o wydarzenia wokół. Niesłusznie oskarżeni stanęli na drodze śnieżnej kuli zbudowanej właśnie z fałszywych pomówień, które zostały rozbuchane przez media. W takim przypadku wystarczy przecież jeden nagłówek, a owoców tegoż można rychło się spodziewać. Jednak epizod Richarda Jewella zakrawa o niebywałą ironię, bo mężczyzna (poniekąd troszkę życiowo wycofany) mieszkający z matką, patriota, żywo opowiadający się za karą śmierci, jeden z tych, którzy zrywają się do hymnu, dodatkowo o niebywałym poczuciu obowiązku (zakrywającym wręcz o stan chorobliwy) został oskarżony o akt terrorystyczny. Jako ochroniarz zwrócił uwagę policji na plecak na koncercie zorganizowanym w Centennial Olympic Park i uratował wiele ludzkich istnień (choć ofiary były). Został okrzyknięty bohaterem, bo działał ściśle według protokołów bezpieczeństwa (to ten typ człowieka, który notuje słowa przełożonego wypowiedziane mimochodem, być może żartem i traktuje ją absolutnie poważnie, a notatkę trzyma w portfelu). Jednak FBI, jako, że standardem jest przypatrywanie się wszystkim mającym cokolwiek wspólnego z bombą, wzięło też pod lupę Jewella. To rutynowe zagranie, ale jeden z agentów poinformował o tym dziennikarkę, która uczyniła z tego temat na pierwszą stronę. Bramki zostały otwarte, hieny wyskoczyły z jęzorami na wierzchu.
Tumblr media
"Richard Jewell", chciałoby się napisać, to film w starym stylu. Z akcją prowadzoną według sprawdzonych punktów, z solidnym aktorstwem, z arcy ciekawym tematem o tym, jak jedno pomówienie może zniszczyć życie. To prawda, bo w obecnym świecie, erze post prawdy, fake newsów, osobliwych autorytetów, nacisków na sprzedaż, sprawa Richarda Jewella jest jeszcze bardziej aktualna. Szczęście w nieszczęściu, że 1996 rok to był czas jeszcze przed "tym" internetem, kiedy właśnie internetowi agresorzy nie mogli dojść do głosu. Film Eastwooda, chociaż finał znamy, robi olbrzymie wrażenie jeżeli chodzi o samą istotę podejmowanego przypadku. Ja, jako widz, nie mogłem opanować emocji, bo tak powtarzana w tym tekście często "sprawa, której nie było" ciągnęła się długo za długo. Nawet jeżeli nie można było postawić żadnych zarzutów w momencie gdy całkowicie (oficjalnie) odstąpiono od przyglądania się Richardowi Jewellowi jako podejrzanemu, to pewna łatka została mężczyźnie niestety przypięta.
Tumblr media
To niezwykle przykra opowieść. Nawet jeżeli ostatecznie z happy endem, daje przykład jak niewiele potrzeba, by zmienić życie człowieka w piekło. Jeden tytuł w gazecie, wzmianka z ust dziennikarza, fałszywe doniesienie i wszyscy na ciebie patrzą inaczej. Najbliżsi rzecz jasna wiedzą, ale przecież nie można żyć w czterech ścianach. Trzeba pracować, zarabiać, próbować zrobić spokojnie zakupy w sklepie. Clint Eastwood jako reżyser stanął na wysokości zadania. Nakreślił przejmujący dramat o chwili sławy i widmie oskarżeń i zaprezentował to, jak niewiele dzieli te dwa momenty w życiu obywatela. Doskonale wygenerował napięcie, emocje i jako twórca sprawił, że dwugodzinny seans mija bardzo szybko. Tak robią najlepsi.
0 notes
ponapisach · 3 years
Link
Giallo to nie tylko czarne rękawiczki, okrutne morderstwa, czerwone śledzie, grono podejrzanych i rozwiązanie w ostatnim kwadransie. Giallo to przede wszystkim kryminał, ale jednocześnie łatwo zrozumieć narzekania ortodoksyjnych fanów na znikome tutaj znamiona, które z reguły chętnie wskazuje się jako szlagierowe posunięcia. Tego tu brak. "Anna: The Pleasure, the Torment" ("Anna, quel particolare piacere") wprawdzie kryminałem zaciąga się bardzo mocno, ale przy okazji, w płuca tego filmu dostaje się dużo niepożądanych elementów z melodramatem na czele.
Tumblr media
Historia wystrzeliwuje jak z gwałtownego poliziotteschi, przechodzi ze swoją zbrodnią na prowincję, idzie na randkę z człowiekiem z blizną, kończy gorzkim thrillerem. Brzmi intrygująco, ale pominąłem coś, co rzeczywiście, niestety, wkrada się w każdy zakamarek tej opowieści. Jeżeli znajdzie się tu tylko mały wyłom, szpara, uchylone drzwi, nieznośnie wpada melodramatyczna nuta, która na Annę jako film ma bardzo zły wpływ. Postrzelony gangster ucieka na chwilę ze swego przestępczego życia i wytchnienie znajduje na obrzeżach miasta. Tam robi ogromne wrażenie na Annie, spokojnej, cichej i delikatnej ekspedientce, która pracuje w kawiarni w Bergamo. Szara myszka szybko wpada w sidła, bo przecież Guido to silny mężczyzna. Ma piękny samochód, gest i jest pewny siebie. Tym kradnie serce, bo jako mężczyzna po prostu bierze, nie pyta i zwykle nie czeka. Zabiera dziewczynę do Mediolanu, gdzie pokazuje swoją prawdziwą naturę. Anna ląduje w jaskiniach hazardu, poznaje nocne życie, uroki domów publicznych. Staje się damą do towarzystwa, pomaga w łagodzeniu srogich oblicz gangsterów. Bita i poniżana zachodzi w ciążę. Film zmienia tempo i drzwi do melodramatu stają już otworem.
Tumblr media
Z pewnością jednym z nielicznych atutów obrazu jest udział Edwige Fenech, królowej giallo, która nader skwapliwie robi użytek ze swoich wdzięków. Pomimo tego, że warunki naturalne jakimi dysponuje Fenech zawsze są miłe dla oka i w żółtym nurcie nader pożądane, to od strony aktorskiej ciężko jej tu rozwinąć skrzydła. Znacznie lepiej prezentuje się włoski aktor Corrado Pani. Charyzmatyczny, brutalny, przykuwa uwagę widza. Film robi dobre wrażenie jeżeli chodzi o realizację, dzieje się sporo, nawet jeżeli nie do końca angażuje, to jednak Giuliano Carnimeo spisał się dobrze jako reżyser. Tonacja i brzmienia filmu to osobna sprawa, bo chociaż mnie osobiście nie do końca się podoba, potrafię go docenić pod względem tej realizacyjnej sprawności. Historia biegnie znanymi torami, odhacza wszystkie punkty w takiej opowieści i dobija do brzegu. Na końcu jest mdło, finał opływa lukrem i brakuje zaskoczenia od tego lekko gorzkiego brzemienia, które jest niestety mało satysfakcjonujące. Giuliano Carnimeo miał dobry materiał i mógł skręcić ze scenariusza doświadczonego Ernesto Gastaldiego coś na wzór gangsterskiego pulpowego eposu (i pójść za artystyczną koncepcją filmowego plakatu!), odpuścić drugą część filmu z matczynym uzyskiwaniem i dorzucić do pieca więcej z poliziotteschi. Szkoda.
0 notes