Tumgik
#noska
marcelspeet · 2 years
Photo
Tumblr media
Dropt´Art route begins at 47120 Loubès Bernac 🙏😉 #Noska #marcelspeetstudio #Droptart #atelierdartiste #exposition #art #artrural #artist #plasticien #peinture #dessin #photographie #sculpture #installationart #arttextiles #entredeuxmers #paysdelauzun #paysdeduras #loubesbernac #gironde #lotetgaronne #nouvelleaquitaine #sudouest #sortieenfamille #ideesortie #artinfo #collectionneurdart #artlover https://www.instagram.com/p/CiNSARXoaqF/?igshid=NGJjMDIxMWI=
0 notes
livroleplays · 6 months
Text
𝐌𝐀𝐓𝐓𝐇𝐄𝐖 𝐍𝐎𝐒𝐙𝐊𝐀 𝐆𝐈𝐅 𝐏𝐀𝐂𝐊
This is a PUBLIC COMMISSION containing 250 gifs of Matthew Noszka in various interviews. Matthew was born in 1992 and is of Polish, Irish, and German descent, so please cast accordingly. All gifs were made by me. Please do not repost in gif hunts/gif packs, edit them, or claim them as your own. Gifs can be found by clicking the source link or by clicking right here. Please like/reblog if you plan on using them. Interested in commissioning me? Check out all my information here. Or if you just like my work and would like to send me a tip, check out my ko-fi!
Tumblr media
38 notes · View notes
specialsummon · 8 months
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
"I warned you. Break the rules and you'd be punished."
=====
"Ms. Chono hasn't said anything about it. I wonder if that means we'll get off free?"
"It's alright, isn't it? To a Beautification member such as myself, that seemed unreasonable."
"Come to think of it, what was that jigsaw puzzle about, Anzu?"
"S-Sorry about that! It was just a friendly prank!"
"Heh, you call that a prank?"
26 notes · View notes
bitwa-lektur-szkolnych · 10 months
Text
Janina Porazińska – Pamiętnik Czarnego Noska
vs
Homer – Odyseja (fragmenty)
Tumblr media Tumblr media
3 notes · View notes
pigs-in-art · 3 months
Text
Tumblr media
Hankering For Life by Kathryn Noska
0 notes
boysappetit · 6 months
Text
Tumblr media Tumblr media
Matthew Noska
100 notes · View notes
aurora-daily · 10 months
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
AURORA @ Metronome Prague by Jarda Noska // 22.06.2023 // Prague, Czech Republic
49 notes · View notes
southernhispanics · 7 months
Text
Tumblr media
TORCIDO TUESDAY: Magic from LOPERS, Wolfie from COMPTON VARRIO TRES, Sneaks from MARIANNA MARAVILLA and Noska from VARRIO NORTH WEST in FCI Herlong. Be sure to check the hashtag for more photos of this varrio.
13 notes · View notes
kasja93 · 8 months
Text
Cześć
Tumblr media
Noc minęła spokojnie. Rutyna. Załadować, rozładować. Byłam trochę na łączach z przyjacielem - póki działania magazynowe nas nie rozłączyły.
Generalnie miałam nadzieje szybko odfajczyć robotę i pójść spać, ale wpadł jeszcze jeden załadunek tam gdzie się rozładowałam. Krótka trasa około 150 km. Na wieczór jak już odbębnię odpoczynek dobowy plan jest taki by ładować Amazona do Czech i z tamtąd już powoli w kierunku Polski uciekać. Mnie to w sumie obojętne… I tak jestem w pracy a moje „wolałabym już zakończyć dzień” ma się nijak do tego co musze wykonać. Obowiązek to moje czwarte imię. Drugie to Alzheimer, trzecie zaś skleroza.
Zatem wróciłam do pokoju dla kierowców nazywane pieszczotliwie przez nas Akwarium. I to my jesteśmy rybkami na które się patrzy. Po drodze przywitałam się z jednym kierowcą co zmierzał do pokoju a on uprzejmie przepuścił mnie w drzwiach. Ja robiłam sobie kawę a on w międzyczasie popcorn w mikrofali… Ja pierdziele tak super pachniał, że aż zrobiło mi się niedobrze.
Przypomniały mi się czasy, gdy jeździłam w podwójnej z przyjaciółką pod Amazonem. Też sobie tak robiłyśmy popcorn. W sumie to nawet ciasto z mikrofali tak robiłam dla nas, aby osłodzić sobie życie
Tumblr media
A propo jedzenia. Miałam nie jeść, ale przed ruszeniem zrobiłam sobie pseudo Kimbap. Nie wzięłam ani sosu sojowego, ani oleju sezamowego, ale mimo to wyszły spoko. Zrobiłam je w dwóch wersjach: tuńczyk, marynowana rzodkiew oraz łosoś, marynowana rzodkiew, kimchi. Były tak dobre, że zjadam oba…
Tumblr media
I tak oto znów wpadło mnóstwo kalorii i było zero ruchu. Szkoda gadać. Na następny wyjazd rozpisze sobie co i ile mogę zjeść. Wszystko wyliczę i zabiorę tylko tyle jedzenia. Muszę pomyśleć nad jakimiś nisko kalorycznymi obiadami jako jedyny posiłek dziennie. Zrobię coś z piersi kurczaka z makaronem konjak. Może takie coś ze szpinakiem połączyć? Muszę to na spokojnie przemyśleć choć szczerze mówiąc nie mam ochoty nad czymkolwiek dywagować. Na szczęście już środa. Coraz bliżej powrotu do domu. Marne 3 dni, ale zawsze coś. Dziś jak pomyślałam o Rudziku i całej reszcie zwierzaków to aż chciało mi się płakać… Ciężko mi bez nich a zwłaszcza bez Rudej. To w końcu dzięki niej jeszcze tu jestem. Decyzja o przygarnięciu jej mnie uratowała w styczniu tego roku. Bardzo mi jej brakuje. Tego jej pyszczka, noska, buziaczków i przytulasków. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że jest jej dobrze w domu. Tata o nią dba i często zagląda do uszaków w ciągu dnia. Kładzie się na dywanie tak jak mu przekazałam i nawiązuje znajomość. Ponoć wieczorami, gdy ogląda u mnie netflixa Jerry wskakuje na łóżko i go zaczepia :)
Tumblr media
A i w ogóle nie pochwaliłam się jak zaliczyłam glebę. Wypuścili mnie oraz podwójną Ukraina Power w tym samym momencie do ciężarówek. I franca zajebana bo inaczej się nazwać tego szona nie można odpaliła silnik nim zdążyłam wejść do kabiny. Procedura jest taka, że minimum 2 metry trzeba stać oddalonym od pojazdu z włączonym silnikiem. Marshall kazał mi się wycofać. No i tak sobie szłam tyłem, że wpadłam na żelbetonowy znak stop na kółkach. Jebłam jak Tupolew, ale już wstając zaczęłam się z tego śmiać i zapewniać, że nic mi nie jest. Będę miała pięknego siniaka na lewym ramieniu oraz pośladku i niezły ból w prawym nadgarstku 🤡 kurwa niech żyje zgrabność! Ale spokojnie to jeszcze nie koniec wodospadu porażek :) cyrk jedzie dalej i się nie zatrzymuje
Tumblr media
Zajechałam na rozładunek, cofam pod rampę i idę do pokoju dla kierowców z książką w łapie. Na oczy ledwo widzę, ale co tam. Jakoś czas chociaż minie. Czytam sobie doskonale zdając sobie sprawę, że ręce mi się trzęsą jakbym była na głodzie. Otwierają się drzwi. Patrze a tam te kurwy z załadunku. Ignoruje Szoszonów bo inaczej jakbym miała siłę to bym ich tą książką z biblioteki zatłukła. Ten naród jeszcze nie odkrył takie czegoś jak słuchawki zatem w najlepsze puszczają sobie (każdy osobno na telefonie co innego) jakieś ukraińskie tik toki…. Dodam, że to była para dobrze po pięćdziesiątce. Przyszedł marshall ogłaszając, że rozładowane i możemy iść. Zerwałam się w myśl zasady będę pierwsza! Wywaliłam z budynku jakby się paliło i już w połowie poczułam, że zwyczajnie nogi mam z waty a krok osobie postronnej wydawałby się niczym po kilku głębszych. Ale nic! Idę dzielnie, wgramoliłam się do klamota i odjeżdżam. Ukraińce depczą mi po piętach tudzież raczej ogumieniu. Wysiadam by zamknąć drzwi a że silnika nie gasiłam chciałam przyznać drzwi tak by się nie zatrzasnęły. Udało mi się! Przytrzymałam je swoim kciukiem :))))
Kolejny siniak do kolekcji! Idę spać bo padam na twarz. Kurtyna w dół!
Tumblr media
19 notes · View notes
8hotoke8 · 1 year
Text
Nienawidzę
Nienawidzę twoich błyszczących oczu. Twoich rudych krótko ściętych włosów. Nienawidzę twojego śmiechu budzącego motylki w moim brzuchu. Nienawidzę twojego uroczego małego noska. Nienawidzę twoich rudych piegów. Nienawidzę twoich ramion, których nigdy nie doświadczę. Nienawidzę tego jak bardzo wyczekiwałam jak tylko dołączysz do rozmowy. Nienawidzę tego jak wspólnie łowiliśmy ryby w Minecrafcie. Nienawidzę naszych drobnych, uroczych sprzeczek. Nienawidzę tego uczycia, które się we mnie zrodziło po zaledwie trzech miesiącach. Nienawidzę tego uczycia nadziei, że ty jesteś tym właściwym. Jednak nie potrafię Cie nienawidzić. Nie potrafię choć chcę. Mimo, że pragnę odpuścić. Za to nienawidzę siebie, że pozwoliłam Ci odejść. Nie próbowałam Cię zrozumieć, podejść do sprawy na spokojnie.
~ Hotoke 18.11.2022
4 notes · View notes
myslodsiewniav · 1 year
Text
Długi weekend + Krakowskie impresje
Mamy za sobą obfitujący w niespodzianki długi weekend. I to na wielu polach - przyjemnych i mniej, ale jakoś dobrze wyszła adaptacja do zmiennych. I chociaż jestem zmęczona po tych przygodach i niestety chyba znowu przeziębiona (ech... mam tego dość!) to przede wszystkim dominuje we mnie uczucie bardzo, bardzo, bardzo spokojnego szczęśliwa.
Zaczęło się od wiadomości z początku tygodnia, od mojej siostry: pytała czy mamy plany wyjazdowe, bo potrzebuje komuś podrzucić psiaka. Okazało się, że jakoś od lata była umówiona z tatem: miał wziąć psiaka na cały długi weekend, ale plany mu się posypały, musiał wyjechać do pracy (znowu wujkowie coś zachachmęcili pod swoje dyktando). W rezultacie moja sis z mężem zostali ze zdrowiejącym pieskiem (aż miło się patrzy, jak niunia wraca do zdrowia - ma paskudne rany po szwach ściągniętych z noska, ale przynajmniej nowotwór usunięty, a piesek w nagrodę za to, że tak dzielnie znosiła okres rekonwalescencji mogła po ściągnięciu kołnierza dokonać egzekucji na przyrządzie opresji - “zabiła” ten kołnierz xD z taką radością i werwą, że sis nawet tego nie uwieczniła, bo tak wzruszyła się widząc swoje psiecko tak jawnie rozmerdane ze szczęścia :) W KOŃCU, bo psiula była przez osoatnie tygodnie tak zgaszona i smutna po tej operacji, że serce się krajało) oraz z hotelem w Krakowie zabookowanym na 3 noce bez opcji nocowania zwierząt, biletami na koncert Podsiadło i jak to z moją siostrą bywa: z wkurwem na tatę. xD
Wyjaśniłam sis, że ja też na weekend wyjeżdżam, w to samo miejsce i po prostu nie mamy opcji psiaka przenocować, bo jedziemy w gości, nie my ustalamy plan - zdajemy się na to, co gospodarze nam zaproponują, do tego malutkie mieszkanko mają, MOŻE jakoś uda się nam zgrać i na czas koncertu wziąć psa do siebie? Widziałam tu możliwość, bo jednak wszyscy są psolubni. Ale okazało się, że nic z tego, bo koncert mają w czwartek wieczorem, a my będziemy w Krakowie w piątek w nocy... I też bez sensu, żeby podwozili nam psa na jedną noc (z czw na pt), bo nie jest to po drodze, a i tak będą mieli za sobą wielogodzinną podróż samochodem.
Z psieckiem została moja mama, a na spacery raz dziennie z psiulą chodziła sąsiadka. Oczywiście piesek przeszczęśliwy. :D Mama też - leżały sobie razem pod kocem, przytulały się podczas seansów Netflixa :P. Siostra zmieniła rezerwację - pojechali do KRK na jedną noc, potem wrócili po psa i resztę weekendu spędzili w górach w trójkę. 
W czwartek też padła inna propozycja opieki nad zwierzem: B. I BF wyjeżdżali do rodziny mojego kumpla ogłosić im, że się zaręczyli, ale wysypała im się wcześniej ustawiona opiekunka do kota. Więc od razu podbili do mnie. Najlepsze jest to, że w piątek mogłabym się zaopiekować niunią, bo wracali w sobotę przed tuż 12, ale okazało się, że w przypadku kotka to jednak nie wchodzi w grę, by śniadanie, które dostaje zwykle o 5 rano nagle się przesunęło na 12 O.O. Ani zapodanie większej kolacji też nie wchodzi w grę. Ech. Więc przyjaciele mi podziękowali za współudział w przedsięwzięciu i szukali opiekuna do kota dalej. Nie wiem czy to przypadek osobniczy czy co, bo jednak koty moich krewnych to takie elastyczne posiłkowo są (ofc i tak fochają, gdy ich właściciele wyjeżdżają, ale o ile jedzenie dostają te dwa-trzy razy dziennie o tyle jest luz, są bardzo autonomiczne). Może to kwestia nauczenia kota, a może po prostu niektóre tak mają? No nie wiem. Trochę mnie to bawi, bo wzięli kota, a nie psa właśnie dlatego, że chcieli mieć wolą rękę by wyjeżdżać kiedy tylko im się podoba, a tu dokładnie taka sama sytuacja jak u właścicieli psów. :P
W nocy z czwartku na piątek wreszcie z moim chłopakiem odespaliśmy ten szalony tydzień. Było super. Spałam do 10 <3 Potem zjedliśmy przepyszne śniadanko i zaczęliśmy odpoczywać w rytmie slow. Na luzaku książka, gra, czytanie komiksów... Zaskakuje mnie jak swobodnie się przy nim czuję, ale jednak nie ZUPEŁNIE swobodnie: czasem potrzebuję pobyć zupełnie sama (jak teraz, gdy to piszę). Nieśpieszne zaczęłam przygotowywać obiadek. Robiłam frytki - miały być takie w styli fish&chips, bo ostatnio wspominaliśmy smaki z podróży sprzed lat do UK (i ja i on byliśmy oczywiście w czasach, gdy się nie znaliśmy jeszcze), a te octowe frytki to jednak robiły robotę. Niestety nasz piekarnik nie zrobił nam frytek xD tylko ugotował ziemniaki pocięte w paski xD i co najgorsze - były po prostu słone. Nic nie dały godziny moczenia ich w occie (a wchłonęły ten ocet, pół butelki poszło) - smaku nie było czuć. Muszę wymyślić jakiś inny sposób na zrobienie chipsów octowych (ofc wiem, że Lays sprzedaje takie w paczkach, wiem, pyszne, jak łamiemy dietę to często właśnie nimi). 
Potem wybraliśmy się na obchody dnia niepodległości - nie chciałam pakować się w tłum, w pochód, wiec ograniczyliśmy się do niedalekiej wystawy tematycznej z samochodami. Mój chłopak był zachwycony, ja nadal pozostałam ignorantką. xP Najbardziej podobał mu się samochód, który wyglądał jak zrobiony z klocków lego. Śmieszne to było. :P Oglądaliśmy też Wolkswageny te a’la Scooby Doo i kurcze, ładne to, na kampera przerobić i mamy czym jeździć po świecie, ale okazuje się, że te graty są jednymi z droższych samochodów na rynku natyków. I o dziwo z jakiegoś powodu ci wszyscy samochodowcy marnują potencjał tego auta: nie malują go jak w bajce Hannah&Babery. Nie rozumiem. :p
Rogala marcińskiego melduję, że nie uświadczyliśmy i z tego powodu ubolewam. 
Po obiedzie układaliśmy puzzle i słuchaliśmy wspólnie audiobooka. To jest w ogóle rzecz, którą polecam. Po pierwsze - to, że to połączenie daje fajną rutynę: bo wspólnie słuchamy książki o której można potem podyskutować, a po drugie mózg mimowolnie skupia się na dźwięku i dopasowuje puzzle bez rozpraszaczy, bez frustracji - a po trzecie, tak nieśmiało wyznam, że mam coraz silniejsze podejrzenie, że mam ADHD: ja potrzebuję robić kilka rzeczy na raz, żeby jakoś skupić swoją uwagę w ogóle na czymś, po jakimś czasie faktycznie jestem przytłoczona i w konsekwencji przebodźcowana i tak, ale jeżeli np: układam puzzle i do tego słucham książki reszta świata ZNIKA, a moja uwaga jest zupełnie zafiksowana na łączeniu klocków, to satysfakcjonujące i samonapędzające jak kolejne elementy się łączą tworząc obrazem... to bardzo odprężające, dzięki temu wyłączam te buzujące pod deklem ciągle myśli, myśli jest MNIEJ, umysł ma przestrzeń na wzięcie oddechu i rozciągnięcie spiętych neuronów i do tego jest zarazem jest zafiksowany i zaangażowany tak bardzo, że nie ma miejsca w nim na ropatrywanie dodatkowych spraw. A im więcej czytam o ADHD tym bardziej mi pasuje to co właśnie opisałam jako symptom. W tym moja dysortografia.
W ogóle O. ostatnio komuś coś opowiadał o komunikacji w związku i fascynującą obserwacją się podzielił: że czasami dostaje ode mnie wiadomości w których nie tylko ortografia jest umowna, ale wie, że wynika to z mojego zaburzenia, więc się nie czepia o to, ale oprócz ortografii brakuje czasem części liter w słowach (to wiem z wyników moich badań na dysleksję i dysortografię), czasem są pozamieniane (i z tego ja też się śmieję - jeżeli jestem zmęczona, wieczorem szczególnie, mój mózg przewraca kolejność liter i cyfr i ja tego NIE WIDZĘ, czytam tekst i wszystko dla mnie jest tak, jak powinno być, zero błedów - tak działa mój mózg, uważa, że kolejność liter to problem z rodzaju “masz widelec, nóż i łyżkę, położyłam na stole, każdy wie jak ich używać i każdy wie w jaki sposób je sobie wg. reguł ustawić przy talerzu, to oczywiste, nie muszę przecież tego porządkować, bo tym samym bym obraziła inteligencję moich współbiesiadników” więc wszystko jest okay, każdy wie jak te litery uporządkować, przecież ciągle są w jednym słowie, nie odgradza ich spacja) ALE CZASEM potrafię zjeść całe słowa. Albo część zdania np: “wybieram się na” - ja jestem przekonana, że to napisałam, patrzę w tekst i NIE WIDZĘ, że tego tam nie ma, bo w mojej głowie wciąż jest matryca tej myśli, którą chciałam przekazać. O. mówił, że w takich sytuacjach uważa, że to przefascynujące jakim układaniem puzzli czasami jest wymiana wiadomości ze mną. Wyjaśnił, że wtedy zwykle dzwoni dopytać czy dobrze zrozumiał. xD A ja tego nawet nie pamiętam! Wiem, że potrafię pominąć litery, końcówki słów, źle użyć słownika, bo za bardzo się śpieszę by przelać swoje słowa na zapis znakami (po prostu akceptuję, że się mylę, klikam lewym myszy i akceptuję poprawkę, bo w głowie mam już cały akapit, który MUSZĘ przelać na papier, bo zaraz się ususzę tą myślą, a czas jaki musiałabym poświęcić na analizę poprawki wybija mnie z rytmu). W czasach szkolnych podczas tych regularnych badań w poradni faktycznie moją dysortografię i dysleksje tłumaczono tym, że moja ręka nie nadąża nad moją myślą, że forma zapisu, ortografia, gramatyka dla mojego mózgu jest zbędnym, umowny medium - jak przy malowaniu: jeżeli nie mam zielonej kredki to i tak sobie stworzę zieloną barwę używając kredki żółtej i niebieskiej. Przecież dla każdego będzie to zrozumiałe (tak działa mój umysł) - trochę inaczej osiągam ten sam efekt co każdy tj. przekazuję informację. To jest dla mnie CEL używani języka pisanego. Ważniejsza dla mnie jest treść niż forma w jaką ją zapakuję. A słowa, które mam w głowie poganiają mnie, cisną się na myśl, odmalowują w kolorach (jestem synestetką), uczuciach, których nie potrafię nazwać, przytłaczają, ogarnia mnie chaos i panika - dlatego piszę dziennik, to mój wentyl bezpieczeństwa by nie utonąć w tym chaosie emocji, myśli, kolorów, wspomnień. A treść mam żywą w głowie, goni, popycha myśl za myślą i moje ręce na klawiaturze czasem nie dają rady jej spakować odpowiednio prędko do fragmentu w którym umysłem jestem. Brzmi jak ADHD... Dlatego rozważam udanie się na diagnozę - jeżeli istnieją leki, które troszkę zwolnią tą burzę emocji z która od lat żyję może będzie mi trochę łatwiej funkcjonować, więcej sił i woli przenieść na zewnątrz siebie, do świata, może będzie trochę spokojniej doświadczać życia. Nie wiem. zobaczymy. Warto po prostu to przegadać z psychiatrą. Może to co opisuję po prostu jest dysleksja i dysortografia i już... Muszę taki stan rzeczy już na zawsze zaakceptować i tyle. To też jest okay - żyję ze sobą od lat i jest mi teraz dobrze :P.
Wieczorem w piatek dostaliśmy info od siostry O. - TEŻ była na koncercie Podsiadły i wróciła z tego koncertu chora. Przeziębiona. Uznała, że “bez przytulasów”, ale wciąż nas zaprasza, że pewnie do jutra się wykuruje.
Eeeee... z moją odbudowującą się odpornością to trochę jak samobój narażać się na kontakt z kimś, kto obecnie walczy z początkiem przeziębienia. :P W dodatku miałam plany by w przyszłym tygodniu zaszczepić się na grypę i/lub covid korzystając z tego od wielu miesięcy w końcu jestem (byłam - stan na piątek) zdrowa. 
Kolejny aspekt wizyty w Krakowie: mieliśmy pojechać w odwiedziny do siostry mojego chłopaka na dwa dni już kilka miesięcy temu, ale w dzień wyjazdu o 5 rano wstałam z gorączką, katarem i bólem węzłów chłonnych w pachwinach xD odwołaliśmy wtedy przyjazd, bo po prostu byłam chora straszliwie... i ustaliliśmy wspólny termin na właśnie 12-13 listopada... No masakra, bo tu jeszcze tęsknota weszła grubo! Nie widzieliśmy się od kwartału, a jednak stęskniłam się, fajne to ziomki. Mój O. był bardziej stęskniony - przez cały okres 3 lat widywał się z siostrą i jej partnerem praktycznie codziennie. I podczas lockdownu też... Najbliższe mu osoby. 
Plan był taki, że przyjedziemy do nich z własnym materacem - mam dmuchany materac 220cm x145cm, dzięki temu moglibyśmy wszyscy wygodnie spać w ich maleńkim mieszkanku. Mieliśmy przede wszystkim skupić się na byciu razem z nimi, oni mieli prowadzić...
Po wymianie wielu smsów w piątek uznaliśmy, że lepiej przełożyć spotkanie, bo nie wiadomo czy siostra O. wydobrzeje czy nie, a lepiej nie ryzykować. Próbowali przenieść spotkanie na [pasujący im termin, akurat wtedy kiedy mam szkolenie - odpada. Ech... Smuteczek był. Dużo emocji, dużo propozycji “jak to zrobić”, dużo kminienia “jak przebookować bilety” itp. 
Aż w końcu mój chłopak po namyśle na spokojnie zaproponował mi “pojedźmy razem do Krakowa. Na jeden dzień, bez materaca. Przebookujmy tylko powrotny po prostu. Dawno nigdzie we dwoje po prostu nie byliśmy, chodź razem. Jeżeli moja siostra poczuje się lepiej to dołączy, jak nie - trudno, spotkamy się przy innej okazji” 
I to była baaaaardzo dobra propozycja. 
Było świetnie. :D :D :D 
Kraków piękny jak zawsze! :P 
I tu właśnie się różnię z moim chłopakiem podejściem do Krakowa. W mojej świadomości Kraków to najpiękniejsze i najważniejsze miasto w Polsce, w którym nie najlepiej się mieszka jak jest się studentem, ale do którego cudownie przyjechać na tydzień wakacji - szczególnie latem i CHŁONĄĆ, a baśnie się same piszą. :D Że czas spędzony w Krakowie to jak słodki rogal marciński: coś na wyjątkowe okazje, coś pysznego i cudownego czym można się delektować, rozmaite smaki rozkładać na skład ingrediencji i tę przyjemność rozciągać bez pośpiechu w czasie. A potem odkryć, że masz ochotę na dokładkę <3
Dla mojego chłopaka Kraków to miejsce jego weekendowych męczarni podczas co tygodniowych wyjazdów z rodzicami w dzieciństwie, miejsce frustracji i boleśnie rozciągniętej w godzinach nudy. Snucia się po miejscach do których nie chce i nie lubi wchodzić, irytowania się na rodziców, że ZNOWU TEN KRAKÓW. 
I wybiegając w przyszłość hehe: kiedy zmęczeni w sobotni wieczór szliśmy pieszo z Kazimierza na Stary Kleparz, na dworzec, w ciszy, skupieni na drodze i najwyraźniej na własnych myślach mój chłopak rzucił z zaskoczeniem i wyrzutem do mnie “Dziewczyno! Jak ja kocham z tobą smakować świat! Sprawiłaś, że z tobą nawet Kraków mi się podoba!” <3 Awwwwww słodkie :D To naprawdę olbrzymi komplement w jego ustach! xD Bardzo to dużo dla mnie znaczy :D :D :D 
Wracajac do początku: jechałam z naładowanym telefonem, ale nie wzięliśmy powerbanka i to był błąd. Przyzwyczajeni przez Koleje Dolnośląskie, lotnisko jeździmy z ładowarkami - okazuje się, że nawet składy pociągu Intercity niestety nie przewiduje przy każdym miejscu (w bezprzedziałowym) i/lub przedziale gniazdka. A to ważne o tyle, że obudziłam się tegoo dnia z nastrojem do zabawy w fotografa i już w pociągu nacykałam masę zdjęć, a potem w drodze powrotnej jechałam z baterią w trybie oszczędzania i zeszłam do 1% xD życie na krawędzi normalnie xD - i naturalnie w drodze powrotnej nie miałam okazji czytać/słuchać książek, ani zająć się obróbką nacykanych zdjęć (na co miałam ogromną ochotę i na co przeznaczyłam niedzielny poranek). 
Już w pociągu dostaliśmy od siostry O. wiadomość “mordy, jest rzeź, rozłożyło mnie, nie wiem czy dam radę zjeść śniadanie, nie zobaczymy się dzisiaj” czyli dobrze wyrokowałam. Dobrze, że przebookowaliśmy ten bilet. 
Dojechaliśmy, wyszliśmy i po prostu... Ech. Niestety chyba nie dam rady ubrać w słowa wszystkich emocji jakie niosły ze sobą kolejne uliczki Krakowa. 
Zacznę tak: barbakan wyrósł zupełnie niespodziewanie na horyzoncie, wystawał zza pomnika bitwy pod Grunwaldem i zza równego rządku masztów z wywieszonymi polskimi flagami. Za barbakanem majaczył dach Bramy Floriańskiej, a po lewej, na rozciągających się ogół Starego Miasta plantach - pomnik Matejki. I wtedy poczułam jakaś taką gulę w gardle - nawet teraz jak to piszę to czuję wzruszenie. I to uczucie, które mnie ogarnęło ma nazwę: patriotyzm. Duma z tej historii, z tego co na jednym obrazku widziałam, co dla mnie oznacza ta symbolika, ile setek lat dziejów potrafię przewertować w pamięci... Ile piosenek mi się mimo woli odpala w głowie! Jestem za tym, aby przenieść stolicę kraju do Krakowa. Tutaj są emocje, historia, tu nawet pompatyczność obchodów Dnia Niepodległości wydaje się taka mniej chłodno-monumentalna niż pamiętam z Warszawy. I w sumie nie wiem dlaczego tak jest, bo rodzice dbali o to, aby przestawić mi tkankę miejską i historię obydwu stolic, ale jednak Kraków jest dla mnie niepodrabialny, unikatowy, cudowny. Uwielbiam Kraków. A z czasem nauczyłam się lubić Warszawę (za to czym jest, a nie za to czym nie jest), jednak w Wawie zawsze czuję się jak gość, jak turystka i to taka z góry określoną datą wyjazdu, a w Krakowie czuję się jak w najbardziej gościnnym miejscu na świecie, jak u siebie, gdzie przy wejściu mam swoje “papcie”, gdzie mogę zostać tyle ile tylko chcę i rozsiąść się wygodnie tam, gdzie mi się podoba - to miasto w moim odczuciu jest jak taka czuła, troskliwa babunia która od progu mówi “czuj się jak u siebie w domu”. I tak się tu czuję. Serce mam we Wrocławiu, ale taką dumę z polskości, z polskiego miasta w którym jestem u siebie, swobodna, mile widziana odczuwam w Krakowie. I zawsze mi się wydawało, że właśnie to uczucie definiuje patriotyzm, że jesteś dumny z tego “najważniejszego miasta w kraju” w które z radościom pokazujesz znajomym z innych krajów, którym oni również mogą się poczuć “jak u siebie w domu” na tej wspólnej kawce u ulubionej czułej babuni.  :)
Na ASP wisi teraz plakat, wielki taki może nawet jakiś rodzaj bilbordu - nie wiem jak to się nazywa. W każdym razie hasło z tej reklamy rekrutacji na rok akacemicki 2022/2023 to “A w ogóle jest jakaś praca po tym ASP? - rodzice” i to miejsce jest viralowe pośród moich znajomych z architektury (którzy jak ja nie pracują w zawodzie) xD ech, wydaje mi się, że to pokazuje jak wiele osób marzyło o ASP, a po “rozsądnym” wyborze padło na polibudy i potem nie znosili pracy, która w realiach jest bardziej inżynieryjna niż artystyczna. Ech. Zrobiłam sobie pod tym zdjęcie, bo też w tym widzę bardzo śmieszno-gorzki punkt zwrotny w moim życiu. Wolałabym ASP... 
Przeszliśmy przez Bramę Fliorańską i miałam po prostu dreszcze ekscytacji o jakie sama siebie nie podejrzewałam. No bo to tylko Kraków, byłam tysiące razy! A jednak na widok Mariackiej majaczącej na drugim końcu ulicy po prostu przeszyły mnie dreszcze! O jaaaaa! Jak tu pięknie! Jaka cudowna pogoda - błękitne niebo, ozdabiające ulicę opolskie flagi, pełno babć z wuzkami sprzedających obwarzanki! Co za klimat! Te kamiennice! Ja szłam podekscytowana - dokładnie z taką samą porcja ekscytacji jak miesiąc temu w Pałacu Dioklecjana - obserwując każdy zakątek, witrynę sklepową, architekturę mijanych kamienic (mają tam kamienicę “Pod wiewiórką” i chcę tam zamieszkać zupełnie serio! :D A jeżeli nie tam, to wiem jak nazwę swój przyszły dom, jeżeli będę kiedykolwiek miała jakiś dom, bo kurwa, moje pokolenie nie ma szans na mieszkania, nie z tą pensją kurwa, ale to mnie wkurwia, wszystko tak drogie i ten wkład własny - z czego!? JPDL). Zaś mój O. - pokazywał to tu to tam miejsca w których torturowali go w dzieciństwie rodzice: gdzie musiał chodzić, chociaż nie chciał, co zwiedzać, chociaż go to nie interesowało itp.
Doszliśmy do rynku, wykonaliśmy stosowne zdjęcie z Adaśkiem, żebym miała do kolekcji (wciąż mam ból dupy, że w czerwcu nie zostaliśmy w Olsztynie na tyle długo by zebrać mojego “pokemona” wyboru ech... Jeszcze dorwę tego Adaśka) i ku mojemu zdziwieniu mój O. zaprowadził nas pod wejście do Mariackiego. Pytam go zdzwiona “chcesz wejść”, a on równie zdziwiony “a ty nie?”, a ja na to wielkie oczy, bo od kilku lat co wchodzę do świątyń obrządku katolickiego to mnie zalewa po prostu WKURW na kler, na ich mizoginię, na klasizm, na ich przedpotopowe seksistowskie stanowisko w kwestii praw człowieka, w kwestii roszczenia sobie prawa do decydowania czym jest moralność kiedy sami są w swoich strukturach karygodnie niemoralni, na bezkarną pedofilię, na wyłudzenia i inne przestępstwa, akty obłudy. Wypływają mi mimo chodem na wierzch pamięci fragmenty książek S. Obirka (WSZYSTKIE SERDECZNIE POLECAM - merytoryczne, rzeczowe reportaże i wszystkie bardzo wstrząsające) i wyrywkowe odcinki podcastu “Też odchodzę - o dystansowaniu się i/lub odchodzeniu od Kościoła katolickiego”. Nie lubię to tego rodzaju świątyń wchodzić, a przez ostatnie dwa lata jak wchodziłam - na śluby i pogrzeby moich znajomych - to rozważałam wyjście dopiero, gdy wyskoczył typ z tacą! Kurwa, zapomniałam o tym, że takie coś się tam odpierdala (i gdy to teraz piszę to mnie szlag trafia na samo wspomnienie)! Byłam przygotowana na jakieś kazanie niezgodne z moimi poglądami, na to, że z szacunku będę zachowywała się zgodnie z obrządkiem (klękanie, wstawanie w odpowiednich momentach itp), ale gdy wyszedł typ z tacą i ludzie zaczęli w popłochu patrzeć po sobie - ile kto dał, szukać w kieszeniach, w torebkach to mnie SZLAG STRZELIŁ. WIEM ile księża dostali za odprawienie tych mszy okolicznościowych, a oni jeszcze żebry zbierją od zaproszonych członków rodziny i reszty gości, kuźwa od gości weselnych! Od żałobników! Lepiej żeby goście Młodym w kopertę dali lub na własny pochówek odłożyli, bo takie “odprawianie mszy” to nietania impreza, a jeżeli są wierzący i to jest dla nich ważne to warto by uzbierać na to budżet niż klerowi ładować kasę w kieszenie! Dlaczego to w ogóle jest tak bezwstydnie i bezrefleksyjnie praktykowane? Tj to chodzenie z “tacą”? Czy to nie absurd? Ksiądz, który zainkasował kwotę w tysiącach za swoją obecność na ceremonii jeszcze w trakcie wystąpienia publicznego wysyła swojego adiutanta na żebry czy opłatę za bilety na jego przemówienie? Jak oni to interpretują? Co za żałosna zagrywka! To powinno być obśmiane przez wiernych! Ech... Dlatego nie lubię wchodzić do świątyń obrządku katolickiego - są miejscem pracy dla najbardziej paskudnej, zepsutej i seksistowskiej profesji świata. 
No i właśnie - O. zreflektował się, że podszedł do świątyni katolickiej, bo zawsze z rodzicami wchodzili do środka jako obowiązkowego punktu programu. Taki nawyk. Ech. Dlatego ostatecznie weszliśmy w końcu do Mariackiej i ku mojemu zaskoczeniu, pomimo oczekiwania, że mnie zaraz szlag strzeli - nie strzelił. A na wierz świadomości wypłynęły wspomnienia głosu mojej mamy, która w któreś wakacje, po wizycie w Muzeum Stanisława Wyspańskiego usiadła z nami w ławkach na środku mniej-więcej świątyni i ściszonym głosem snuła opowieść. O znaczeniu tej budowli dla statusu miasta w średniowieczu, o jego ulokowaniu na rynku, o stylu w jakim go obecnie możemy oglądać, o hejnale i najeździe Tatarów, o tym dlaczego kolorystyka jest taka, a nie inna, o tym, jakie techniki budownictwa zastosowano w przypadku budowania tej bazyliki, mówiła o przęsłach, absydzie - o tym co ją jarało, a czego ja jako mała dziewczynka nie mogłam w pełni pojmować (ale zrozumiałam po latach, na studiach). Dała nam zagadkę: znaleźć freski, których projekty widziałyśmy wcześniej w muzeum Wyspiańskiego. To było bardzo fajne i zabawne zajęcie, oczywiście zeszło do zasypania mamy masą pytań o symbole - nie na wszystkie potrafiła odpowiedzieć (a to były czas sprzed Internetu w komórka, więc nie mogła też wygoolować). Opowiadała nam o Wicie Stwoszu, o tym jaki w tamtym czasie miała znaczenie dla świata Norynberga z której pochodził, nawiązywała do tego starego filmu z Markiem Kondradem o zagubionej ciżemce, mówiła o przekroju społeczeństwa jakie uwiecznił artysta na słynnym ołtarzu. Pokazała nam osobę chorą na syfilis i odpowiedziała na trudne pytania, jakie w związku z tym zadawałyśmy będąc małymi dziewczynkami, może miałyśmy 11-14 lat w tamte wakacje - teraz mi się to wydaje nawet buńczuczne, że moja mama, wtedy czterdziestoparoletnia, szczupła babeczka w okularkach, obowiązkowym golfie (!!) i rybaczkach, z torbą “listonoszką” założoną przez pierś, w krótkiej fryzurce pofarbowanej na czerwony odcień rudego, rozpostarta wygodnie na kościelnej ławce w bazylice Mariackiej tłumaczy nam totalnie na luzaku czym jest syfilis i jak wielkie spustoszenie ta choroba czyniła w średniowieczu. Moja mama była cudowną mamą. Im jestem starsza tym bardziej jestem dumna z tej babki, która mnie wychowywała...
Bardzo ciepłe uczucia mam w związku z Bazyliką Mariacką. Dla mnie to budowla pełna sztuki i historii, a przez to mam trochę dysonans poznawczy, bo rozpatruję ją w kategoriach absolutnie nie związanych z wiarą i klerem, ale DE FACTO ona jest siedzibą tej zepsutej instytucji i zawsze była... Nie można jej po prostu odseparować od roli ekonomiczno-socjologiczno-politycznej roli jaką spełniała w moim kraju i w Krakowie. 
Szkoda...
Nie zostaliśmy w środku długo - pokazałam tylko mojemu O. kilka ciekawostek, które odpaliły się mi w głowie wraz ze wspomnieniami głosu mojej mamy-która-wie-wszystko (nawet pamiętam, że podczas tamtych wakacji czytała biograficzną książkę o Przybyszewskich, a potem reportaż o realiach życia w Norwegii w tamtym czasie. Japa sama mi się uśmiecha do wspomnień mojej mamy z książką w rękach, tyle miłości i wdzięczności do niej żywię, że ACHHH). Wyszliśmy, a mój O. zaskoczony wyznał, że tyle razy w tym kościele był, a nigdy na te rzeczy nie zwrócił uwagi (konkretnie najbardziej zachwycił się niebieskim sklepieniem ze złotymi gwiazdami - zawsze myślał, że to rzecz charakterystyczna dla świątyń z południowej Europy, a nic bardziej mylnego! Po prostu nie wszędzie na północy dokonano takiego wyboru estetycznego :P ).
Potem poszliśmy do Muzeum Narodowego na wystawę Łempickiej. Staliśmy w długiej kolejce po bilet. Ale nie przewidzieliśmy TAKIEGO ogonka do wejścia na wystawę o 9 rano, jaki zastaliśmy. I ta kolejka WACALE się nie ruszała. Wyminęłam masę ludzi stojących na obydwu schodach i obydwu spocznikach, na piętrze weszłam na wystawę i zapytałam Panią kustosz czy faktycznie to jest kolejka na Łempiską, na wystawę stałą czy na jeszcze inną wystawę. PRZEMIŁA Pani kustosz potwierdziła, że kolejka stoi “do muzeum” w ogóle, że trzeba czekać. Wyjrzała ze mną za barierki, na dół i oszacowała uczciwie, że oficjalnie czas oczekiwania na wejście to od pół godziny do godziny, ale patrząc na tą długość kolejki daje nam, na końcu, jakieś 2-3h czekania na wejście. Świetnie, że to powiedziała, bo dzięki temu wiem jak zaplanować czas następnym razem! Okazało się, że bilety mamy ważne do końca marca, nie musimy nic zwracać - po prostu wrócimy na wystawę następnym razem, z siostrą O. I załatwione. Przyjedziemy sobie w piątek czy coś i będzie luz.
Spacerując rozmawialiśmy o tym co każde z nas pamięta z wypadów z rodzicami do Krakowa. Anegdotka za anegdotką. Wspomnienie tragicznego serialu “Krakowskie Potwory”, stamtąd od razu wspomnienie stop-klatek, pytanie czy O. był kiedykolwiek w Collegium Maius. On nie kojarzy co to - więc mu wyjaśniam łącząc wspomnienia z opowieści mojej mamy i moją wiedzę powziętą na studiach, na historii architektury. Wyjaśniam, że też nigdy tam nie byłam, ale akcja tego tragicznego serialu się tam toczyła. I tak sobie spontanicznie idziemy, zaglądamy do jakiegoś “ogrodu profesorskiego” - dokładnie jak w Chorwacji, w Pałacu Dioklecjana wchodząc bezczelnie przez zamknięte na co dzień drzwi i odnajdując po drugiej stronie perełki. Nagle rozlega się muzyka dosłownie z drzwi obok których stoimy. Zaskoczeni i zaciekawieni wchodzimy, ot tak i nagle wiem gdzie jestem Collegium Maius O.O normalnie wykrakałam! Dosłownie miałam ten budynek pod nosem, jak zakończyłam o nim opowiadać. Okazało się, że akurat przechodziliśmy obok, gdy odpalał się Grający Zegar. WOW. Zostaliśmy na cały pokaz. Rozważaliśmy czy wejść na zwiedzanie czy nie...
Wyszliśmy i poszliśmy na inną wystawę, która baaaaaardzo chciałam zobaczyć, mojego “kolegi z Internetu” :D A tak się martwiłam wcześniej, że nie zdążymy sobaczyć wszystkiego co zobaczyć chciałam xD Świetna wystawa, świetne miejsce. Bawiliśmy się super. Wystawa jest reklamowana jako świetne źródło wiedzy i zabawy dla całej rodziny - i na ten temat mam kilka przemyśleń, ale o tym później. Przede wszystkim tam było tematycznie NASZO - były legendy, były obrazy przedstawiające obrządki, tchnące magią obrazy, rzeźby i instalacje. Można było przymierzyć elementy zbroi - OCZYWIŚCIE, że mierzyliśmy tylko, że to co wybraliśmy mocno mi przypominało scenę z Harry’ego Pottera, kiedy Ron wysłuchawszy legendy o Insygniach Śmierci oznajmia, że “to oczywiste które insygnium najlepiej wybrać!” i okazuje się, że dla każdego z bohaterów co innego jest oczywiste. xP Gdy Pani Kustoszka oznajmiła, że można dotykać i przymierzać ja natychmiast chwyciłam za szyszak (ochrona przed ciosami nie?) a mój facet - za miecz xD (zawsze przygotowany na to by się aktywnie bronić?) - analogicznie pewnie wybralibyśmy Pelerynę Niewidkę i Czarną Różdżkę xP Było śmiesznie - chcieliśmy zapozować do zdjęcia dlatego O. chciał założyć dostępną przyłbicę, ale ledwie odłożył na chwilę miecz (na głos mówiłam, że “odłóż na chwilę tylko zdjęcie zrobimy”), a za miecz chwycił jakiś typ, co z dzieckiem przylazł i na nas z wyrzutem patrzył, wzdychał i nogą tupał, że te atrakcje sobie mierzymy. Że “zajmujemy” hełmy, bo przecież “to wszystko jest dla dzieci”... JPDL. To, ze typ ma kija w dupie nie oznacza, że wszyscy mają go mieć - zapłaciłam za bilet, a ponad to wystawa była robiona przez typa, który jest dorosły, ma zajawkę na historię i lubi sam mierzyć różne historyczne ciuchy, a przecież nie umieszczał tych hełmów w rozmiarze na głowę dorosłego z myślą wyłącznie o dzieciach! AAAAArgh. 
No dobra, to o dzieciach w muzeum TERAZ, a o zachwytach PÓŹNIEJ... mali ludzie są spoko, o ile mają opiekunów, którzy ich uczą jak się wyrażać i wyrażać ekspresyjnie zależnie od sytuacji. Parafrazując mojego facet po tym, jak kolejny raz skipnęliśmy jedną z sal muzeum widząc TEGO-TYPU grupę ludzi z dziećmi, a potem się cofaliśmy, gdy oni weszli przeszli do tej, w której byliśmy “Wyjaśnij mi dlaczego azjatyckie dzieci potrafią być tak uprzejme, nieabsorbujące i uważne, a te białe są gapowate, rozwydrzone, przekonane o tym, że wszystko mogą i wszystko im się należy bez względu na to gdzie są” - hahaha xD No to brzmi, jak pobieżne podsumowanie kolonializmu tak w ogóle. Rozbawił mnie tym. :D Dobra obserwacja. Do tego które dzieci były nieznośne, a które nie podciągnęłabym jeszcze dzieciaki z Ukrainy - przemiłe maluchy, braciszek i siostrzyczka, byli nadpobudliwi: biegali między salami, ganiali się, machali ponaglając swoją mamę, która powolutku zwiedzała wystawę z towarzyszką. I ANI razu nie padli nam (mi i mojemu partnerowi) pod nogi, ani razu nie wjebali się na witrynę, nie piszczeli, nie przewracali ławek, nie krzyczeli (nawet podskakując i machając rękami by zwrócić uwagę swojej mamy ściszonym głosem tylko RAZ szepnęli “mama!” i to naprawdę nie przeszkadzało nam, innym zwiedzającym w odkrywaniu tej wystawy) a jak dziewuszka się zagubiła w labiryncie korytarzy brat natomiast ją znalazł i trzymając siostrę za rękę zaprowadził do mamy. Dzieci o rysach azjatyckich po prostu szły za rękę z rodzicami i rozmawiali szeptem. Tylko jedna mała dziewczynka kręciła się wokół własnej osi patrząc na falującą sukienkę - to jedyna sytuacja w której zaobserwowałam, że dziecko nie trzymało rodzica za rękę. Zaś dzieci, które przyszły z polskojęzycznymi rodzicami to byl dramat... decybele na maksa, WRZASK, masę pytań i wszystkie zadawane tak, żeby w Zakopanem ich usłyszano! Jak rodzice czytali info przy eksponatach - dzieciaki się ganiały, piszczały, wpadały na gabloty, kopały gabloty, wchodziły na krzesła, próbowały obmacać obrazy! I co najgorsze: w chwilach zmęczenia, kiedy nabierały na chwilę głębszego oddechu i wydawało się, że wreszcie zamilkną: zaczynały śpiewać kurwa Mazurek Dąbrowskiego! Od jednego dzieciaka podłapała inna gromada i kuźwa jak plaga niosło się sepleniące, piskliwe “marsz, masz Dąbrowski!” urozmaicane głuchym hukiem przewracanych ławek razem z dziećmi, które się na nie wspinały, przerywane rykiem płaczu. No kurwa, piekło. Jedno takie 2-4 letnie darło się wciąż i wciąż, że ono chce - nie rozumiałam co chce, bo skrzeczało i sepleniło. Nikt tego potwora nie uciszał. Nikt nie tłumaczył, że jesteśmy w muzeum, że tutaj panują pewne standardy... 
Na koniec głowa mnie od hałasu tak bolała, a O. był tak wściekły (bo oczywiście najgłośniejszy pomiot był tego typa co nam miecz na początku podprowadził - źle zaczął to partnerowanie w zwiedzaniu, bo co się dzieciak znowu wydarł to i my, i inni rodośli i kustoszki gromiliśmy typa spojrzeniem, a on ze spokojem czytał sobie opis obrazu udając, że kurwa nie słyszy swojego potomstwa torturującego resztę zwiedzających - dwie starsze panie, które zostały kilka razy odepchnięte od gablot z eksponatami przy których stały przez te obijające się od ścian, drące paszczęki dzieci zaczęły na głos komentować zachowanie dzieci i brak reakcji typa, ale typ je też zignorował! I to nawet gdy zwracały się bezpośrednio do niego... brrr, jak mnie takie twardogłowe typy wkurzają...) słysząc, że fala potworów znów nadchodzi pociągnął mnie do sali w której był wyświetlany film z napisami o historii miasta. Sam obraz z rekonstrukcją architektoniczną grodu, muzyka i napisy (bez lektora) - rozsądek mówi, że rodzice z potomstwem w wieku przedszkolnym, które od ponad godziny jodłuje i obija się od ścian nie wejdą do sali z taką atrakcją. Że to jednak jest atrakcja dla ludzi POTRAFIĄCYCH CZYTAĆ. Ale gdzie tam! Parka z dziećmi weszła. Typ nie był zainteresowany filmem - rozmawiał do swojej partnerki o tym co dziś zjedzą na obiad. Babeczka z pełną ignorką na dzieci skupiła się na filmie, nie odpowiadała swojemu partnerowi. A ich dzieci zaczęły się wspinać na ławki, tyłem do wyświetlanego filmu - bo czemu miałoby to tak małe dzieci interesować? - i umilać sobie ten czas skrzekliwym darciem ryja na pełen regulator “MARSZ, MASZ DĄDBROWSKI!” JPDL. Miałam sama ochotę wyć. A jeszcze bardziej wykręcić uszy rodzicom, którzy kuźwa nie uciszają tych bachorów. Co z tymi ludźmi jest nie tak? Czy wychowywanie nie polega właśnie na tym by nauczyć jak się zachowywać w różnych sytuacjach społecznych!? Jazgot osiągał takie częstotliwości, że odruchowo zatkałam uszy rękami, bo po prostu mózg mi pękał od tego hałasu! Mój O. zaciskał ze złości zęby i przy ponownych podniesieniach tonu przez dzieciaka próbował nawiązać kontakt wzrokowy z matką, która siedziała obok nas. Nie mówiąc o tym, że przy tej kakofonii po prostu nie dało się czytać tekstu ze zrozumieniem. Jak obecność TYCH dzieci z TYMI rodzicami dramatycznie obniżyła jakość tego doświadczenia muzealnego. Po prostu kultura jakaś do cholery! Jestem bardzo tym zachowaniem ludzi zawiedziona i bardzo zła. Poprosiłam dziecko, żeby było ciszej - dziecko odwróciło się do mamy i zapytało “co się tej pani stało” a jego matka tylko prychnęła. xD I tyle. Nadal unikała chociażby spojrzenia w naszą stronę. Kultura. Niemniej od tamtej chwili również dotychczas nadający o obiedzie facet się zamknął i utkwił wzrok w filmie. Napięcie było - oni unikali patrzenia na nas, my - patrzenia na nich, a dzieci biegały pod ekranem śpiewając ciszej (co trzeba im oddać) “Marsz, marsz Dąbrowski”. 
Ledwo wyszli z tej sali - bo w końcu wyszli, a my mogliśmy obejrzeć ten film jeszcze raz, tym razem ze zrozumieniem czytając tekst - a mój chłopak wyrzucił z mieszaniną wściekłości i ulgi “JAK DOBRZE, ŻE MY NIE CHCEMY MIEĆ DZIECI!” 
Tak, takie narażenie na kilka godzin niebezpośredniego kontaktu wystarcza by zniechęcić do rozmnażania. I co gorsze: wyobrażam sobie, że ta parka te piski i nadpobudliwość musi znosić w domu non stop i że oni bez przerwy są narażeni na ten prenementny ból głowy przy tych dzieciach. Oni zachowywali się tak, jakby przywykli do życia w hałasie - nie pojmuję PO CO sobie to robić!? Tym bardziej, jeżeli ewidentnie nie potrafi się wychowywać i po prostu żyje się z tym nie do końca świadomym roli kata własnych rodziców dzieckiem... Straszne. 
Najgorszy element pobytu w muzeum mam za sobą, więc teraz przyjemności. :D A było maaaaaaaasę przyjemności - Stryjeńska, Malczewski, Chromy, stare ryciny, strój krakowski, czapeczka z pawim oczkiem <3, legendarna wróżka, piękne panoramy, legendy o duchach i unikaty w kontekście zabytków architektornicznych. :D Bawiliśmy się świetnie. Największą śmiechawkę złapałam przy pomniku Kościuszki, który zakłamywał kształt nosa Kościuszki tak dobrze znanego z wielu portretów (był zbyt prosty, mało perkaty), a który w ogóle nie zwrócił uwagi mojego chłopaka - on zauważył natomiast podobieństwo tej konkretnej podobizny Kościuszki do Michaela Jacksona xD - rozwalił mnie tym bo serio, było tam podobieństwo xD 
Na sam koniec weszliśmy do jednego z pięter “ludzkiej skali” szopki krakowskiej. No, robi wrażenie. :D Piękne są w ogóle krakowskie  szopki - kilka mieliśmy okazję zobaczyć. Mój dziadek też kiedyś takie robił... ale popłynęły z powodzią w ‘97r. Szkoda. 
Po wyjściu z muzeum poszliśmy na kawę i spokojnie przespacerowaliśmy na Kazimierz, gdzie mieliśmy spotkać się z Szwagrem nr 2 i iść wspólnie na obiad. I tu jedna z moim muzycznych opcji zwiedzania - “a w Krakowie, na Brackiej pada deszcz...” która obijała mi się o głowę podczas spaceru z kubkiem kawy w ręku przez Bracką. To takie miłe... Ale ja lubię to miasto, ile ciepła mam w sobie wobec tych ulic i uliczek. Przechodziliśmy obok Wawelu jak gdyby nigdy nic. Ot tak i też miałam w sobie tyle... emocji, takich ciepłych, takich... to jedno z nie wiwelu miejsc, gdzie namacalnie przenika się świat baśni i rzeczywisty - bo tutaj obok miejsca po którym spaceruję z kawusia miał swoje leże SMOK. A w tym zamku na szczycie mieszkał Krak i dzielna Wanda. Jest w tym coś takiego budzącego czułość, coś takiego co czuje się odpakowując prezent w mikołajki. Ta idea, ta umowa na wersję rzeczywistości baśniową i racjonalną. Romantyczne to bardzo i jakieś takie jednocześnie... podbudowujące na duchu. Lubię to uczucie.
Szliśmy na umówione spotkanie przez Kazimierz i stało się to co się zawsze dzieje: vibe Krakowa, Starego Miasta, nagle przeszedł w vibe Kazimierza. Kazimierz jest INNY, jest egzotyczny w ten sposób, który pozwala odczuć fascynację tym miejscem: od setek lat NASZ, Polski, Krakowski, ale jednocześnie Żydowski. Nagle robi się na ulicy bardziej różnorodnie etnicznie, bardziej rzucają się w uszy inne język (których na rynku przecież też słyszeliśmy wiele), rzuca się w oczy najpierw subtelnie, a potem bardzo jednoznacznie królująca tu inna architektura, do tego charakterystyczny i niepodrabiany streetart... I pośród tego wszystkiego wyłania się osławiony Okrąglak. OMG. Uśmiech sam się na twarzy maluje! 
Potem, znajoma mnie pytała czy te osławione zapiekanki z Okrąglaka są rzeczywiście takie wybitne - bo to jest ZAWSZE punkt programu przy zwiedzaniu Kazimierza. Ba! Sama dzień wczęsniej pytałam @indira2004 czy będąc w KRK próbowała tych zapiekanek. I kurcze tu nie chodzi o to, że te zapiekanki są “takie wybitne” - tu chodzi o międzypokoleniowy experience! O to uczucie, kiedy jesteś studenciakiem i masz w opór ograniczony budżet; kiedy odliczasz uważnie kasę idąc na imprezę, a potem wracasz późno w nocy do domu, wyskakany, wytańczona, zawiana; kiedy w tym chłodzie nocy przechodzisz obok Okrąglaka z którego unosi się para oświetlona przez uliczne latarnie, z którego dobywa się woń pieczonego chleba i podłego sera, które są właśnie tym o czym marzysz w nocy, po imprezie; kiedy okazuje się, że za niewielkie pieniądze kupisz w Okrąglaku wielką zapiekankę. Ta radość: że nawet po imprezie cię stać na zapieksa - bezcenna. I wreszcie dostajesz do ręki wielką, gorącą bagietkę z parującym, rozpuszczonym serem i sosami... Każdy gryz w tamtej chwili smakuje jak ambrozja: rozgrzewa cię od środka w tą chłodną noc, masz ochotę mruczeć, wieje luksusem, bo stać cię na “jedzenie na mieście”, a w skali podłego jedzenia to mimo wszystko wciąż jest lepiej niż wizyta w Maku chociaż cenowo porównywalna, a poziom sytości o niebo wyższy! Zapiekanki w Okrąglakach na studiach jadła moja mama, ja (będąc nastolatką, podczas wakacji mama nas tu przyprowadziła - a potem na studiach też tu wracałam), a teraz zapieksami ożywia się siostra O. i jej partner. Po prostu - to experience Kazimierski. Najlepiej doświadczać późną nocą i najlepiej - po przynajmniej jednym drinku :D hihihi
Niemniej pod Okrąglakiem spotkaliśmy się ze Szwagrem nr 2 i ruszyliśmy na pyszny ramen. Zamówiliśmy jeden na wynos - dla siostry O.. Potem ciepłą jeszcze zupę Szwagier nr 2 transportował prędziutko do swojej dziewczyny, która leżała w “środowisku skażonym bombą biologiczną” jak to ujął Szwajgro xD - zjadła ciepłe. Zostawiliśmy jej upominki - kwietnik makramowy, ciastka, a potem poszliśmy razem na kawusie. Oczywiście gadaliśmy o gołębiach. W ogóle Kraków gołębiami stoi xD 
Po kilku razem na rozmowie spędzonych godzinach znów się rozdzieliliśmy - Szwagier nr 2 poszedł sprawdzić co u jego partnerki, a mój O. zabrał mnie do swojego ulubionego meijsca w Krakowie - Muzeum Pinballa. Szczerze mówiąc byłam nastawiona sceptycznie do tego pomysłu, a konkretniej do decyzji o kupnie biletu open. Wydawało mi się, że w raptem trzech-czterech salach nie da rady spędzić więcej niż godzinę. Oj, jak bardzo się myliłam xD Nie wiem kiedy minęły nam 3 h i musieliśmy wracać. xD Tak bardzo się pomyliłam, serio! Świetne miejsce, a mój chłopak to najlepszy towarzysz na wszelkiego rodzaju zabawy zespołowe. Te gry tak wciągały! Zaangażowałam się jak nie wiem! Nie zauważyłam nawet, że gram jak zwykle całym ciałem - podskakiwałam przy tych maszynach, co mój chłopak przeżywa do teraz, już drugi dzień, że “to jest takie urocze, że podskakujesz wciskając guziczki!” - mówi rozczulony. xD [Taaa, jeszcze mnie nie widział z padem w ręku, dopiero będzie śmiesznie xD ]
Najlepsze było to, że znaleźliśmy tam maszynę do gry w D&D, taką jak w Stranger Things! I graliśmy na chyba przez godzinę. xD Emocje tak bardzo! Pokonaliśmy wielkiego Czerwonego Smoka i dostaliśmy góóóórę expa, które od razu straciliśmy, bo umarliśmy jak głuptaki na wejściu do kolejnej planszy xD 
I tak wyglądał nasz pobyt w Krakowie - Wawelskiego nie odwiedziliśmy, ale w piwnicy między Wawelem, a Kazimierzem pokonaliśmy Czerwonego xD - Dungeons&Dragons in Real Life. xD
Na godzinę przed wyjazdem znowu spotkaliśmy się z Szwagrem nr 2 - razem zjedliśmy zapieksy z Okrąglaka siedząc na krawężniku. Dowiedziałam się, że biedny Szwagier nie czuje się zbyt dobrze na studiach - ale nei rzuci tylko po to by mieć status studenta i po prostu z większą korzyścią finansową pracować w obecnym miejscu pracy. Poza tym on nie wiele te miasta zna, chociaż juz 6 miesięcy tu mieszka. Rzadko wychodzi z mieszkania po prostu. Stwierdził, że co mu opowiadamy o naszym dzisiejszym dniu to dla niego info o wielu wydarzeniach o których nie miał pojęcia. 
Zaś mój O. z zaskoczeniem dla siebie samego objawił podczas spaceru na szerokiej ulicy pod synagogą “ale tu jest pięknie!” - no wiadomo, że pięknie! To Kazimierz! xD A on wciąż jakoś tak buńczucznie i bojowo oznajmia, że ten, o tutaj budynek wygląda pięknie, i kolejny też, że gdyby nie to, że nie mamy już czasu chętnie by wszedł pozwiedzać, bo te budynki wyglądają pięknie! I tu mnie coś tknęło... zdziwiona pytam “ty tu już byłeś prawda?” a on zaskoczony wyjaśnia, że nic takiego nie pamięta! Jest tu pierwszy raz i w opór mu się podoba. Zatkało mnie. Zapytałam jak to się ma do tych jego wspomnień o regularnych, co weekendowych torturach krakowskich zadawanych przez rodziców. Okazało się, że jeździli tylko na rynek xD 
No i następnym razem będzie więcej Kazimierza i mam nadzieję - mniej chorób. xP
O tym co mój chłopak mi wyznał przed podróży na dworzec już napisałam :P
Było super.
Tylko, że w domu byliśmy o północy i po prostu lecieliśmy przez ręce ze zmęczenia... a w niedzielę obudziłam się przeziębiona...
Tez było fajnie bo znowu oglądaliśmy filmy i układaliśmy puzzle do adiobooka, był czas na regeneracje itp. Fajny weekend, po prostu wolałąbym, aby dziś nie było pracy :P
5 notes · View notes
fasthq · 19 days
Note
mwm?
Tumblr media
enzo vogrincic, joel sánchez, rudy pankow, taylor zakhar perez, niles fitch, matthew noska, noah lalonde, david iacono, mason gooding, jonathan daviss, lee dohyun, nam joohyuk, jacob elordi, lee juyeon, archie madekwe, keith powers, michael cimino, evan mock, christopher briney, diego tinoco, and ncuti gatwa would all be very loved here <3
0 notes
koval-nation · 5 months
Text
Tumblr media Tumblr media
33) Tatarzy Tobolscy - grupa Tatarów syberyjskich, zamieszkująca rzeki Irtysz, Tobol, Iset, Tura, Pyszma, Tawda, Noska, Laima w obwodzie tiumeńskim i omskim. Podzielone są na cztery podmioty lokalne:
Aremzyan-Nadtsinsky. Charakteryzuje się włączeniem do swojego składu plemion Chanty i Mansi. W XVII w. obejmowała wołosty tatarskie położone wzdłuż rzeki Irtysz na północ od Tobolska do rzeki Turtas
Iskero-Tobolsk. Powstał z mieszkańców na południe od Tobolska. Służba Jurty Tatarzy pełnią służbę wojskową
Babasińskie. Zamieszkują część dorzecza Tobolu od dolnego biegu Tawdy po jurty Mirimowskiego, zamieszkane przez Bucharian. Termin pochodzi od nazwy volostów Babasan, które notowano od końca XVI wieku aż do Rewolucji Październikowej
Isztyak-Tokuz. Nazwany na cześć dwóch nazw plemiennych dorzecza rzeki Vagaya i bagien Uvat. Tworzą grupę etniczną Tatarów tobolsko-irtyskich i posługują się specjalnym dialektem tobolskim, będącym dialektem tobolsko-irtyskim Tatarów syberyjskich, z podkreśleniem dialektu wschodnio-tobolskiego.
0 notes
chlopak-bez-marzenn · 9 months
Text
Jeżeli to czytasz to byłaby możliwość abym dostał twoje zdjęcie? Dawno nie widziałem tego słodkiego noska 🥰
0 notes
aurora-daily · 10 months
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media
AURORA @ Metronome Prague by Jarda Noska // 22.06.2023 // Prague, Czech Republic
42 notes · View notes
southernhispanics · 9 months
Text
Tumblr media
TORCIDO TUESDAY: Noska from VARRIO NORTH WEST and Magic from LOPERS in FCI Herlong. Be sure to check the hashtag for more photos of this varrio.
12 notes · View notes