Tumgik
dziennynocny · 4 years
Text
rano napisałam do agnieszki- czy ma zdjęcia z domu agnety pleijel i zaremby-bielawskiego i co jadły na obiad po którym zbierały poziomki do kubków po poobiedniej kawie. czekam na maila który nakarmi ciekawość, to nagle najistniejsza sprawa na świecie (na moim świecie, w koronie świata, w świecie w koronie). agnieszka pisała że piekła sconesy, dwukrotnie; odpowiedziałam, że bardzo sconesy lubię, szczególnie w londynie- z masłem i z herbatą z mlekiem w jakiś siwy dzień. odpowiedziałam z zapytaniem- czy uważa że będzie jeszcze kiedyś jakiś londyn i teraz myślę że to są odpowiednie życzenia na ten rok, na każdą okazję: żeby był jeszcze jakiś londyn, jakiś paryż, jakieś włochy. poza tym dzień pod wezwaniem tego przyjemnego uczucia, gdy przeczytałam książkę („lord nevermore”), jeszcze się w niej moszczę i czytam o, rozstajemy się, ale już chodzę wokół regałów i zastanawiam się co czytać teraz, gdy nie jestem z związku z żadną opowieścią. kokoszę się w tym uczuciu możliwości, początku, zapowiedzi, jest miękkie i rozległe. jedna z większych przyjemności w życiu (taka jak samotna podróż samochodem, z listą audycji i piosenek których bardzo chce się wysłuchać, albo jak wyjście do biblioteki albo na targ bez specjalnego zamysłu co kupić, bez listy zakupów i ochot, albo gdy się jest we włoszech, jest ranek krzepnący nad pierwszą kawą i można podgryzać świadomość że ma się przed sobą cały dzień do przeżycia, zwykle bez planów, za to z tym cudownym mogę, mogę, mogę... możliwość. „słońce, możliwość, radość”. tak.). będzie placek z rabarbarem.
0 notes
dziennynocny · 4 years
Text
nitki korespondencji na czas kwarantanny: z basią (na linii krempna-kraków, to moja nasza ulubiona linia), z agnieszką (głównie smsy z wrażeniami albo "czy znasz tę książkę", ale też linki do tekstów albo zdjęcia hot cross buns czy innych osiągnięć kuchennych posyłanych sobie nawzajem mailem), z magdą (tarczek-kraków, pewnie najważniejsza nitka epistolarna,formująca), z moją polonistką i wychowaczynią z liceum- panią izą, z kasią (to bez ustanku, i głównie o tym czego to nie zrobimy gdy już będzie wolno). traktuję je bardzo serio, osadzają, sprawiają radość, żywię nadzieję, że dają coś w zamian. wielkanoc na czas kwarantanny. myśl, że to naprawdę czas zmartwychwstania- czas zmartwychwstania wiosny, ergo życia. z każdym dniem dłuższy dzień i dłuższy cień, gałązki i gałęzie, sadzonki, pęki i pąki, cienie i plamy, wiązki i więzi (wiązki szparagów i zieleniny, więzi z). dziś pierwszy deszcz od bardzo długiego czasu. wczoraj łaskawa i przytulna pogoda, pierwszy dzień na balkonie, zmieniały się tylko dekoracje na stole- kieliszki, dzbanek na herbatę i kubki, kawa i filiżanki, ciasto, książki i czasopisma. gdybym miała wybór, to pewnie bylibyśmy teraz w rzymie. zawsze jest jakiś wybór, na przykład dotyczący inscenizacji stołu na święto wiosny. aioli z czosnkiem niedźwiedzim, jaja z żółtkami jak słońce, rzeżucha i rzodkiewki, chleb, wiejskie masło. sernik, pierwsza pastiera napoletana. żur- winny, cierpki, czosnkowy, z kompletną scenografią: jajka, ziemniaki, kiełbaski, tarty chrzan, wstążki czosnku niedźwiedziego, śmietana, brioszka i masło. od trzech dni dzień przecięty na pół kieliszkiem campari, to jak wstążka, wisienka na torcie świątecznego dnia (bez względu na to czy to święto, czy sobota, czy późne popołudnie po pracy, ale jeszcze przed kolacją). zaczynam rozumieć ten mechanizm, dzień jest świętem, wymaga obchodów. kocham obchody.
0 notes
dziennynocny · 4 years
Text
że wiosna- huk okien, gruchanie gołębi, piski ptaków, sroka aniela na swoim bocianim gnieździe akacji. zgrzyt i pomruk ekspresu do kawy sąsiadów, który usłyszałam dziś po raz pierwszy przez otwarte okna, nasze i ich. później zapach- papierosy, znak że sąsiedzi od ekspresu wrócili na balkon, zaangażowani palacze. i słodkawy, dymny zaduch ich mieszkania uciekający przez okna. i nagrzany pierwszym słońcem kurz, stary parkiet w milczącej kuchni, gdy akurat milczy i zbiera siły na kolejną rundę. i szczypior, i zioła, i czosnek niedźwiedzi.
0 notes
dziennynocny · 4 years
Text
z notatek jeszcze z grudnia,chcę je tu mieć obudzić się w niedzielny ranek po sześciu godzinach z krystianem lupą poprzedniej nocy („capri”) z wielką ochotą na kawę [dziś, 26 stycznia nowego roku wiem już że „wielka ochota na kawę” to ochota i cytat zerżnięty z innego lupy, z lupy i z bernharda, z „rodzeństwa”], zderzyć się w drzwiach z kurpulentnym smerkiem, który także od poprzedniego dnia z nami mieszka, usiąść na kanapie, czytać recenzje i słowa o tym, co widziało się tej poprzedniej nocy i patrzeć na dom, patrzeć na domy- ten który budzi się do dnia wokół mnie i na casa malaparte. myśl o myślach które idą przez głowę gdy siedzi się w teatrze, w czerni i w skupieniu, że to myśli ciśnięte samopas, nieskrępowane, samowolne wypasanie myśli- pochłaniająca sprawa do rozmyślań. okropnie chce mi się ostatnio chodzić do teatru. chodzić do teatru i czytać. cierpię przez i na brak istotności- ciasnota i bladość słów, tekstów, audycji, rozmów, spostrzeżeń, zdarzeń wydarzających się między ludźmi.wkładam sporo wysiłku w prace nad sensem- szukanie istoty, intensywne treningi z poczucia sensu na co dzień, zrzynanie tego co wydaje mi się istotne od innych, podlewanie tego co sama wyhoduję, odwracanie się od nieinspirujących interakcji, przycinanie kontaktów. ostatnio przeczytalam dwie [a od tego „ostatnio” jeszcze więcej] wzmacniające ordporność (odporność na życie) książki, książki-transfuzje: „wróżbę” agnety pleijel i teraz „the year of magical thinking” joan didion. to jak strumyk życia, wyrzut życia do krwiobiegu i mózgu, jak kometa i błysk zza chmur, jak niespodziewane plamy słońca na ścianie po kolejnej długiej zimie. dlaczego my nie umiemy tak opowiadać życia, znaleźć dla niego języka i formy, nie potrafię tego zrozumieć. cała jestem pobrudzona życiem tych dwóch kobiet, to czytanie błogosławione, coś wsącza mi się w ciało, zaciągam się życiem głęboko, kręcę głową, odwracam się od tych zdań jak igła z nitką, rozumiem gdzie jest sens, wiem gdzie są pestki. nie chcę upuścić ani słowa, tak jak nie chcę rozsypać koralików pieprzu gdy napełniam nimi młynek, albo gdy nie chcę bałaganu gdy rozbijam jajka, albo gdy staram się wymienić wodę pękom kwiatów bez uszczerbku na pękach. didion jest tak przejmująca, że od dwóch dni myślę głównie o śmierci, pawle i magdzie, krańcach, nieuchronności kruchości. jedna książka o języku, druga o pamięci. czyli o wszystkim. książki z którymi trudno się rozstać, nie chcąc zerwać nitki. w ogóle cały proces wyprowadzania się z książek- najpierw robienie notatek i wypisywanie niewypianych zdań, potem eksmisja świstków z notatkami i zdjęć które służą mi za zakładki. następnie czytanie o książce, przeglądanie recenzji i tekstów o, proces układania i osadzania, z książką wciąż drzemiącą w zasięgu dłoni i oka, niechęć i smutek przed rozstaniem. wreszcie fizyczne rozstanie, odłożenie przemiotu na półkę, stół czy rąbek boazerii. zamknięcie pewnego procesu, cały rytuał. nabożeństwo czytania, myślenia, pisania i rozmyślania.liturgia rozłąki. później poczucie porzucenia, niezamieszkania, wykarczowania z cudzej historii, pustka. cisza przed kolejną grabieżą, minuta ciszy przed kolejnym dopuszczeniem. od czego przybyło mi kilka kilogramów istotności: recenzja „swing time” w guardianie, „blue nights” didion, „the cost of living” deborah levy, debiut sally rooney.
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
z notatek w notatniku. olga dostała nobla. rozpłakałam się, długo dygotałam z emocji napisałam do matko, napisałam do buni, na której nie zrobiło to jednak większego wrażenia; w trakcie pisania do basi napisała do mnie basia. posłałam wiadomość do maćka (któremu przekazałam tę nowinę, nie wiedział, prowadził lekcję), do kasi, mamy, zastanawiałam się stojąc i dygocząc w oknie z kim jeszcze mogłabym podzielić się tą radością, lista adresatów radości i łez nie jest jednak długa zdziwienie, że tak mocno to przeżyłam zadzwoniła basia- że rzuciła obiadem, wyleciała z domu do szkoły, wbiegła na lekcję do zaprzyjaźnionej polonistki z nowiną na ustach, obie w płacz, młodzież skonsternowana, jaka to ładna historia myśl, że dziś są wygrane wybory, moja partia (partia mądrość i wdzięk i opowiadanie świata) wygrała dzisiaj ciekawe czy oni w tej szwecji zdają sobie sprawę ile to tutaj dla nas znaczy, na trzy dni przed wyborami, jak niesie taka radość, taka nadzieja i dygot mam wrażenie że dopiero dziś, podskakując i miotając się po kuchni, zrozumiałam co znaczy epitet „pełen życia” kasia: „bieganie po korytarzu, wchodzenie do sal i obwieszczanie nowiny, jest w tym coś sakralnego w powietrzu” (i- jak często ostatnio- dziękowanie losowi za kasię) przy okazji po raz kolejny okazało się, że mój patriotyzm operuje jedynie na poziomie małej ojczyzny, nie czuję niczego, co można by owinąć epitetem „narodowy”, „polski”; jestem wyprana z poczucia polskości, to dla mnie za duże, zbyt rozległe, obce, co to właściwie znaczy. to jak powiedzieć: lubię warzywa albo lubię czytać książki, albo jestem kobietą- bez sensu. czuję radość z kotliny kłodzkiej, która nagle jest pępkiem świata, dumę na temat olgi, możliwość niemożliwego. moja narodowość: kotlina kłodzka, język polski, mądrość (nieustanne aspirowanie do mądrości) wieczorem toasty, feta, święto państwowe (państwa kłodzkiego, państwa-języka polskiego, państwa-mądrości) a później, w nocy, jeszcze sms od basi- że jej znajoma w ciąży z dziewczynką postanowiła nazwać dziewczynkę olga, wisienka na torcie w piątkowy wieczór spotkanie ze zbigniewem mikołejko w ramach cyklu dyskusyjnego „sztuka myślenia” organizowanego przez teatr słowackiego. przed spotkaniem spotkałam w drzwiach pana z hali targowej od którego kupuję bakłażany, papryki i pory, pana, który jesienią i wczesną wiosną prawi mi komplementy, że w płaszczyku bordo wyglądam „jak z malarstwa holenderskiego” (bardszo go lubię, ale nie dlatego że komplementuje mój bordowy płaszcz i bordowe policzki, ale dlatego że jest łagodny i serdeczny i traktuje swoje plony z czułością); po spotkaniu kolacja. bardzo przyjemnie jest patrzeć, jak ktoś tak myśli- ostro, donośnie, surowo, choć sam mikołejko mówił o „myśleniu na brudno”- ja nie potrafię tak myśleć nawet na brudno. gadające gotyckie palce, palce krążące w powietrzu okręgi i chmury. o czym myśli i mówi mikołejko: o tym, że żyjemy w bizancjum, w wydającej ostatnie tchnienie złotej wenecji; prowadzimy spazmatyczne i kompulsywne życie w obliczu końca, wieczny karnawał. o mesjaniźmie liberalnym, zasadzającym się na obietnicy materialnej w miejsce obietnicy duchowej (pełne lodówki vs. puste serduszka i głowy). o powszechnym poczuciu braku znaczenia w świecie (tu vide harari). o żalu do miłosza, że ten estetyzuje i wygładza śmierć, kraniec i nicość, która za nimi. o tezie, że polska nie przeszła wojny religijnej, nie doszło u nas do żadnej wewnętrznej implozji, stąd większość naszych kłopotów (o tym muszę się doczytać). w sprawie recepty na epidemię bizancjum i kres mikołejko wydaje się być mocno bezradny (zamęt gotyckich palców), byłam rozczarowana, choć słowa „zasadzić winnicę, wykorzystać dany nam czas do imentu”, pomimo całej swojej banalności, mają w sobie jakiś pyłek bezkresu i powabu (choć to pewnie przez tę winorośl i mój konfesyjny do niej stosunek). utwierdził mnie jednak, że mój ślepy sposób na życie jest jakoś słuszny, że dobrze przeczuwam sposób i sens, wreszcie- że szukam sensów we właściwych miejsach: należy (trzeba) szukać tych zahaczek, że dopóki coś nas zajmuje, dopóty życie j e s t, i jest dobre. że należy (trzeba) stawiać sobie wymagania. że trzeba czytać i słuchać innych (słowo „mędrzec” jakoś mnie nie przekonuje). i pomimo wszystkich wątpliwości i krytyk wymienianych później przy kolacji pewność: takie wieczory to jest moje chodzenie do kościoła, to jest mój obrządek. efekt podobny wyrzutowi insuliny do krwi po zjedzeniu ciastka: ochota,żeby powiedzieć sobie różne rzeczy, i mówienie tego (myśl po przegadanej przy naszym stole nocy z kasią; rano, pomimo huku w głowie po lambrusco- nastrój klejnocik)
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
wrócić do domu z podróży. kupić kwiaty (późnym wieczorem pod księgarnią pod globusem, niespodziewanie, herbaciana lilia za trzy złote i kilka groszy, bo więcej pieniędzy nie miałam), mleko, cytryny, masło przywieźliśmy ze sobą.
wyjechać tam gdzie zawsze, choć w początkowym założeniu wyjechaliśmy przecież do francji.
ale wyjechać, wyjechać i dotrzeć, choć zwykłym sposobem stale byliśmy w drodze. jechać i patrzeć na ten nieustający we włoszech i we włochach spektakl życia, czasami nawet w nim uczestniczyć, wejść na scenę, z coraz większą śmiałością. na przykład na targu w camogli, gdy, pobrawszy swój numerek i po dobrych dwudziestu minutach w kolejce do staragnu, kupowałam- mówiąc po włosku- pomidory, brzoskwinie i figi, pytałam co właściwie jest w paczuszkach z brunatnego papieru (świeże jajka), wyrażałam żal, że nie mam dostępu do kuchni, odgrywałam przyjemny, nienachalny ceremoniał życzeń i pozdrowień. albo codziennie przy stole w kolejnych trattoriach, osteriach i locandach. rano w barze, zamawiając nasze due caffe macchiato i wypijając je przy ladzie. w górskim schronisku, gdzie podczas niedzielnego obiadu byliśmy jedynymi cudzoziemcami na dwóch piętrach rozwrzeszczanych włochów. na stacjach benzynowych, na autostradach, w hotelach, sklepikach z winami. nie naruszać porządku codzienności, niczemu się nie dziwić. radość osłuchanych efektów dźwiękowych- wzdychające korki od butelek z winem, brzęk szkła, hałas ekspresów do kawy, melodia języka, wszędzie ryk samochodów. opatrzonych rekwizytów- tumany obrusów, te wszystkie szklanki, kieliszki i filiżanki na tych wszystkich stołach, łokcie i przeramiona mdlejące przez otwarte szyby aut, gadające dłonie. dyżurnych zapachów- kawa, chleb, czosnek, rozgrzana oliwa, benzyna, papierosy, sosny, dym. zgrane role i konwencje, wydeptana scena, to przyjemne. przytulne poczucie oswojenia i zacumowania, prawidłowość i prawidła: to wiem i to znam. osiadanie w tym.
coraz bardziej rozumieć, co właściwie znaczy dla mnie pojechać do włoch.
być we friuli-wenecji julijskiej, ferrarze, niewielkim północnym kawałku toskanii, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. nad morzem liguryjskim (i w morzu liguryjskim). w vence i okolicach vence, a więc w końcu za granicą. potem jechać przez piemont, nad północne jeziora. wracać na południe przez rolniczą, pachnącą nawozem krainę, którą zgapiliśmy od guadagnino. znów wybrzeże liguryjskie, później przystanek w parmie, kolejny żeby zobaczyć jak rośnie soave i na koniec znów powściągliwe friuli z jej (jego?ich?) nefrytowymi rzekami.
napatrzeć się na siwe gaje oliwne, figowce, morze, wciąż kwitnące w połowie września oleandry, jadalne kasztany przypięte to gałęzi jak bombki na choince, na żyjących i ożywionych ludzi. patrzeć na zapas, na całą długą zimę.
najeść się parmigiany, świeżego makaronu, brzoskwiń, fig (czasami prosto z drzewa). cappellacci z dynią, szałwią i w maśle w ferrarze (i fetyszyzować barwę, sprężystość, jędrność, upór tych pierożków i w ogóle cały proceder gotowania al dente, nieustający zachwyt). szynki i lambrusco. gnocchi z kozią gorgonzolą na tarasie górskiej gospody. focacci i socci (socca, jak to się właściwie deklinuje, nie mam pojęcia) w camogli, które okazuje się być stolicą focacci. koziego fromage frais w górskiej prowansalkiej wsi, z widokiem na prowansalską dolinę, spełnione marzenie o świeżym kozim serku (brzoskwinie, figi, kiełbaska, bagietka, rose). vitello tonnato, risotto z tomą i z barolo i  gnocchi z chleba nad północnymi jeziorami. białego ragu z królikiem, które uderza w nos słodyczą i wspomnieniem niedzielnego rosołu z dzieciństwa (esensja słodyczy i niedzieli, z makaronem). słynnej pizzy w levanto, posprzeczać się nad nią. tortelloni w parmie, z brzuszkami wydętymi od ricotty i prosciutto, olśniewające. bryłki parmezanu, fruwające nad głowami ogromne talerze prosciutto (i tata z kilkuletnim synkiem przy stoliku obok, z serwetami u szyj, nad dwoma talerzami szynki i sera). klusek z dyni i ricotty z powrotem we friuli, klusek jak chmury (dwie porcje). z natrętnym entuzjazem zatrzymywać się na stacjach benzynowych na kolejne espresso. co dzień szukać baru na aperitif i przez chwilę udawać, że tak wygląda to „co dzień”. co wieczór wzdychać z przyjemnością, jak bardzo lubię campari.
dowiedzieć się czegoś nowego. że we friuli zjada się taglioni posypane makiem i z plastrem szynki san daniele, tającym od ciepła makaronu. że przysmakiem są knedle z farszem z suszonych owoców, alkoholu i amaretti, w maśle i w wędzonej ricottcie. że friuli to wielka parafia polenty i wędzonej ricotty.
że istnieje toskania jak z baśni braci grimm.
że najbardziej demokratyczym daniem włoskim jest prawdopodobnie parmigiana, przyrządzana od sycylii po piemont.
że nawet w bardzo eleganckiej francuskiej kawiarni można zamówić na śniadanie kawałek bagietki i masło, i że wszyscy wokoło jedzą to samo, to akurat ładne (kawa okropna).
że gdy zostawi się talerz nietkniętych acciughe fritte w przydrożnej, pozbawionej wszelkich pretensji ristorante, to przy drzwiach złapie cię zafrasowana kelnerka z pytaniem czy wszystko było w porządku, a w obliczu wymigującej odpowiedzi przeczącej pobiegnie do kuchni, z której z kolei wybiegnie kucharka odpowiedzialna za całe to nieszczęście, a finalnie właściciel przybytku zwróci kwotę zainkasowaną za ten feralny posiłek, zostawiając nas na pastwę konsternacji (w takich chwilach zawsze przypomina mi się bobkowski i jego skierowane do tadzia tyrady z serii „kultura vs.cywilizacja”).
że nikogo oprócz mnie nie dziwią dzieci śpiące na stołach w restauracjach, dzieci zjadające z apetytem talerze warzyw i ryb, dzieci grające przy stołach w karty, dzieci bez smartfonów, dzieci kopiące piłkę koło północy w powszedni wieczór bądź co bądź rozpoczętego roku szkolnego, dzieci-dziedzictwo narodowe
dotknąć jakiejś istoty, podszycia bycia, albo przynajmniej mieć takie poczucie, a to już bardzo wiele. któregoś dnia wdałam się w rozmowę z właścicielem alimentari w niewielkim górskim miasteczku, gdzie robiłam zapasy makaronu martelli (najlepszego według kilku osób, którym ufam), i podczas tego niedługiego spotkania ten pan zupełnie naturalnie i a propos (a propos według tego pana) przewędrował od klusek i wina (oczywiście najlepszych w świecie) do da vinci, języka włoskiego i dantego. nie przypominam sobie, żebym kiedyś w polskim sklepie spożywyczym rozmawiała o języku i poezji albo żeby ktoś pękał z dumy nad polską fasolą.
słuchać w drodze lekcji harariego (ze sceptycyzmem i jakimś oporem), „sońki” i listów jeremiego do agnieszki, agnieszki do jeremiego, kolejny raz (wciąż najładniejszy audiobook i korespondecja w dostępnej mi rzeczywistości).
tęsknić, już.
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
czy ja jeszcze potrafię napisać. czy ja jeszcze tak potrafię.
chciałabym o lecie, w ramach przedsięwzięcia gromadzenia życia, w moim przypadku mocno nieodzownego. gromadzenie życia to główne przedsięwzięcie mojego życia.
w czerwcu umarł paweł. ten wieczór kiedy go żegnaliśmy niezmiennie jest największą lekcją, jaką dotąd dostałam od życia i bliźnich.
beskid niski, sycylia, beskid niski.
z końcem lipca wycieczka na wino- do andertów, do wiednia, na morawy. upał, burze, bose stopy, młodość, droga, przygoda, zapał, bezpańskość, braterstwo, feblik, życie musowało jak szampan. często myśli się o tym fragmencie, gdy półleżałyśmy z kasią na tylnym siedzeniu samochodu, z obłoconymi stopami, po niewyspanej nocy, i plotłyśmy trzy po trzy choć przecież o pestkach życia, w drodze do wiednia i do wanny, a po niebie szwendała się kolejna burza, byłam bardzo szczęśliwa. takie współgranie, taka zbieżność nie zdarzają się często, to należy świętować. później i dziś jeszcze te wszystkie talerze podawane przez dłonie szymona- przyjemność, porywy, przejęcie, sytość; zamroczenie życiem.
w ogóle dużo takich dni- rozigranych, błyszczących i gwałtownych, gdy mówiłam, gdy umiałam mówić, gdy znałam słowa, w głowie nurt kryształowy, że tak, tak, że właśnie tak. raz, wracając z krempnej, nawet zjechałam na wiejskie pobocze żeby biegiem i błyskawicą napisać basi jak bardzo tak, że wiwat słowa, wiwat przyjaźń i jak bardzo ją kocham. tak.
początek sierpnia to jak zawsze rzeki. najpierw znów wisła, później znów wieprz. tatarak, w nosie i na języku, to znaczy czytaliśmy i mówiliśmy o “tataraku” pod dniu (dniach) wąchania tataraku w kajakach. początek sierpnia to jak zawsze gryka- na łąkach, w pierogach, ze skwarkami i ponad wszystko roztoczańskie łupcie, garnuszek zsiadłego mleka, olej konopny lub lniany, śmietana, cała ta inscenizacja, to i jeszcze obrus na drewnianym stole, malwy, margines czasu. w szczebrzeszynie wzruszająca głowa hena zasłaniana co chwilę przez głowę myśliwskiego albo hen szczupły i przygarbiony nad herbatą i talerzem pierogów w ogródku restauracyjnym, i jeszcze marek bieńczyk, w formie i w ferworze, uzbrojony w język, uzbrojony w życie, bardzo odświeżające.
mam zanotowane w zeszycie do wszystkiego (zeszyt do włoskiego, do notatek, do cudzych słów, do włoch) słowa o poczuciu braterstwa i o wspólnocie przeżycia z pawłem bravo (pod wpływem felietonu w “tygodniku”), że on też w sierpniu myślał i pisał głównie o pomidorach i jeszcze że i jego zajmuje temat ogórków u iwaszkiewicza, mnie zajmuje ponad miarę, w zasadzie ciągle szukam teraz u iwaszkiewicza czegoś o ogórkach i o maśle (i jem ogórki i chleb z masłem, panny z wilka cały czas jedzą ogórki i chleb z masłem).
a jeśli o pomidorach- to sos marcelli hazan, zjawisko. duszę od razu przynajmniej podwójną porcję, część mrożę na gorsze czasy. ostateczna centralizacja smaku, a ja lubię centralizację smaku, komitet centralny smaku to anchois, wino, sól, ser, miód kasztanowy albo gryczany etc., komitet nieznoszący sprzeciwu, mój komitet.
smutki dojrzałego sierpnia, nieodparte poczucie kresu, które pojawia się co roku punktualnie gdy tylko zaczyna ubywać dnia (w krakowie przedwcześnie, choć matko się na mnie krzywi, że przesadzam i jestem tendencyjna). w kontrze do smutku (lub smutek potęgujące, sama nie wiem) masochistyczne przywoływanie tego słodkiego upajającego uczucia z początku czerwca, że wszystko przed nami (następne przed nami za rok).
mikołajewski i dukaj w kościele w miedziance, przejęcie po tych spotkaniach, mój ulubiony stan. jechaliśmy później samochodem do karpnik i mówiliśmy, mówiliśmy, zieleniły się wsie, wszystko było na swoim miejscu.
mikołajewski raz jeszcze w ubiegły wtorek w księgarni austerii, spotkanie wokół sycylii. na pytanie o to dlaczego jeździ do włoch, co jest dla niego bodźcem do wyruszenia w drogę odpowiedź, jasna i wspaniała (i przecież zupełnie oczywista): z tęsknoty za kimś ważnym, za czymś istotnym.
nos i broda w piegach, trofeum lata.
a lato z książkami rachel roddy, czytanie i wertowanie ich wciąż i wciąż, owocowanie.
brody i łokcie oparte o poręcz balkonu, ostatni zachód sierpnia, miejsca w pierwszym rzędzie (pierwszy rząd życia). zmierzch brzoskwiniowy jak brzoskwinie, które upiekłam na spóźniony podwieczorek. krzyczy sroka aniela. rusztowanie wzdłuż i wokół kopuły naszego św.piotra. pierścionki ptaków nad kopułą, tam i z powrotem, nachalna myśl, że pożegnalne, że już na jesień.
późnowieczorne kolacje pod niebem, w orszaku agapy akacja, sroki, niebo podrapane przez samoloty i gwiazdy, zapach papierosów z balkonu pod nami. jak bardzo będzie tego brak.
atalka
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
buzia
rano: bagietka, masło od lorka, pomidory i anchois albo fromage frais i usmażone na maśle z tymiankiem morele, oliwa i miód
obiad: drobne cukinie na oliwie z bazylią, czosnkiem, miętą, piąstka di bufali, pomidory i maliny, salsa verde ze szczawiem i estragonem
nos
pęk lilii na święto francji i próbka perfum chypre, które pachną zupełnie jak cynar
ucho
bbc food programme o i z mary taylor simeti i o sycylii
cook pod z rachel roddy (po raz trzeci)
podcast ‘na przekład’, który pokazał mi matko- o tłumaczach i przekładach, odsłuchiwany w samochodzie w drodze do krempnej
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
rano: gryczane naleśniki z fromage frais i jagodami
obiad: upieczone kwiaty cukinii nadziane ricottą z ziołami i skórką otartą z cytryny (według wskazówek ”sardine”) ochrzczone miodem kasztanowym, miska rukoli, musztardowca i małopolskiego radicchio z czereśniami / korsykańskie rose 
wieczorem: czereśnie, orzechy włoskie i genewy, gruyere, solone czipsy z ikei (moje ulubione)
wino: airen pampaneo 2018, esencia rural 
0 notes
dziennynocny · 5 years
Text
rano: malinówka i truskawki, jogurt grecki, oliwa i estragon
obiad: salad nicoise, rose z korsyki
podwieczorek: genewa
cenare: prosciutto i brzoskwinie, pomidory i mozzarella di bufala, rukola z czereśniami, grube kromki chleba z polentą i pestkami dyni usmażone na oliwie
wino: il carica l’asino, carussin
1 note · View note